Vagabunda

23 października 2019

3 godz 1 min

graczom i marzycielom

Ciotka Beatriz wychyliła się z pralni i powiedziała, że ktoś czeka na mnie w studiu. Mimo tego ostrzeżenia, przez około pięć sekund nie mogłem wydobyć z siebie słowa.

Wśród całej masy monitorów, rozbebeszonych komputerów, płyt głównych i całego mojego złomu, w moim zamkniętym w sześciu metrach kwadratowych uniwersum, tkwiła ona. Wypełniała go i przepełniała. Nie miała oczywiście na czym usiąść, stała więc oparta ostrożnie o krawędź biurka. Być może to ta przeładowana elektroniką sceneria sprawiała, że jej postać wydawała się ogromna.

Była kobietą wysoką, muskularną i ogólnie dobrze zbudowaną, ale było w niej coś jeszcze, coś, co zapierało dech w piersiach. Uroda? Na pewno, ale też jakiś osobisty wdzięk i charyzma. Emanowała pewnością siebie, jakiej nie spotkałem dotąd u żadnej kobiety. Wrażenia dopełniał fakt, że nigdy wcześniej nie widziałem osoby tego pokroju z tak niewielkiej odległości, do tego tutaj, w moim bałaganie.

Od miesiąca był upał. Wentylator robił co mógł, ale przepychał tylko, rozgrzane dodatkowo wszystkimi urządzeniami powietrze z miejsca na miejsce. Czułem, jak koszula lepi mi się do skóry. Przetarłem twarz dłonią. Ona miała na sobie krótkie, spięte wojskowym pasem spodenki khaki i biały podkoszulek, spod którego wystawały ramiączka czarnego sportowego stanika. Uda duże i umięśnione, lśniły wilgotną opalenizną. Na jednym z kolan goiło się szerokie zadrapanie. Wysokie wojskowe buty, zasznurowane były tylko do połowy. Na mój widok uśmiechnęła się delikatnie, połową ust. Wyglądała zupełnie inaczej niż jej filmowe interpretacje. Bardziej niż na Brytyjkę, wyglądała na latynoskę. Migdałowe oczy, ciemne, szerokie, o ostrych krawędziach usta, pasowały bardziej do jakiejś piękności z Barranquilli, niż do angielskiej lady. Poprawiła okulary słoneczne na czole i wyciągnęła dłoń.

- Nazywam się Croft. Lara Croft.

Miałem spoconą rękę, więc wytarłem ją prędko o portki. Z ulgą stwierdziłem, że jej dłoń była równie mokra. Uśmiechnęliśmy się do siebie nieco serdeczniej. Była wyższa ode mnie o głowę, tak na oko, mogła mieć z metr osiemdziesiąt pięć. Przekląłem peruwiańskich przodków za nikczemny wzrost.

Delektowałem się delikatną mieszanką perfum, potu i płynu zmiękczającego jej ubranie. Sam nie mogłem chyba pochwalić się równie interesującym miksem, całe szczęście nie było najgorzej.

Znałem ją oczywiście z gazet i telewizji, ale na żywo, wywoływała zupełnie inne, niesamowite wrażenie. W tej małej klitce, wyglądała jak dzikie zwierzę, które zagalopowało się tu przypadkiem. Z tego co pamiętałem, miała około trzydziestu lat. Można było dać jej mniej, z powodzeniem.

- Ruben Arales da Silva – odpowiedziałem. – W czym mogę pomóc?

- Ruben – powtórzyła, przeszywając mnie swymi brązowymi oczyma. Pomyślałem, że gdyby chciała, mogłaby zatrzepotać rzęsami jak jelonek, ale nie zgrałoby się to z brakiem choćby cienia naiwności w jej spojrzeniu. - Ruben, jestem tu przejazdem – Jej portugalski był bardzo dobry. - Dziś wieczorem miałam wsiąść do samolotu i wrócić do domu, ale pewien przyjaciel skontaktował się ze mną i... - Zawahała się. Odniosłem wrażenie, że nie tyle obcy język, co ostrożność, nakazywała jej uważny dobór słów – podsunął mi pewną ideę, która muszę przyznać, zaintrygowała mnie na tyle, żeby przedłużyć pobyt w São Paulo.

- Rozumiem – szepnąłem, zajęty ignorowaniem falującego przede mną, absurdalnego biustu. Ze wszystkich sił wpatrywałem się w usta i błyszczące bielą końcówki zębów. Jej oczy również były ciekawą alternatywą.

- Będę potrzebowała trochę sprzętu, a mój przyjaciel polecił mi właśnie ciebie. - Zakończyła szerokim, miłym uśmiechem. Zastanawiałem się, kim był ów przyjaciel, skąd mnie znał i czy wypadało zapytać o jego nazwisko. Zdarzało mi się pracować dla różnych ludzi.

- Rogerio – powiedziała nagle, jakby czytała mi w myślach. - Podobno zamawiał już u ciebie, jeśli nie on bezpośrednio, to może ktoś, na jego konto.

To imię nic mi nie mówiło. Nadal się zastanawiałem, gdy dodała: – Pieniądze nie są problemem. - Kiwnąłem głową.

- Nie pamiętam, żebym znał kogoś o tym imieniu – powiedziałem szczerze, - ale jeśli tylko będę w stanie załatwić co trzeba, to nie ma sprawy.

Wyglądała na zadowoloną. Z tylnej kieszeni wyciągnęła dwie złożone kartki, wręczyła mi jedną z nich.

- Tutaj jest spis.

Rozłożyłem papier. Lista była dosyć krótka, spisana eleganckim charakterem, po angielsku. Przerzuciłem prędko wszystkie punkty.

- Na końcu jest mój numer. – Wskazała, ale ledwie zdołałem dostrzec długi, niepolakierowany paznokieć, a już zabrała mi kartkę z dłoni.

- To nie ta – Zaśmiała się, szczerze rozbawiona. Wręczyła mi tę drugą, którą zdążyła już schować. Rzeczywiście, były na niej rzeczy z mojego ogródka. Był i numer, a właściwie dwa, jeden tutejszy, domyśliłem się, że hotelowy, drugi, zagranicznej komórki.

- Daj mi znać ile czasu zajmie ci zgromadzenie tego wszystkiego i czy będą z tym problemy. Jak już mówiłam, o pieniądze nie musisz się martwić, powiedz mi, jeśli potrzebujesz zaliczki. Skinąłem głową, wciąż czytając spis: Drony, dwie GoPro, mocowania, walkie talkie... Tak na oko wszystko to mogłem złożyć do kupy w parę godzin.

- Nie widzę większych problemów – powiedziałem.

- To świetnie. Będę w hotelu. – Uśmiechnęła się, wskazując numer z São Paulo. - Muszę trochę odpocząć, ale daj mi znać, jak tylko będziesz gotowy.

- Jeśli pani chce, mogę załatwić też tę drugą listę – zaproponowałem uprzejmie. Były tam rzeczy pierwszej potrzeby, kilka higienicznych produktów. - Moja ciotka ma sklepik tu za rogiem, to żadna fatyga – dodałem. Zastanawiała się nie dłużej niż dwie sekundy. Dała mi też drugą kartkę i podziękowała. Podała dłoń i wyszła. Miała gruby warkocz sięgający poniżej pasa.

 

Drony, kamery, dodatkowe mikrofony i krótkofalówki miałem pod ręką. Najwięcej czasu zajęło mi sprawdzenie baterii i podłączenie ich pod ładowarki. Drugą listę przepisałem i wręczyłem Claudii, mojej kuzynce. Mogłem pomieszać coś w babskich drobiazgach, wolałem zlecić to profesjonalistce. Wróciła po niecałej godzinie, niestety, zadając pytania. Nie odpowiadałem lub jeśli już, to bardzo zdawkowo. Za to pozwoliłem jej zatrzymać resztę. To powinno było ją zadowolić i tak by pewnie było, gdyby nie fakt, że Claudia to z natury ciekawska kobieta. Ma to po matce, ciotce, albo to po prostu przypadłość płciowa. Próbowała więc okrężną drogą.

- Tamtych wkładek nie było. Wzięłam te. – Nie reagowałem. - Ja też ich używam, jak trenuje. Są bardzo dobre, ale trochę droższe.

- Świetnie.

- Maszynki też są inne. Tamtych chyba nawet u nas nie kupisz. - Przyglądała mi się, udając obojętność i bujając się na framudze. Czekałem na kolejne pytanie, kontrolując wszystko z listą i pakując do reklamówki.

- Krem jest ten sam. Konfekcja maxi. Ciotka dała dwa pudełka, bo akurat jest dwa za jeden.

- Możesz zatrzymać sobie ten extra. - Rzuciłem jej kosmetyk i zręcznie go złapała.

- Są też prezerwatywy, extra large, ultra resistent. – powiedziała, starając się o zupełnie beztroski, dorosły ton.

- Mają służyć jako pokrowce na telefon i dokumenty – wyjaśniłem. - Ochrona przed zamoczeniem. Nie są dla mnie - dodałem, widząc, jak na mnie patrzy.

- To wszystko dla jakiejś twojej znajomej prawda? - Spróbowała bezpośrednio. Nie odpowiedziałem.

- Mama mówiła, że odwiedziła cię dzisiaj jakaś cudzoziemka. - Claudia miała szesnaście lat i jak dla mnie, zbyt dużo wolnego czasu. - Podobno Amerykanka – dodała. Nie reagowałem, więc naciskała - Z siedzeniem jak u klaczy.

Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem.

- Tak powiedziała Beatriz?

- Powiedziała, że miała pośladki jak z kamienia, tak. - Claudia wygestykulowała brakującą jej część ciała. - Wyglądała na jakąś aktorkę albo modelkę.

- Modelki są chude, Claudia. Jak ty. Nie mają ani pośladków, ani tu, z przodu. Nadawałabyś się doskonale - Rzuciła mi piorunujące spojrzenie i już jej nie było.

 

Wszystko było gotowe. Poczekałem jeszcze na baterie i zadzwoniłem na hotelowy numer.

- Poproszę z panną Croft, pokój siedemdziesiąt cztery.

- A kto mówi?

- Ruben

- Proszę poczekać.

- Tak? Kto mówi? - odezwała się po portugalsku.

- To ja, Ruben. Wszystko jest gotowe.

- To świetnie. Nie spodziewałam się, że dasz radę jeszcze dziś.

- Akurat miałem pod ręką co trzeba.

- Jestem pod wrażeniem. – Zamilkła. Już miałem zapytać, czy jest tam jeszcze, gdy znów usłyszałem jej głos - Praktycznie mogłabym wyruszyć jeszcze dziś. Mam do dyspozycji śmigłowiec. Dasz radę podrzucić mi wszystko do hotelu?

- To tylko jedna duża torba – odpowiedziałem – Nie widzę problemu.

- To poproszę.

- Continental, tak?

- Zgadza się. Jeśli udałoby ci się w ciągu godziny...

- Uda się – odparłem i odłożyłem słuchawkę.

 

Udało się. Wciągnąłem walizę do holu i zagadnąłem szczupłego chłopaka w recepcji. Podniósł słuchawkę i przyglądając mi się, zagadał do niej prawie po angielsku. Uśmiechnął się, powtórzył wszystko po portugalsku, przytaknął i odłożył telefon.

- Pani Croft zaraz tu będzie.

 

Po pięciu minutach pojawiła się na schodach. Miała na sobie krótkie czarne spodenki ze spandexu, brązowy podkoszulek z żółtym napisem CUSCO, a na tym, coś w rodzaju rozpinanego płaszczyka, czy pelerynki, jakkolwiek by to nazwać - w tonacji kawy z mlekiem. Długie do kolan buty, tym razem zasznurowane do samej góry, na nich, odwinięte szare skarpety. Na ramieniu, duży żeglarski wór. Wyglądała na wypoczętą.

- Proszę wezwać mi taksówkę – poprosiła recepcjonistę.

- Jeśli to gdzieś w São Paulo, mogę podrzucić – zaproponowałem.

- Nie śmiałam prosić – Zmierzyła mnie zamyślona, - ale przyznam, że to dobre rozwiązanie – Podeszła z wyciągniętą dłonią. - Właściwie, może mogłabym poprosić cię o jeszcze jedną, większą przysługę – Uśmiechnęła się na wpół przepraszająco, na wpół kokieteryjnie i ruszyła do wyjścia. Umiała być bardzo kobieca. Złapałem walizę i pociągnąłem za nią.

- To jak z tą taksówką? – zawołał boy, tuląc słuchawkę do piersi.

- Nie trzeba – odpowiedziałem.

 

Za drzwiami pomogła mi z torbą, łapiąc za jedną z rączek. Wrzuciliśmy ją do furgonetki razem z żeglarskim workiem.

- Chciałam zapytać, czy nie wybrałbyś się ze mną?

Zmierzyłem ją zaskoczony. Uśmiechnęła się.

- Musisz wytłumaczyć mi co i jak ze sprzętem, z twoją pomocą, byłoby znacznie szybciej i wygodniej.

- Rozumiem – Podrapałem się po czuprynie.

- To tylko dzień, góra dwa. - Przechyliła głowę, czekając odpowiedzi. - Płatne.

- To znaczy, miałbym lecieć z panią helikopterem?

- No tak, ale to całkiem niedaleko.

- No cóż. - Sam nie wiedziałem co odpowiedzieć. Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy.

- Wiem, powinnam była uprzedzić, choćby przez telefon, ale uświadomiłam to sobie dopiero przed chwilą.

- I gdzie mielibyśmy jechać?

- Lecieć – zaznaczyła - Za miasto – uśmiechnęła się tajemniczo.

- I wracamy jutro?

- Góra pojutrze.

- A gdzie będziemy nocować?

- Mam namioty z poprzedniej wyprawy. - Poklepała leżący na pace wór – Nie masz ochoty na przygodę? - Zastanawiałem się, czy mnie kokietuje, bo rzeczywiście byłem jej potrzebny, czy tylko po to, żeby sprawdzić, czy jej się uda. - Jeśli to problem, nie ma sprawy. Zrozumiem. – dodała.

- Żaden problem. Po prostu nigdy jeszcze nie latałem helikopterem. - Odwzajemniłem uśmiech i zatrzasnąłem drzwi furgonetki.

- I proszę, skończmy z tą panią, mów mi Lara.

- Zgoda.

 

Podała mi adres gdzieś w Vila Clementina. Z Dos Eucaliptos jakieś trzydzieści kilometrów. W São Paulo, o tej porze, mogła to być godzinka drogi, ale jeśli wiedziało się jak i którędy jechać... A ja lubiłem się popisywać.

 

Gdy wyjechaliśmy wreszcie z miasta, zrobiło się już znacznie luźniej. Domyślałem się, że chodziło o jedną z położonych na uboczu willi. Bywałem rzadko w tych stronach. O niektórych z tych posesji krążyły różne opowieści. Niektóre nie należały do najweselszych.

W pewnym momencie, po prawej stronie, zaczął się wysoki, biały mur. Powiedziała, że to tu.

Zaraz dotarliśmy do wielkiej bramy. Dwie kamery zamkniętego obiegu, dostrzegły nas i przyjrzały się dokładnie rejestracji. Lara wyszła na zewnątrz i gdy tylko obiektyw zwrócił się w jej stronę, warknęły silniki przy prowadnicach. Wjechaliśmy, a ciężka brama zasunęła się zaraz za nami.

Sunęliśmy łagodnym, podjazdem, po doskonałym zacienionym żywopłotem asfalcie. Co jakiś czas, w nielicznych prześwitach, migotała nam zatoka. Dotarliśmy na wysypany białym żwirem placyk, przed dwupiętrową, elegancką willą.

- Jedź dalej, Rogeiro i tak nie ma. Rozmówię się z nim potem – Wskazała kierunek. Nikt nie wyszedł nam na spotkanie, nie widzieliśmy żywego ducha. Minęliśmy dom, basen i wąską drogą, wzdłuż ogromnego trawnika, dotarliśmy pod srebrny hangar. Maszyna stała na zewnątrz.

 

Znam się świetnie na dronach, ale nie na śmigłowcach. Nie miałem pojęcia co to za model. Z daleka, wydał mi się niewielki, gdy już pod niego podjechaliśmy, okazał się całkiem spory. Wyskoczyła z furgonetki, jak dziewczynka na widok obiecanej lalki. Otworzyła drzwi helikoptera, zajrzała do środka, prawie do niego wsiadając. Ja wyciągałem bagaże.

- Świetnie – zameldowała po chwili – Wszystko jest w porządku.

 

Zanim wsiedliśmy, wyjęła z worka swój aparat. Wręczyła go mnie i upewniła się, że wiem jak go obsługiwać. Sprzęt był niezły, z zamontowanym szerokokątnym obiektywem. Usiadłem w fotelu obok i zapiąłem pasy. Ściskałem aparat na kolanach i czułem, jak pocą mi się dłonie.

 

Nie wiedziałem czy się boję, czy tylko emocjonuję. Miałem nadzieję, że nie zachowuję się zbyt głupio i na tym starałem się skupić.

Sprawdziła wszystko dwukrotnie, nie miałbym nic przeciwko, gdyby zrobiła to jeszcze raz. Zanim zapuściła silniki, podała mi słuchawki z mikrofonem. Po chwili usłyszałem  jej głos.

- Nie będziemy musieli do siebie krzyczeć.

- Jasne – przytaknąłem, zgrywając rozluźnienie.

 

 

2

 

Jakże inaczej to wyglądało z perspektywy kogoś zamkniętego w środku. Niby wszystko okej, przekonywałem się, że to podobne do pilotowania drona, a jednak, gdy wirniki rozhuczały już na dobre i poczułem drżenie, szybko odnalazłem uchwyt nad siedzeniem i opanowałem się przed złapaniem go obiema rękami. Poderwaliśmy się delikatnie, ale właśnie - poderwaliśmy się, nie podnieśliśmy, i zaraz szurnęliśmy do przodu, znacznie szybciej niż bym sobie tego życzył. To musiała być naprawdę silna maszyna.

Lecieliśmy nisko. Miałem nadzieję, że jej brawura wynikała z ogromnego doświadczenia, nie z woli zaimponowania mi swoimi umiejętnościami. W myślach szukałem delikatnego sposobu, by dać jej do zrozumienia, że absolutnie nie zależy mi na żadnych pokazowych atrakcjach i że wierzę jej na słowo, jeśli chodzi o to, jak świetnym jest pilotem. Obawiałem się, że może pomyślała: „Ty pokazałeś mi jak jeździ się po São Paulo, to ja pokażę ci, jak lata się helikopterem”. Zatoczyliśmy koło i już zaraz, zasuwaliśmy w kierunku zachodzącego słońca.

- Może wcześniej trochę przesadziłam – usłyszałem w słuchawkach – To nie będzie wcale tak niedaleko – oznajmiła z uśmieszkiem. Kiwnąłem tylko głową.

 

Podziwiałem przesuwający się pod nami krajobraz. Byłem turystą w swoim własnym kraju. Jeszcze nigdy nie opuściłem miasta. Zapytany o to właśnie, przyznałem się, skrywając wstyd. Powiedziała mi, że ona nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż miesiąc, że jest w niej po prostu jakaś niespokojna dusza i że gdyby nawet nie było co zwiedzać, podróżowałaby dla samej przyjemności przemieszczania się, chyba.

 

Nie miałem pojęcia, gdzie się znajdujemy i głupio mi było zapytać. Z początku lecieliśmy nad jakąś drogą, mogłem tylko zgadywać jaką. Potem minęliśmy kilka mniejszych miejscowości. Zaraz zaczęły się pola i poletka. Pojedyncze chaty, wioski, a może miasteczka. Słońce zachodziło nam niemal prosto w twarz. Wyznała, że nasze autoryzacje nie do końca spełniają lokalne wymogi i lepiej jeśli będziemy trzymać się poza zasięgiem radarów. Potwierdziła, że maszyna którą lecimy, to prawdziwe cacko, o znacznie podkręconych parametrach. Tylko my dwoje i z niewielkim bagażem, mogliśmy liczyć na dużą autonomię, chociaż i tak czekało nas międzylądowanie. Domyśliłem się, że lecimy w kierunku dżungli.

 

Zapadł zmrok, a światła cywilizacji pod nami, ze sporadycznych, stały się rzadkie. Zaraz, jedynym poblaskiem, były wijące się w ciemnej zieleni rzeczułki. Po paru godzinach mknęliśmy już nad kompletnym pustkowiem. Domyślałem się, że oddalamy się coraz bardziej od cywilizacji. Po chwili zaczął się las. Coraz większe jego połacie. Wreszcie, jedynie miejscami pojawiały się prześwity i większe polany. Do tego, czerwone słońce było już coraz niżej. Widok piękny, ale w jakiś sposób niepokojący.

- To świetna maszyna, jeśli się pospieszymy, może wystarczy nam światła, żeby choć rzucić okiem, zrobić kilka zdjęć – Usłyszałem w słuchawkach. - Zaraz będziemy na miejscu.

Ale to „zaraz” trwało dłuższą chwilę. Lara, co jakiś czas spoglądała na GPS i na jakiś przyrząd na tablicy rozdzielczej. Zacząłem się już zastanawiać, jaką autonomię ma ten helikopter, gdy usłyszałem: Już jesteśmy.

 

Światła zostało niewiele. Nie było mowy o fotografowaniu czegokolwiek z góry. Zwolniliśmy i zatoczyliśmy łuk. Pod nami była chyba jakaś niezalesiona przestrzeń. Taką przynajmniej miałem nadzieję, bo domyślałem się, że gdzieś tutaj musimy wylądować. Zapytałem o to i dostałem twierdzącą odpowiedź.

Poszło lepiej niż myślałem. Chyba rzeczywiście się nie zgrywała, bo jeśli o pilocie świadczy to jak ląduje, to dałbym jej dziesięć na dziesięć.

 

Wiał cichy wiatr. Tutaj, z dala od miasta, było znacznie chłodniej. Nad nami pojawiały się gwiazdy i gdy po chwili znów zadarłem głowę, nie potrafiłem już przestać się na nie gapić. Jeszcze w życiu nie widziałem tak rozgwieżdżonego nieba. Lara poprosiła mnie, żebym pomógł jej rozłożyć namioty.

 

- Zaraz się napatrzysz – śmiała się. - Chyba że wolisz spać na trawie, pod otwartym niebem

- Nie spodziewałem się takiego widoku - Tylko tyle byłem w stanie wykrztusić.

- Rozumiem.

Namioty rozstawiły się prawie same. Po odblokowaniu elastycznych konstrukcji, złożone zawiniątka zamieniły się w niewielkie kopuły. Trzeba było tylko przytwierdzić je do podłoża. Uporaliśmy się z tym w kilka minut, dzięki jej wskazówkom oczywiście.

 

Ja rozpalę ogień – powiedziała. - Ty... Patrz sobie w gwiazdy. Nie ma prysznica, nie ma internetu, ale jest to – Wskazała na niebo. - I zaraz zjemy kolację. Nie udało nam się zrobić zdjęć, ale zajmiemy się tym z samego rana.

- A co my właściwie mamy tu fotografować? Nie wiem czy coś przeoczyłem po ciemku, ale nie widziałem nic, oprócz trawy i drzew.

- Nic nie przeoczyłeś, w takim razie – Uśmiechnęła się. - Szukaliśmy właśnie drzew w trawie. - Wiedziałem, że nie widzi dokładnie mojej twarzy, ale chyba milczeniem dałem jej wyraz zupełnego braku zrozumienia.

- Szukamy geoglifów – powiedziała, podpalając kupkę suchej trawy, pod stertą pozbieranych patyczków.

- Słucham?

- Tydzień temu, do jednego z moich znajomych, dotarły głosy, że na tej równinie odnaleziono coś, co wygląda na geoglif.

- Ale co to takiego jest?

- Geoglif?

- Tak.

- Forma, narysowana figura lub zmodyfikowana w jakiś nieprzypadkowy sposób natura. Coś, co ma kształt lub ślad ingerencji ludzkiej.

- Aha, coś jak w Cusco? - Wskazałem palcem jej koszulkę.

- Dokładnie. - Rozdmuchała płomień i dorzuciła grubsze gałęzie, których nie brakowało dookoła.

- I odkryto je tutaj?

- Tak. Ktoś znalazł je, studiując najzwyklejsze, dostępne wszystkim widoki satelitarne.

-  Nikt wcześniej tego nie dostrzegł?

- Nie. - Sięgnęła do swojego namiotu i wydobyła z niego cienki śpiwór. Usiadła na nim i wyjęła z plecaka niewielki terminal. Światło monitora rozbłysło błękitem. - Popatrz – Podała mi komputer.

Na zdjęciu widoczne były zielone pola, przecięte regularnymi kręgami, na krawędzi których, rosły krzewy i drzewa. Fotografie robione były ze śmigłowca, albo dronem.

- Dotychczas znaleziono dwanaście – mówiła – Jest ich znacznie więcej, ale te, których szukamy my, są inne. Należą do innej grupy. Choć na pierwszy rzut oka niczym nie różnią się od pozostałych.

- Rozumiem – powiedziałem trochę na wyrost. - I tutaj jest kolejny?

- Tak. Powinien być dokładnie tam, gdzie te drzewa – wskazała kontur ledwie rysujący się na ciemnym niebie. - Nie mogę się doczekać, żeby to potwierdzić.

- I co z nimi?

- Jeśli uda nam się potwierdzić istnienie następnego geoglifu z tej grupy, skompletujemy serię, która, mówiąc w uproszczony sposób, da nam pewien rodzaj mapy. - Lara, absolutnie nie wydawała się urażona moją ignorancją. Kiwnąłem głową. Przerzuciłem kolejne zdjęcie. Zaskoczył mnie widok czegoś, co najwyraźniej było jakimś stylizowanym artefaktem i co bezwzględnie przypominało waginę. Chyba dostrzegła mój wyraz twarzy. Zerknęła na monitor.

- To Dzukenna. Atrybut K'ali, gruzińskiej bogini płodności.

- Jakiej?

- Gruzińskiej. Właściwie mowa tu o antycznym szczepie, zamieszkującym tereny dzisiejszej Gruzji . Niewiele po nich zostało, a ten artefakt to chyba jedyny materialny dowód ich istnienia.

- Gruzja to chyba zupełnie inna część świata – zaryzykowałem.

- Zgadza się.

- Czy to ma jakiś związek z tutejszymi odkryciami?

- Dokładnie na tym polega ta odważna teza. - W jej głosie zabrzmiał nagły entuzjazm. - Znaleziono cztery artefakty, w czterech różnych częściach świata. Każdy z nich należy do innej kultury, ale pokrywają się w czasie. - mówiła, a światło ogniska nadawało jej rysom powagi. - Najbardziej zaskakująca jednak jest faktura, wykonanie każdego z nich. Różne części starożytnego świata, ten sam czas i to samo wykonanie.

- Ten sam artysta? - spróbowałem podsumować.

- Może nie ten sam człowiek, ale na pewno technologia. Nie sądzisz, że to niezwykłe?

- Rzeczywiście. - Oddałem jej laptop.

Zaczynało mi być już chłodno, ona siedziała w podkoszulku i krótkich spodenkach. Pomyślałem, że pewnie jest jedną z tych osób, które nigdy nie marzną. Miała szerokie, umięśnione ramiona i długą szyję. Była dla mnie egzotycznym egzemplarzem kobiety, jakiej nie widziałem jeszcze nigdy. Duża, atletycznie zbudowana i niewątpliwie piękna. Sama wyglądała jak przedstawicielka jakiejś obcej, wyższej rasy. Takie właśnie, głupawe, odnosiłem wrażenie.

- Złapałam połączenie satelitarne – powiedziała nagle, nie odrywając oczu od monitora. - Muszę opierniczyć pewnego znajomego – Uśmiechnęła się chytrze, przesuwając palcem po ekranie. Korzystałem z tej okazji, żeby bezkarnie przyglądać się jej twarzy. Nie było w niej nic upozorowanego. Ani śladu makijażu. Grube brwi, gęste rzęsy, prosty nos, wszystko tak bezczelnie udane, że kosmetyczne dodatki były naturalnie zbędne. Na pewno nie tak wyobrażałem sobie brytyjskie kobiety.

- Nie zgłasza się – powiedziała i odłożyła komputer bezpośrednio w trawę. Skoczyła na równe nogi. - Nasza kolacja! - Ze swego worka przyniosła dwa kubki oraz coś, co wyglądało na czajnik. Rzeczywiście, nalała do środka wody z butelki i wstawiła do ogniska. Podała mi jeden z kubków, otworzyła drugi, pokazując mi jak to się robi. W środku była jakaś zasuszona, ekspresowa zupa.

- Wojskowe racje – Uśmiechnęła się, potrząsając swoim trochę niecierpliwie. - Jeśli liczyłeś na befsztyk, to się zawiedziesz. - Odpowiedziałem tylko uśmiechem. Uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem sam, na co liczyłem. Nagle znalazłem się setki kilometrów od domu, w towarzystwie kobiety, którą znałem z gazet i telewizji. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie byłem po prostu jej pajacykiem, którego wybrała sobie do pomocy, mamiąc osobistym wdziękiem i jakąś niewypowiedzianą obietnicą. Może byłem właśnie naiwnym cymbałem, który na skinienie jakiejkolwiek przedstawicielki płci przeciwnej, był gotów polecieć w nieznane, a może rzeczywiście, jak powtarzały mi ciotki i wszyscy dookoła, moja usłużność po raz kolejny, przekroczyła granice naiwnej służalczości i przybrała formę frajerstwa.

Zjedliśmy zupę ekspresową z parówkami. Trzeba przyznać, że posiłek tu na odludziu smakował wyśmienicie. Lara Croft okazywała się osobą bez śladu zachowań gwiazdorskich. Rozmawialiśmy o bzdurach; butach i samochodach, o psach i nieudanej według obojga, ekranizacji Władcy Pierścieni. Nie pytała o sprawy prywatne, ja oczywiście też nie. Byłem ciekaw jej poprzednich wypraw. Słuchałem o wspinaczce na Annapurnę, o odkryciu świątyni Khali na Sumatrze, o arce na górze Hararad, o piramidach w europie, o Pradze, pod którą jest zakopane stare miasto. Zrozumiałem, że mogła opowiadać bez końca. Z mojej strony, mogłem odwdzięczyć się najwyżej opowieścią o tym, jak pewnego razu, przyjechała do mnie policja, z prośbą o wzięcie udziału w akcji tropienia bandytów, którzy mieli kryjówkę na dachu. O tym, jak wytropiłem ich dronem i o tym, jak udało mi się uratować go przed zestrzeleniem. Na tym kończyły się moje przygody. Wolałem przemilczeć podglądanie pewnej opalającej się na tarasie gwiazdy telewizji.

Ognisko dogasało, spektakularne niebo co jakiś czas przecinały spalające się w atmosferze paprochy. Stacja kosmiczna przelatywała nam nad głowami. Lara wstała i rozprostowała plecy.

Lepiej się położyć. Pobudka o świcie. Nie możemy marnować czasu. Gdy zrobi się widno, chcę być gotowa.

 

 

3

 

Wyrwany z zamyślenia i otępienia, podniosłem się również. Owady ucichły. Oboje wsłuchiwaliśmy się w równomierny, odległy stukot, jakby ktoś, gdzieś daleko, uderzał w malutki bębenek. Lara skoczyła i rozrzuciła ognisko kopniakiem. Żar i patyki rozsypały się po trawie. Butami dogaszała tlące się płomienie.

- Co jest? - zapytałem, wciąż stojąc w osłupieniu. Poczułem się nagle nieswojo, jak skaut wystraszony nocną opowiastką. Nie zdążyła mi odpowiedzieć, a już zrozumiałem sam. Stukot stał się wyraźniejszy.

- Ktoś szuka nas albo tego samego co my. - powiedziała, wyciągając śledzie z obydwu namiotów i zwijając ich materiał w nieskładną kupę. Wciąż nie wiedziałem co mam robić. Rzuciłem się do plecaków i również starałem się jakoś je zabezpieczyć.

Jest duża szansa, że nas nie wypatrzą – powiedziała, taszcząc zebrane namioty w kierunku zarośli - Przynajmniej nie od razu! Wziąłem plecaki i ruszyłem jej śladem. Uderzenia łopat nadlatującego helikoptera były już całkiem wyraźne.

- A co z naszym śmigłowcem – zapytałem, instynktownie zniżając głos. Nie odpowiedziała. Zniknęła już w krzakach. Wpadłem za nią i niemal nadepnąłem na stopy.

- A co z naszym... - powtórzyłem.

- Może go nie dostrzegą. Nie jest łatwo, tak po ciemku.

Oboje wpatrywaliśmy się w jaśniejszy nieco horyzont, bezskutecznie ślepiąc za nadlatującą maszyną.

- Nawet jeśli go znajdą, nas przy nim nie będzie. W nocy nie będą szukać – powiedziała, schylając się pod gałęzią. Hałas urósł i przysiągłbym, że przetoczył się tuż nad naszymi głowami. - Przynajmniej mam nadzieję – dodała. Milczałem. Czułem, jak pocą mi się dłonie, chociaż nie miałem pojęcia ani przed czym, ani dlaczego się chowamy.

- Kim są ci ludzie? - zapytałem najprościej w świecie. Milczała chwilę, oceniając krążący wciąż łopot śmigieł.

- Mają dokładne namiary – powiedziała pod nosem. Spojrzała na zegarek, jakby tam spodziewała się znaleźć odpowiedzi. - Nie możemy tu zostać. Najlepiej jak przejdziemy bezpośrednio na miejsce teraz, póki ciemno, bo rankiem będzie łatwiej nas wypatrzyć.

- Wylądowali?

- Tak. - Zamilkła - Dostatecznie daleko. To dobry znak. Wiedzą, że to gdzieś tu, ale nie wiedzą dokładnie gdzie. Będą zmuszeni poczekać do rana.

- Czy wiedzą, że my tu jesteśmy? - Słuchałem sam siebie i nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że gadam jak wystraszone dziecko. - Kim są ci ludzie? - Uważałem, że winna mi była odpowiedź na to pytanie.

- To najemnicy – Popatrzyła na mnie w mroku. - Nie wiem, czy wiedzą, że tu jesteśmy. Ten kto dał im namiary, mógł zataić fakt, że sprzedał je już komuś wcześniej.

- Jakiś twój znajomy?

- Powiedzmy, że tak, ale to kwestia biznesu, nie przyjaźni. - Rzuciła pod nogi wciąż trzymane w ramionach szmaty namiotów i rozdzieliła je na ziemi. - Ty weź jeden i jeden ja. - powiedziała – Masz plecaki?

- Tylko twój.

- Dobrze. Musimy przejść po odkrytym terenie w tamtym kierunku – wskazała gdzieś w niemal kompletny mrok.

- A reszta sprzętu?

- Nie będziemy ryzykować. Może nie będą nas szukać, ale na pewno ktoś w tej chwili rozgląda się po okolicy noktowizyjną lornetką.

- Rozumiem – ściszyłem bezsensownie głos.

- Oddzielają nas te zarośla. Pójdziemy wzdłuż nich, a potem przetniemy ukosem – powiedziała. Miałem nadzieję, że nie zgubię się gdzieś w ciemnościach. Odpędziłem tę głupią myśl i zebrałem swój namiot. - Daj mi plecak – powiedziała – ja poniosę.

 

Szliśmy w kompletnej ciemności i ciszy. Księżyca nie było, a gwiezdna poświata, bardziej niż jasny obraz, tworzyła mgliste miraże. Po jakimś czasie spostrzegłem, że rzeczywiście z traw podniosła się mgła. Rozglądałem się na boki i za siebie, wciąż mając jako jedyny odnośnik orientacyjny, pobłyskujące przede mną uda Lary. Zatrzymywaliśmy się, co jakiś czas nasłuchując. Ten marsz stawał się coraz bardziej męczący. Nie spostrzegłem nawet kiedy przed nami, wyrosły wysokie zarośla. Weszliśmy w nie i stanęliśmy, patrząc na przebytą drogę. Skąpana w nocnej mgle trawiasta równina, milczała i nie kołysało się choćby jedno źdźbło. Lara rozejrzała się dookoła, jakby podziwiała sklepienie jakiejś zabytkowej katedry.

- Nie ma co pchać się dalej po ciemku – powiedziała zadowolona. Byłem zmęczony i nie potrafiłem podzielić jej entuzjazmu. Oczywiście cieszyło mnie, że zdołaliśmy przemknąć się niepostrzeżenie i umknąć, nieznanym mi nawet prześladowcom, ale nie miałem siły na więcej niż niewyraźny uśmiech.

- Mało miejsca – zawyrokowała – Rozbijamy jeden. - Prędko wzięła się za rozkładanie namiociku, przywiązując go do pieńków, otaczających nas krzewów i drzewek. Zajęło jej to nie więcej niż trzy minuty. - Ty śpisz, ja czuwam, przed świtem obudzę cię na zmianę – zdecydowała. Nie miałem zamiaru protestować. Gdy tylko wczołgałem się pod pałatkę, zamknąłem oczy i padłem.

 

Śniłem dziwny sen; jeden z tych, w którym jest się świadomym, że sytuacja jest surrealna, ale automatycznie akceptuje się tę rzeczywistość, zwłaszcza, gdy nam się ona podoba, a mi podobała się bardzo. Biegłem za uciekającą przede mną, w głębokiej trawie Larą. Ona, co jakiś czas odwracała się, posyłając mi przez ramię kuszący uśmiech. Ja, z największym wysiłkiem, brnąłem przez trawę tak gęstą, że każdy krok był prawdziwą próbą. Gdy udawało mi się wyrwać z zarośli i skoczyć choćby o kroczek do przodu, Ona zwalniała, jakby wpadała w tryb zwolnionego tempa. To mobilizowało mnie jeszcze bardziej i zachęcało do wzmożonego wysiłku. Odwracała się wtedy i zrywała strzępy spodenek, jakby były zrobione z mokrego papieru. Było to swego rodzaju zachętą i nagrodą dla mnie. Już wkrótce biegła, świecąc gołym tyłkiem. Doganiałem ją i już widziałem dokładnie gęsią skórkę, falujących przede mną mokrych pośladków i przyklejone do nich źdźbła trawy. Wyciągnąłem dłoń, żeby złapać ją za koszulkę ale ta też, jak mokra bibuła, została mi w dłoni. Wtedy zatrzymała się i spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi. Podświadomie wiedziałem, że tak naprawdę wcale nie ma nic przeciwko temu, nie mogłem tylko dać po sobie poznać, że o tym wiedziałem. Patrzyłem, jak odwraca się do mnie, powoli, bardzo powoli. Wykonywała ten energiczny gest, w bardzo zwolnionym tempie. Jej warkocz unosił się i odpływał na bok. Ramię zwracało się w moją stronę i już dostrzegałem profil pełnej piersi, gdy nagle, ktoś potrząsnął mnie za łokieć. Nie była naga. Piersi, wciąż ściśnięte koszulką, bujały się nade mną, prezentując zaledwie obiecującą szparę między nimi. Spojrzałem z wyrzutem. Lara zmierzyła mnie dziwnie, ale najwidoczniej pojęła, że tkwię w jakimś sennym majaku. Ku mojemu rozczarowaniu, pojąłem to i ja. - Pobudka – szepnęła z uśmiechem. - Podskoczyłem jak oparzony. Nie mogłem się zerwać, ze względu na fizjonomiczne dowody podniecenia. Zagarnąłem śpiwór i obróciłem się na bok.

- Mieliśmy szczęście – mówiła, grzebiąc w worku. Nie zwracała na mnie uwagi – Trafiliśmy bezbłędnie. - Przez rozchyloną połę namiotu, wśród zarośli i gałęzi, mogłem dostrzec rozjaśnione świtem niebo.

- Miałaś mnie obudzić... - wymamrotałem.

- I tak nie mogłabym zasnąć – odpowiedziała, wydobywając i zapalając niewielką latareczkę. - Byłam zbyt podniecona. Wyczuwałam, że to właściwe miejsce i jak się okazuje, wcale się nie myliłam. - Podniosłem się do pozycji siedzącej, ale nie było mi lepiej. – A tamci? – zagadnąłem.

- Są dokładnie po drugiej stronie – wskazała gdzieś palcem. - Mamy przewagę i musimy ją wykorzystać. - Z większego worka wyjęła mały brązowy plecak, paczkę prezerwatyw i niewielkie radyjko.

- A cały sprzęt? – zapytałem raczej smętnie.

- Wszystko w śmigłowcu, ale nie przejmuj się. Nie ruszą go. To nie są zwykli złodzieje. A na razie, będziemy musieli zadowolić się tym – Pokazała własny, wydobyty z worka sprzęt.- To niewiele, ale musi wystarczyć.

- Okay. - odpowiedziałem, przetaczając się z boku na kolana. - A czego chcą ci ludzie

- Chcą mnie ubiec. - Odpieczętowała paczkę prezerwatyw. Zaatakował nas zapach gumowych truskawek. Kolejno zapakowała w nie latarkę, telefon i pojedyncze flary.

- Ubiec cię z odkryciem?

- Dokładnie. - Zaciskała uważnie każdy pakunek. - Nasi sponsorzy rywalizują ze sobą.

- Do tego stopnia? - wygramoliłem się z namiotu, wciąż ukrywając wstydliwy problem. - Nie lepiej byłoby zjednoczyć siły?

- To się zdarza, czasem – Kątem oka dostrzegłem, że zdejmuje wojskowe buty – Ale nie tym razem – kontynuowała, ściągając też skarpety.

- Muszę iść za potrzebą – zameldowałem

- Nie odchodź daleko – odpowiedziała – Przebieram się i ruszamy.

 

 

4

 

Nie odszedłem daleko. Wrażenie, że jestem obserwowany nie opuszczało mnie ani na chwilę. Zdawałem sobie sprawę, że te zarośla były tylko niewielkim strzępkiem lasu, mimo to, dzicz budziła we mnie lęk. Bez wątpienia byłem mieszczuchem. Gdy wróciłem, zastałem ją gotową. Miała na sobie turkusowy podkoszulek, spod którego wystawały ramiączka sportowego topu. Te same spodenki i szeroki, wojskowy pas. Na mój widok zarzuciła na ramię wysłużony, skórzany plecaczek. Ja nie miałem ani sprzętu do przygotowania, ani stroju bardziej odpowiedniego od tego na sobie. Co raz bardziej za to, rosło we mnie przekonanie, że nie powinienem był wcale znajdować się w tym miejscu. Lara zerknęła na zegarek.

- Jeśli jesteśmy gotowi, nie ma co marnować czasu– rzuciła. Kiwnąłem tylko głową. Ona, rozkładając szybkim gestem wspornik namiotu, położyła go płasko i przykryła przygotowaną wcześniej gałęzią. Uśmiechnęła się do mnie i ruszyła, podniecona jak mała dziewczynka.

 

Przedzieraliśmy się przez krzaki, co nie było wcale prostą sprawą. Lara co jakiś czas zatrzymywała się, zerkała na zegarek, w którym domyślałem się, miała GPS. Rozglądała się dookoła, a także w górę, w korony drzew, z których obserwowały nas zaciekawione, rozśpiewane ptaki. Nie miałem pojęcia czego szukamy, na co trzeba było zwracać uwagę lub czego spodziewać się w tym gąszczu. Słońce przedzierało się już przez chaszcze i miałem przeczucie, że czeka nas raczej ciepły dzień. W wkrótce to łażenie przez krzaki, okazało się męczące. Odgarnianie gałęzi, potykanie się o wszystko i opędzanie od obudzonych owadów, które zdawały się lądować na ludzkiej skórze nie tylko po to, żeby gryźć czy ssać, ale także ze zwykłej ciekawości.

Nagle spostrzegłem, że jestem sam. W kilka sekund, opędzając się od much, straciłem z oczu moją przewodniczkę. Z początku stanąłem zamurowany nasłuchując. Potem, wraz z rosnącym lękiem skoczyłem do przodu i o mały włos na nią nie wpadłem. Kucała badając coś na ziemi.

- Ostrożnie – powiedziała tylko. - Widzisz? - Nie widziałem nic, ale chyba nie interesowała jej moja ewentualna odpowiedź. Uniosła wydobyty skądś duży nóż i wskazała na korony drzew. - Wyraźny plac – dodała. - I to – Zakręciła ostrzem, wskazując podłoże. Nie wiedziałem czy mam udawać, że wiem o co chodzi, czy, zadawać pytania, czy po prostu czekać na dalszy ciąg. Wybrałem tę ostatnią opcję. Zrobiła jeszcze kilka kroków i znów kucnęła przy ziemi.

- Mech – powiedziała, rzucając mi wesołe spojrzenie. Teraz już musiałem wiedzieć o co jej chodzi. Ale nie wiedziałem. - Nie rośnie tu nic oprócz mchu – dodała. Na całym tym okręgu! - Mogłem przychylić się do takiej wersji. Rzeczywiście. Nie było wokół nas żadnego drzewa, ale za to mnóstwo krzewów, traw i innych mniejszych roślin. Ona zawiesiła dłonie nad ziemią, jak wróżka nad stołem z kartami. Nagle wstała i uderzyła obcasem. Niezadowolona, odeszła i ponowiła próbę o krok dalej. Znów kucnęła i wbiła ostrze noża w mech. Wycięła i podważyła sporą połać.

- Podaj mi proszę tę gałąź – poprosiła, wskazując krzaki. Podniosłem badyl i nie bez trudu wyrwałem z bluszczu. Pociągnąłem w jej kierunku. Ziemia pode mną zapadła się w mgnieniu oka i zdążyłem tylko jęknąć coś bez sensu. Trzymany w ręku kołek, stawił opór na sekundę, rozciągnięty między krawędziami czeluści, by zaraz trzasnąć zdradziecko. Widziałem jak jasny otwór oddala się, gdy spadałem, zbyt przerażony by krzyczeć, nagle uderzyłem plecami o wodę. Otoczyły mnie spirale rozszalałych bąbelków powietrza. W jednej chwili błękitny otwór stał się zamazaną, nieregularną plamą. Chłód walczył ze strachem o prym nad moim umysłem, w niezwykle gwałtownym pojedynku. Machałem wszystkimi kończynami na raz, jakby chcąc zaznaczyć, że ja też mam jeszcze coś do powiedzenia. Przez nieskończony ułamek sekundy myślałem, że nie przestanę tonąć i że czeka mnie dno czeluści, mój mózg, z jakiegoś powodu grał White Rabbit, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że rozmazana plama światła przestała się oddalać, przyciągała mnie teraz do siebie, kończąc wreszcie ten kiepski żart. Wystrzeliłem nad powierzchnię, wciągając tyle powietrza ile tylko były w stanie pomieścić moje płuca. Wiedziałem, że to nie koniec kłopotów, bo praktycznie nie potrafiłem pływać. Z trudem utrzymywałem się na powierzchni dłużej niż kilka sekund. Teraz machanie rękami musiało mnie uratować. Wierzyłem w to ze wszystkich sił i wkładałem w tę czynność całą energię. W majaczącym nade mną otworze pojawił się kontur jakiejś postaci. Zaraz też chlupnęło obok i nagła fala zakryła mi głowę.

- Spokojnie – Usłyszałem głos Lary. - Nie szamocz się, bo utopisz nas oboje! - Poczułem, jak łapie mnie za włosy i ciągnie do tyłu, zaraz też uderzyłem łokciem w coś twardego. - Złap to – odezwała się za mną. W szamotaninie namacałem kamienną półkę. Cegły może były śliskie i zimne, ale trwały solidnie w jednym miejscu i to ceniłem w nich najbardziej. Obróciłem się i zawisłem na wystającej ponad poziom wody półeczce. Lara wyciągnęła się na nią i podała mi dłoń. Po chwili oboje byliśmy już na tej krawędzi. Oparty o chłodną ścianę dyszałem jak skąpany kot.

- Nie umiesz pływać? - Patrzyła na mnie, uśmiechając się życzliwie. Pokręciłem głową. Zaczynałem się trząść. Wokół panował półmrok. Jedynym oświetleniem była dziura, przez którą wpadłem. Ledwie dostrzegałem ścianę po przeciwnej stronie. Na ciemnej tafli unosiły się liście, patyki i inne śmieci. Z trzaskiem rozbłysła dobyta przez Larę flara. Ściana z szerokich cegieł stała się wyraźniejsza w czerwonym blasku. Całe pomieszczenie było jak ogromna studnia o owalnym sklepieniu, z wywalonym przeze mnie otworem.

- Zdejmij i wykręć ubranie – powiedziała, rozglądając się dookoła. Może zostaniemy tu dłużej. - W jej głosie nie było przejęcia, tylko trzeźwa obserwacja. Zrzuciła plecak obok mnie.

- Wszystko w porządku? - zagadnęła z uśmiechem. Przytaknąłem. Wsparta dłońmi na kolanach, wypatrywała czegoś w toni. Wreszcie zdjęła koszulkę i zostając w sportowym staniku, wykręciła ją, strząsnęła i rozłożyła na posadzce. - Najlepiej zrób tak samo – powiedziała. Poprawiła pas, i związane w warkocz włosy. Gdy raca zgasła, zapaliła kolejną. Rzuciła krótkie „Zaraz wracam” i skoczyła zgrabnie na główkę. Patrzyłem jak różowa flara lśni w czarnej wodzie, potem słabnie i znika między jedną falką a drugą. Zgadywałem, że zgasła. Czekałem, ale nie pojawiała się kolejna. Nie widziałem nic. Na powierzchni powrócił bezruch. Odbijało się w niej czarne sklepienie z jasną dziurą po środku. Mijały minuty. Zaczynałem się niepokoić. Zupełnie bezradny, klęczałem na krawędzi, wlepiając wzrok w nieprzejrzystą wodę. Jeśli liczyła na moją pomoc, to skazana była na wielki zawód. Wkurzała mnie ta sytuacja. Zdjąłem koszulkę, wyżymałem z całych sił i rzuciłem pod ścianę. Nic się nie działo. Zrobiłem to samo z bojówkami. Cisza i niezmącony spokój stawały się nieznośne. Nie wiedziałem czy wołać o pomoc, czy gestem idioty desperata rzucić się do wody i utonąć, być może razem z nią. Nagle, prawie bezszelestnie, wynurzyła się tuż przy krawędzi.

- Podaj mi moją koszulkę – poprosiła uprzejmie i z uśmiechem. Nic nie odpowiedziałem. Podniosłem ubranie i spełniłem prośbę.

- I jedną flarę, jeśli można – dodała.

- Jasne – odpowiedziałem i zanim zdążyłem zapytać o coś więcej, znów znikła pod wodą. Przynajmniej wiedziałem, że żyje.

 

Wylałem wodę z butów. Ponownie wykręciłem wszystko oprócz majtek, potem, założyłem mokre ubrania z powrotem. Czekałem. W pewnej chwili wydało mi się, że usłyszałem głos, gdzieś nade mną. Zamarłem. Nasłuchiwałem, ale nic więcej nie doszło moich uszu. Nie było jej jeszcze dłużej niż poprzednio. Wpatrywałem się, to w dziurę, którą tu wpadliśmy, to w drżące lekko odbicie. Pojawiła się na środku akwenu. Oddychała intensywnie przez chwilę. Otarła twarz dłonią.

- Znalazłam coś wspaniałego – powiedziała, unosząc zrobione z własnej koszulki zawiniątko. - Trafiliśmy lepiej niż się tego można było spodziewać – dodała, podpływając.

 

- Onde esta a vagabunda?! - Huknęło nagle łamanym portugalskim. Podskoczyłem jak oparzony. Potem zachrobotał nieprzyjemny śmiech. Zadarłem głowę. Przez dziurę zaglądały do środka dwie głowy. Nie mogłem rozróżnić rysów, bo pod światło widziałem tylko ciemne kontury.

- Gdzie ta suka?! - powtórzył ktoś po angielsku. Jedna z głów odchyliła się do tyłu. Teraz w świetle dnia, dojrzałem młodą twarz jakiegoś mężczyzny.

- Tutaj są! - krzyknął do kogoś na zewnątrz – Siedzą w dziurze!

- Jak się nazywasz – zapytał ten drugi, zdecydowanie starszy od poprzedniego, wciąż gapiąc się w dół. Nie miałem gdzie się ukryć, ani zbiec, jeśli nie do wody. Zdawało się, że nie dostrzegał Lary w półmroku. Ona nie odezwała się też ani słowem.

- Rozumiesz co do ciebie mówię? – nie poddawał się nieprzyjemny jegomość. Kiwnąłem tylko głową. Ten młodszy odszedł i słyszałem jego głos na górze.

- Bo już myślałem, że będę musiał tam do ciebie zejść – zaśmiał się znowu tamten. Lara popatrzyła na mnie porozumiewawczo i skinieniem wskazała plecak, a potem wodę. Mogłem udawać, że nie zrozumiałem, ale wiedziałem doskonale, że nie było na to czasu. Założyłem go sobie na ramię i usiadłem na krawędzi półki, nogi spuściłem do wody.

- Wybierasz się gdzieś, włóczęgo? - odezwał się obcy. Postanowiłem go zignorować. Zsunąłem się w zimną toń. Dzięki podtrzymującej mnie Larze, udało mi się nie zanurzyć głowy.

- Hej, ptaszki zwiewają! - krzyknął człowiek o nieprzyjemnym głosie.

- Umiesz nurkować? - zapytała, podtrzymując mnie pod ramiona. Kiwnąłem głową. Umiałem pływać jako tako pod wodą. - To całkiem krótki odcinek – powiedziała z uśmiechem. - weź kilka głębokich oddechów. Wstrzymaj ostatni i płyń za mną. Zapalę flarę, daj mi plecak.

- Hej, są tu oboje! - pieklił się facet na górze. Trząsłem się trochę, miałem nadzieję, że ona pomyśli sobie, że to z zimna. Odetchnąłem kilka razy i wstrzymałem duży haust. Lara zanurzyła się, a ja dałem nura zaraz za nią. Widziałem doskonale światło i migające przed moją twarzą podeszwy. O mały włos nie dostałem kopniaka w czoło, ale wolałem trzymać się bardzo blisko. Spostrzegłem jak wpływa w czarny prostokąt w ścianie. Flara rozświetliła wnętrze wąskiego korytarza. Musiałem złapać jego górną krawędź, żeby nie zostać wyparty przez wodę. Gdy wpłynąłem do środka, ogarnął mnie paniczny lęk. Jeśli przeceniła moje możliwości i nie wzięła pod uwagę, że zostało mi naprawdę niewiele powietrza w płucach? Ja nie byłem atletą jej pokroju. Obawiałem się, czy zdawała sobie z tego sprawę. Przebierałem rękami z całych sił. Odpychałem się od śliskich ścian tunelu. Nie było już odwrotu. Nagle, spostrzegłem jak wybija się do góry i znika za niewidoczną dotąd krawędzią. Byłem tuż za nią. Też odbiłem się od podłogi i zaraz wystrzeliłem na powierzchnię. Wybuchłem niemal histerycznym śmiechem, gdy tylko pojąłem, że znów oddycham powietrzem.

- Dobra robota – pochwaliła mnie, również się uśmiechając. Pomogła podciągnąć się do krawędzi i wyleźć na wilgotną posadzkę. Flara zgasła, gdy oboje wyszliśmy już z wody. Zapaliła kolejną. Zobaczyłem pomieszczenie wielkością podobne do poprzedniego z tą różnicą, że tutaj, sufit zapadł się w dużej części. Przez wyrwę w sklepieniu, wraz z korzeniami drzew, wdzierało się sporo światła. Na jednej ze ścian, na wysokości paru metrów, znajdował się ciemny otwór.

Musimy przecisnąć się tamtędy – powiedziała, obchodząc basen. Udałem się jej śladem. Cenne zawiniątko, wciąż okutane koszulką, trzymała w dłoni. Zatrzymała się pod wnęką, rozwinęła je ostrożnie i zbliżyła purpurową flarę. Dostrzegłem kształt, który trudno było pomylić z czymkolwiek innym. Uniosła dumnie do światła, gładki na górze i od spodu, ale misternie rzeźbiony po bokach, kamienny penis, imponującej wielkości. U nasady były też złote okucia i pierścienie.

- Artefakt Backlum Chaama – powiedziała z namaszczeniem. Jak dla mnie, wyglądało to mało poważnie. - Jesteśmy w grobowcu wysokiego kapłana – mówiła – W komnacie obok znalazłam jego pochówek. Tego właśnie szukałam, ale przyznam, że to nieoczekiwane odkrycie.

- Inni też są tutaj po to?

- Oczywiście. To kompletuje układ. Posiadamy połowę niezbędną do jego zamknięcia.

- Układ?

- Razem z artefaktem, który widziałeś wcześniej na fotografii, ten tutaj, tworzy klucz, umożliwiający otwarcie Wrót Ziemi.

- Wrót Ziemi?

- Niektórzy wierzą, że połączenie tych elementów uwolni znaną kapłanom Majów energię, pozwalającą przemieszczać się dowolnie między różnymi zakątkami globu.

- Teleportacja?

- Może nie. Być może to tylko klucz, do istniejących między wymiarami wrót. Może posiadanie klucza nie ma znaczenia, jeśli drzwi pozostają ukryte. Profesor Byron, naukowiec, który pierwszy wysunął tę odważną tezę twierdził, że na Ziemi istnieje siedem połączonych ze sobą miejsc, między którymi można przemieszczać się dowolnie, pod warunkiem, że ujawni się ich istnienie. To co nazywa się kluczem, może być jedynie przedmiotem umożliwiającym wykrycie tego zjawiska, a nie jego wyzwalaczem.

- Brzmi dość fantastycznie.

- To prawda, ale widziałam już rzeczy, w które trudno było mi uwierzyć.

- Ale skąd w takim razie wiadomo, gdzie otworzą się takie wrota?

- Nie wiadomo na pewno. Są jednak miejsca, w których istnienie takich przejść przypuszcza się od dawna. O niektórych z nich mówią antyczne teksty.

- Jak Stonehenge? - rzuciłem, żeby wiedziała, że obiło mi się o uszy to i owo.

- Stonehenge zbudowano w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, jako atrakcję turystyczną, ale w samej europie jest kilka znacznie bardziej pasujących miejsc, może nie tak popularnych, za to świetnie znanych badaczom.

- Czy tamci będą nas gonić?

- Niewykluczone. Posiadają pierwszą część klucza, będą chcieli zdobyć kolejną. - Zdjęła z ramion plecak i otworzyła go u swych stóp. W środku ułożyła artefakt, a turkusową koszulkę wykręciła i strząsnęła kilka razy - Muszę to ściągnąć bo obetrze mnie na dobre – powiedziała i zanim zorientowałem się co zamierza, zobaczyłem jak spod ściąganego topu wyskakują nagie, nieopalone piersi. Stała do mnie bokiem, ale i tak, instynktownie odwróciłem wzrok. - Nie musisz się obawiać – mówiła - te psy tylko tak głośno szczekają. Znam się z nimi nie od dziś. - Gotowa – Usłyszałem i odważyłem się spojrzeć ukradkiem. Znalezisko, zawinięte teraz w sportowy biustonosz, zamknęła w plecaku. Pozostała w turkusowej koszulce.

- Ta wyschnie szybciej – dodała i zarzuciła plecak z powrotem na ramiona.

- W sąsiedniej komnacie jest krypta główna. Nie łatwo było odsunąć płytę nagrobną – powiedziała poprawiając pas - Zwłaszcza, że zabezpieczała ją sprytnie zaprojektowana dźwignia. Zajęło mi to trochę czasu.

- Rozumiem – wydukałem, przyglądając się jak skacze i wspina się zręcznie na ponad dwumetrową krawędź.

- Podciągnę cię – Uklękła i wyciągnęła dłoń. Nie było wcale łatwo, ale udało mi się do niej dołączyć. Nie spodziewałem się, że przyjdzie mi buszować po grobowcach i wspinać się na takie parapety. Chyba nie zdecydowałbym się na tę wyprawę, wiedząc co mnie czekało, a co jeszcze mogło się tu wydarzyć...

 

Zwężający się korytarzyk piął się lekkim skosem. Lara szła pierwsza. Nie zapalała już flar. Zarówno zza naszych pleców, jak i z górnego wylotu, ku któremu brnęliśmy, sączyło się delikatne światło. Zgadywałem, że i tam strop mógł ulec zawaleniu. Zastanawiałem się jak owe dziury wyglądały tam, na powierzchni. Że też nikt dotąd nie napatoczył się na to wszystko.

Sufit opadł drastycznie i musieliśmy skradać się na kolanach. Lara zatrzymała się gwałtownie. O mały włos nie zderzyłem się z wypełniającymi mi widok spodenkami. Odwróciła się i położyła palec na ustach. Poszliśmy dalej.

- Ostrożnie – powiedziała szeptem, dochodząc do krawędzi. - Będzie dosyć wysoko, a bezpośrednio pod wylotem jest pułapka na złodziei. Najlepiej jak zawiśniesz, a potem, odbijesz się trochę do tyłu. - Zademonstrowała co miała na myśli – Taki skok do tyłu może wydać się trudny, ale nie bój się, dasz radę. - Uraczyła mnie uśmiechem, po czym tak jak mówiła, odepchnęła się dłońmi i nogami od ściany. Patrzyłem jak ląduje miękko na posadzce. Spojrzałem w dół i dostrzegłem otwory pod ścianą. Spodziewałem się jakichś kolców czy innych sideł ale były to zwykłe, prostokątne dziury. Domyśliłem się, że upadek na tak nieregularną powierzchnie z powodzeniem mógł skończyć się zwichnięciem lub złamaniem nogi albo i dwóch. Zawisłem na krawędzi jak ona poprzednio i pchnąłem. Wrażenie było straszne, ale lot na tyle krótki, że nie zdążyłem ani zbytnio się przestraszyć, ani zrobić sobie krzywdy.

- Świetnie – Pochwaliła mnie klepnięciem w ramię. Rozejrzałem się dookoła. Tutaj też, z sufitu zwisały korzenie, rosnących na powierzchni drzew. W sklepieniu, tu znacznie niższym, była spora, nieregularna wyrwa. Na środku niewielkiej salki, w połowie oświetlona promieniami słońca, stała jakaś kamienna konstrukcja. Między zakrywającymi ją płytami, tkwił świeżo ułamany, gruby konar. Lara rzuciła mi niewinne spojrzenie.

- Powinniśmy dać radę się wspiąć – zagadnęła, wskazując na zwisające pnącza – Musiałam się nieźle natrudzić żeby odłamać choćby ten jeden kawałek. - Podszedłem do katafalku, ale nie dojrzałem nic w ciemnej szparze. Za to ze ściany, sięgając głową aż ku skąpanemu w cieniu sklepieniu, patrzyła na mnie płaskorzeźba jakiejś przystrojonej w pióra, człekokształtnej istoty.

- Baklum Chaam – powiedziała Lara – Falliczny bóg Majów – Zacisnęła paski plecaka, a potem sznurowadła butów. Wreszcie wykręciła po raz kolejny spód mokrego podkoszulka, by związać go w supeł tuż nad pępkiem. - Miał uprowadzić i uwieść boginię Ixchel – mówiła - żeby spółkować z nią, dopóki nie urodzi mu potomstwa. Ixchel zmęczona towarzystwem amanta, podczas jednego z aktów prokreacji, otworzyła Wrota Ziemi, którymi uciekła od Baklum Chaama. - Falliczny charakter przedstawionego na płaskorzeźbie bóstwa był ewidentny.

- Gotowy? - zapytała. Mieliśmy się wspinać? Nurkowanie, wspinaczka – zastanawiałem się, co przyjdzie jeszcze. W ciągu ostatnich kilku godzin wykonałem więcej ćwiczeń fizycznych niż przez pół życia. Zazwyczaj, jedynym sportem jakim zajmowałem się regularnie, było frisbee. Teraz cieszyłem się, że chociaż to dało mi trochę zaprawy. Lara ścisnęła gruby warkocz i zakręciła nim jak śmigłem, pryskając dookoła kroplami wody. Ja postanowiłem pozostawić moje ubrania mokre, nie wiedziałem, czy za chwilę nie przyjdzie mi znów skakać do wody. Ona oczywiście wspinała się pierwsza. Przyglądałem się. Wyglądało to tak łatwo, ale kiedy przyszła moja kolej, nie było wesoło. Wykorzystywałem zarówno liany, jak i zagłębienia w murze. Nie śmiałem spoglądać w dół. Lara podała mi ramię, gdy zbliżyłem się wreszcie do krawędzi i pomogła wciągnąć się na powierzchnię.

- Brawo – powiedziała szeptem. Odpowiedziałem zasapanym uśmiechem.

 

 

5

 

Otaczały nas zarośla. Lara wskazała kierunek i udała się tam, pochylona jak skradający się filmowy Indianin. Poszedłem jej śladem.

Na polanie było pięciu ludzi. Dwóch gapiło się w dziurę, którą osobiście raczyłem stworzyć. Był to łysy mężczyzna, którego poznałem wcześniej. Obok, zaabsorbowany pluciem w otwór, stał młodzik w białej koszulce z napisem FUCK YOU. Opodal, na niewielkiej skrzynce z surowego drewna, siedział facet w kowbojskim kapeluszu i przepoconej koszuli. Nad nim stał muskularny, łysy gość w zielonym podkoszulku. Czwarty, odwrócony tyłem do nas, sikał w krzaki. Zaraz też otrzepał instrument i zapiął rozporek. Gdy się odwrócił, zauważyłem, że był śniady i nosił cienki wąsik. Tak jak i chłopak, on również mógł być Latynosem.

- Ten łysy grubas to Pedrosa – odezwała się Lara szeptem – Prostak jakich mało. Meksykanin. Były policjant, aktualnie ścigany listami Interpolu za przemyt i handel dziełami sztuki. Nie zna się na sztuce, bynajmniej, ale zna się na pieniądzach. Ten spocony, w kapeluszu to Dingo – mówiła – Obecnie, wierny pies Rogeiro, niegdyś człowiek Pedrosy. Najemnik, którego Rogeiro ciąga za sobą po świecie. - Mężczyzna zdjął właśnie kapelusz i omiótł się nim od insektów, odsłaniając posklejane, jasne włosy.

- Ten osiłek to Oleg Kraski, Ukrainiec z niemieckim obywatelstwem – kontynuowała. - Jeśli Australijczyk nie błyszczy inteligencją, to Kraski ma umysł śniętej ryby. Tępy osiłek i brutal. Pedrosa lubi otaczać się takimi ludźmi, pewnie czuje się pośród nich bystrzakiem. Ten śniady to Carlos Jimenez, obywatel Szwajcarii, a tak naprawdę, hiszpański Cygan. Nożownik i człowiek od brudnej roboty. Tego dzieciaka nie znam. Pewnie Pedrosa zwerbował go gdzieś na ulicach Meksyku, São Paulo albo Rio. Nie wygląda nawet na pełnoletniego. Brakuje tutaj tylko ich mecenasa i głównego sponsora, Rogeiro.

- Rogeiro? - Zdziwiłem się – Tego, który polecił mnie tobie?- Wciąż nie przypominałem sobie nikogo o tym imieniu.

- Tego samego – przyznała.

- Myślałem... – zacząłem, ale zorientowałem się, że chyba nie do końca zrozumiałem sytuację.

- Tak, współpracowaliśmy ze sobą, potem nasze interesy stały się, powiedzmy, sprzeczne.

- Rozumiem – odpowiedziałem bez przekonania.

- Rogeiro, to bogaty syn tatusia, który lubi bawić się w poszukiwacza skarbów, awanturnika i podróżnika, ale noce spędza w hotelu. Kiedyś był mecenasem sztuki. Sponsorował wiele wypraw, z których sam osobiście wycofywał się często w połowie, albo gdy robiło się naprawdę trudno. Nie ma miejsca, z którego w ciągu trzydziestu minut nie mógłby zabrać go prywatny śmigłowiec. - W jej głosie wyczułem lekką kpinę i rozdrażnienie. - W ten sposób osiągnął już niejedno, oczywiście wysługując się czyimiś rękami i umiejętnościami. Ważne, żeby móc potem, w towarzystwie takich jak on modnisiów, chwalić się niesamowitymi podbojami.

- To bardzo surowa i krzywdząca opinia, zwłaszcza z twoich ust Laro – zabrzmiało za naszymi plecami. Ja podskoczyłem jak oparzony. Lara odwróciła się niespiesznie, starając się ukryć zaskoczenie. Wysoki, szczupły mężczyzna, w pastelowo zielonej koszulce polo i eleganckich szortach, trzymał w dłoni niewielki, wyglądający jak zabawka rewolwer. Nie przeraził mnie jego widok, pewnie dlatego, że jego opalona twarz była raczej uprzejma i łagodna. Beztroskiego wyrazu nadawała mu też czarna, przetkana siwizną czupryna.

- Jeśli się nie znacie to: Roger White, Ruben - Ruben, Roger White – Przedstawiła nas sobie. Byłem pewien, że widziałem go pierwszy raz w życiu. Skinąłem głową, zważywszy na wycelowaną w naszą stronę broń, powstrzymałem się od wyciągnięcia ręki.

- Myślałaś, że możesz brać sobie co ci się spodoba, tak bez pytania – odezwał się znów Rogeiro, czy raczej Roger, swym bardzo brytyjskim akcentem.

- Podobno miałam pozwolenie.

- Wcześniej, owszem – parsknął.

- Nie wiedziałam, że twoje obietnice mają termin ważności, teraz już zapamiętam.

- Nie bądź śmieszna. To nie ja się obraziłem, tylko ty.

- Wiesz jak pracuję, a mimo to wciągnąłeś w to tego łysego pawiana i jego bandę.

- Chcesz znów kłócić się o to samo? Mogę tylko powtórzyć ci to, co powiedziałem wcześniej, ale widzę, że nie ma to zbytniego sensu. Nie docierają do ciebie argumenty.

- Nie docierają.

- Przykro mi bardzo. Możesz jeszcze zmienić zdanie.

- Ty możesz zmienić stronę.

- Wiesz doskonale, że nie mogę. - Rogeiro wciąż nie spuszczał nas z muszki. Osobiście nie czułem się zagrożeniem dla nikogo i pistolet zdawał mi się kompletną przesadą. - Przeciwnie do tego co o mnie myślisz, ja wcale nie bawię się w amatora przygód. Wiesz doskonale kto stoi za tym wszystkim i czego się ode mnie oczekuje. - powiedział z wyrzutem Roger. Tym razem to ona parsknęła, dosyć wzgardliwie.

- A teraz zapraszam do obozu i mam nadzieję, obejdzie się bez żadnych sztuczek z twojej strony – dodał, machając lufą.

 

Przywitano nas gorąco. Może nie akurat mnie, ale Larę owszem. Nie obyło się bez pogwizdywań. Ten młody podszedł i przyglądał się jej z bliska, jakby oceniał kupioną właśnie krowę. Na mnie spoglądali z pewnym chłodnym dystansem. Larze odebrano plecak. Rogeiro upewnił się, że był w nim drogocenny artefakt. Pedrosa, oprócz nieprzyjemnego wyglądu, mógł też pochwalić się odpychającą wonią. Ukrainiec przetrząsnął mi kieszenie, z których wydobył zalaną komórkę oraz klucze od domu i furgonetki. Pomyślałem, że mógłbym chociaż rozłożyć telefon i spróbować go osuszyć, ale chyba nie zrozumiał moich zamiarów. Pchnął mnie i zabrał wszystko ze sobą. Larę chciał zrewidować Australijczyk, ale skończył na ziemi z wykręconym przedramieniem. Musiał interweniować Pedrosa, doskakując z wyciągniętą nie wiadomo skąd automatyczną strzelbą. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Sytuację załagodził Rogeiro, ale zauważyłem też napięcie pomiędzy nim, a Meksykaninem.

- Brasileiro? – zagadnął mnie ten ostatni, odchodząc od zamieszania.. - Czy Peruano? - Nie zdziwiło mnie to wcale. Moi pradziadkowie przybyli do São Paulo z Ayacucho. Mój dziadek był z Porto Alegre. Matka już z Rio, ale ja nadal wyglądałem na Peruwiańczyka. Zastanawiałem się tylko skąd wiedział, że jestem Brazylijczykiem.

- Brasileiro – potwierdziłem – z São Paulo.

- Brasileno... - żachnął się – Nie wyglądasz.

 

Zacząłem zastanawiać się co właściwie chcą z nami zrobić, kiedy pozwolą nam odejść i wrócić „naszym” helikopterem. Wszystko wyjaśniło się już po chwili, gdy pod bronią odprowadzono nas do większego śmigłowca i „zaproszono” na pokład.

Za sterami zasiadł Australijczyk. Z krótkiej dyskusji zrozumiałem, że Rogeiro poleci maszyną, którą przyleciałem tu ja z Larą, bo należało zatrzymać się na tankowanie. Pedrosa zagroził Larze, że jeśli ma zamiar być niegrzeczna, skuje ją kajdankami. Obiecała, że nikogo nie zabije, mimo to, Meksykanin nie wydawał się usatysfakcjonowany.

 

Śmigłowiec był duży, znacznie większy niż ten nasz.

Mnie posadzono między śniadym Szwajcarem, a Ukraińcem. Na przeciwko usiadła Lara w asyście Pedrosy i chłopaka, którego pozostali nazywali El Niño. Pedrosa niemal wbijał lufę strzelby w bok Lary. Nie wiem czego obawiał się z jej strony, ale wyglądało na to, że wolał kontrolować sytuację. Po chwili byliśmy już w powietrzu. Z tego co zdołałem zrozumieć, wynikało, że lecimy na północ lub na północny zachód. Oznaczało to, że absolutnie nie w kierunku domu. Nie mojego w każdym razie.

 

Na początku wszyscy milczeli, tak, jakby nikt nie miał nic do powiedzenia. Tylko ja z Larą wymienialiśmy się jakimiś normalnymi uwagami. Pozostali, jak już otwierali usta, ubliżali sobie nawzajem, niby to w żartach, niby na poważnie, dowalali sobie na wszystkie tematy. Gdy już rozgadali się na dobre, stało się jasne, że ulubionym obiektem drwin był ten młody chłopak, El Niño. Po akcencie zgadywałem, że mógł być Kubańczykiem.

El Niño odpowiadał na wszystkie prowokacje uszczypliwymi, nieraz niecenzuralnymi ripostami. Bronił się jak mógł. Pedrosa często brał jego stronę, choć bywało, że sam kpił sobie z niego chwilę potem.

Gówniarz, od samego początku, jawnie zafascynowany był wypychającym mokrą koszulkę biustem Lary. Gapił się jak zahipnotyzowany. Nie sposób było tego nie zauważyć. Chwalił się przy tym swymi podbojami i pytany czy nie, opowiadał o preferencjach względem kobiet. Nikt mu za bardzo nie przerywał, miał słuchacza w Ukraińcu i Barbozie, chociaż wszystkie te ciekawostki kierował głównie do niej. Opowiadał więc, że woli kobiety starsze od siebie. Że seks jest jego głównym hobby, że myśli nad podjęciem kariery w porno biznesie, że lubi walić w duże cycki i że ogólnie woli kobiety posłuszne. Że zna tę zasadę, dotyczącą kobiet po trzydziestce, które uwielbiają seks analny, znacznie bardziej niż waginalny. Czasem któryś z nich przytakiwał mu lub drwił, ale nie zrażało go to bynajmniej, wręcz zachęcało do dalszego monologu. Ja paliłem się ze wstydu. Było mi niezwykle głupio, słuchać tego wszystkiego. Lara nie zwracała na niego uwagi, przyglądała mu się spokojnie, gdy wychylał się za bardzo w jej kierunku, ale nie zabierała głosu. Nie pytany oczywiście wyznał, że laski lubią jak kończy im w ustach, ze względu na wyśmienity smak jego spermy i że po stosunku z nim, jak to określił: dupy po prostu dziczeją. Coraz nachalniej gapił się jej w cycki, aż najwidoczniej nie wytrzymała.

- Przypominają ci mamę? - fuknęła. Wszyscy parsknęli śmiechem. Do chłopaka dotarło, ale nie od razu. Zamknął usta i zrobił wredną minę.

- Przypominają mi pewną gorącą sukę z Hawany, którą grzmociłem zeszłego lata – odpowiedział, wykrzywiając twarz.

- To może jedna i ta sama osoba – dorzuciła Lara. Nie zrozumiałem czy chciał ją złapać czy tylko dotknąć; Ledwo musnął turkusową koszulkę, od razu oberwał łokciem, a chudy nadgarstek trzeszczał już w jej garści. Pedrosa przestał się śmiać. Błyskawicznie uderzył Larę lufą w żebra, aż jęknęła. Złapał gruby warkocz i odciągnął w bok. Wylot strzelby wylądował pod jej brodą. Siedzący obok mnie, Ukrainiec poderwał się, tracąc na moment równowagę, ale doskoczył na pomoc szefowi. Zablokował i wyciągnął do góry jej ramiona. Pedrosa, jak spod ziemi, wydobył kajdanki. Z wprawą skuł jej przeguby i zaczepił na czymś w rodzaju wieszaka. Po chwili, dryblas cofną się i usiadł na miejsce. Lara rzuciła mu nienawistne spojrzenie.

- Ostrzegałem – burknął Pedrosa z nieprzyjemnym uśmiechem. Odłożył strzelbę zadowolony.

 

El Niño rozcierał obolały nadgarstek. Na mnie całe zajście wywarło szokujące wrażenie. Patrzyłem na zaciętą twarz Lary, siedzącej z ramionami przykutymi nad głową, ale ona nie spoglądała na mnie nawet przelotnie. Zapewne zrozumiała, że ze mnie nie będzie żadnego pożytku, jeśli chodzi o interwencje bądź pomoc w walce. Istotnie, byłem sparaliżowany strachem, a świadomość tego przygnębiała mnie dodatkowo.

 

Gdy młodziak odzyskał wreszcie animusz, powrócił do swego procederu. Jeszcze bardziej natarczywie niż poprzednio gapił się, a już zaraz, bezczelnie zbliżył dłoń i prawie otarł o materiał. Podrażnione szamotaniną i adrenaliną sutki, rozciągały wręcz koszulkę między sobą i ja też nie mogłem powstrzymać się od zerkania. Lara przyglądała mu się w ciszy. Nie patrzyła na błądzącą nad jej piersią dłoń. Mierzyła tylko ciemne oczy chłopaka, chociaż on, uparcie unikał jej spojrzenia. Pozostali udawali, że niczego nie widzą. Pedrosa przeglądał telefon. Jimenez podobnie i tylko wielki Ukrainiec przyglądał się z uśmiechem idioty na twarzy.

Zebrałem w sobie tyle odwagi, żeby odezwać się wreszcie, gdy nagle dłoń chłopaka opadła, jakby przyciągnęło ją jakieś pole grawitacyjne. Jego palce zacisnęły się na jednym z sutków. Lara nie drgnęła, ale dostrzegłem w jej spokojnym spojrzeniu coś, jakby groźną iskrę. Sam poczułem zimny dreszcz na całym ciele. Nie odezwałem się, przełknąłem słowa. Patrzyłem, jak wielki ugniatany cycek, napina się w jej dekolcie. Było mi wstyd, spuściłem głowę. Modliłem się, żeby ona nie patrzyła teraz w moim kierunku. Gnębiło mnie poczucie winy, bo nie przestawałem skrycie przyglądać się scenie. Gówniarz przechodził z jednej strony na drugą i ewidentnie poczuł się już zdobywcą, bo wobec braku oporu, wsunął dłoń pod turkusową koszulkę. Mieszał tam jak pomylony, odsłaniał je od spodu, prawie po same brodawki. Musiałem przestać patrzeć, erekcja stawała się już niewygodna i co raz trudniejsza do ukrycia.

Śmigłowcem zatrzęsło tak energicznie i niespodzianie, że wszyscy, chyba tylko z wyjątkiem Lary, która ręce miała przecież skute, złapali za ławeczkę, na której siedzieli. El Niño wylądował plecami na podłodze.

- Co to kurwa?! - odezwał się, siedzący obok mnie Latynos.

- Turbulencje - zachrypiał Ukrainiec.

- Na tej wysokości? - zauważył Pedrosa. - Co tam odstawiasz - krzyknął w nieokreślonym kierunku - Zasrany kangurze! – Odpowiedział mu trzask w głośnikach.

- Silnik – Dało się zrozumieć. Meksykanin wstał – Chyba jej nie przekonałeś – rzucił do chłopaka, pomagając mu wstać. po czym wcisnął się do kabiny pilota.

- Jeśli nie będziesz trzymał łapek przy sobie, obiecuję, że ci je połamię przy najbliższej okazji – powiedziała, patrząc smarkaczowi w oczy. Rzekłbym, że to zrobiło na nim wrażenie, bo mimo pogardliwego burknięcia, już więcej się nie odważył.

 

- Do El Chuco dolecimy – powiedział Pedrosa i usiadł z powrotem. - Czyli wszystko zgodnie z planem. Będziemy tam tylko trochę później, trzeba odciążyć silnik. - Otarł spocony kark. - I tak mieliśmy zatankować.

- I co, poczekamy na Rogeiro? Przyleci po nas drugim? - Zagadnął siedzący obok mnie Jimenez.

- Rozmawiałem z nim właśnie. Wyślą maszynę z... - zawahał się, mierząc mnie nieprzyjemnie. Zrozumiałem, że nie chciał wyjawiać tej informacji

- Która jest? - wtrącił Ukrainiec.

- Za pół godziny będziemy na miejscu.

 

 

To co nazwano bazą w El Chuco, składało się z jakiejś ukrytej w dżungli, rudery i kilku poszarpanych namiotów. Pedrosa zarządził rozładunek śmigłowca i w ten sposób odkryłem, że był z nami na pokładzie worek marynarski Lary, oraz moja walizka ze sprzętem. Ucieszył mnie ten widok.

Lara pozostała skuta. Mną najwyraźniej się nie przejmowano, co było trochę poniżające, ale postanowiłem się z tym pogodzić. Było już po południu. Nie wiedziałem ile godzin lecieliśmy, nie znałem się na autonomii takich helikopterów. Na pewno miałem dosyć latania śmigłowcem na bardzo długi czas.

 

Gdy prowadzili nas do rudery, minęliśmy zakryty maskownicą generator na ropę i dwa dystrybutory paliwa. Pod jedną z wielkich pałatek, dostrzegłem duży samochód terenowy. Poza tym, i wieloma różnego rodzaju skrzyniami nie było tam nic innego.

 

Ze ścian domu, do którego się wnosiliśmy, odpadła już większość żółtego tynku. W odsłoniętych plackach szczerzyły się szare cegły. Tu złożono sprzęt, nasz i ich. Najemnicy zabrali się za organizowanie posiłku. Larę i mnie posadzono obok siebie pod ścianą. Patrzyliśmy na drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Nie widziałem co było za nimi, ale od czasu do czasu, któryś wchodził tam i wychodził z zapasami. Wywnioskowałem, że to magazyn-spiżarnia. W głównej izbie stały dwa podniszczone stoły i koryto. Do tego, znajdowały się tu pozostałości po zagrodach dla bydła lub koni. Na ziemi, oprócz kurzu i brudu, walała się słoma.

- Znam tę melinę – odezwała się cicho Lara. - To miejsce przerzutowe przemytników. Pedrosa nie raz korzystał z tej kryjówki. - Kiwnąłem głową na znak zrozumienia. Prawdę mówiąc było mi wstyd spojrzeć jej w oczy.

- Wybacz mi – zacząłem, ale uniosła tylko palec, złożonych między udami dłoni.

- Nie musisz mnie za nic przepraszać. Chcę żebyś wybił to sobie z głowy – powiedziała – To ja powinnam przeprosić ciebie, jeśli już, i uwierz mi, czuję się winna za sytuację, w którą cię wciągnęłam.

- Co to za ludzie – szepnąłem, zniżając głos do granic słyszalności – czy rzeczywiście są tak niebezpieczni?

- To wszystko komplikuje się bardziej niż zwykle. Zazwyczaj nie obawiałabym się pogróżek, ale Rogeiro zdaje się tracić kontrolę nad tymi szakalami – zawiesiła głos, bo drzwi otworzyły się i wszedł nimi Ukrainiec. Niósł niewielki kanister. - Zwłaszcza nad Pedrosą – dokończyła, gdy się oddalił. Przytaknąłem.

- Gdzie my w ogóle jesteśmy?

- Na terytorium Kolumbii.

- A gdzie nas zabierają?

- Tego nie wiem, ale mogę się domyślać – powiedziała i zamilkła. Zbliżył się Jimenez i kucając przed nią, uśmiechnął się prawie przyjemnie.

- Pedrosa pozwolił cię rozkuć, jeśli obiecasz, że nie będziesz odstawiać żadnych numerów.

- Nie wydaje mi się, żebym to ja obmacywała któregoś z was.

- Nie czepiaj się. El Niño to tylko dzieciak. Słyszałaś o czym on gada. - Latynos podrapał się po krótko ostrzyżonej czuprynie z zakolami. - Ten chłopak wali konia pięć razy dziennie i nie myśli o niczym innym, ale wątpię, żeby choć jedna dziesiąta z tego co mówi była prawdą. On tylko tak gada.

- Gada i szczypie – odpowiedziała. - Jak Rogeiro się dowie, jestem ciekawa jak będziecie wszyscy wyglądali.

- Po co od razu skarżyć? – Uśmiech Hiszpana był niewinny jak nowo narodzone dziecię. - Sama dobrze wiesz, że Pedrosa ma ochotę na przetrzepanie cię, nie od dziś – szeptał swym miękkim, radiowym głosem - dlatego pozwala na tak dużo swojemu pupilowi. - Twarz Cygana płynnie zmieniała wyraz, z miłego na chytry - Poza tym, słyszałem, że twoja przyjaźń z Rogeiro to już tylko wspomnienie. Podobno strzelaliście nawet do siebie.

- Roger może tolerować wasze złodziejstwo, zwłaszcza, gdy kradniecie dla niego, ale wszystko ma swoje granice.

- Hej, odbierasz to tak osobiście, a to tylko takie niewinne... Igraszki.

- Mogą igrać ze sobie nawzajem, a jak tego im nie starczy, niech odwiedzą swoje siostry i kuzynki w burdelach Caracas. Jestem pewna, że dostaną ze zniżką. - Patrzyłem na nią i gdyby nie poważna sytuacja, na pewno bym się zaśmiał.

- Jak na damę, potrafisz być bardzo wulgarna – zauważył Jimenez.

- Zawsze staram się rozmawiać w języku otaczających mnie osób. - powiedziała surowo. Imponowało mi to brzmienie jej głosu. Najemnik wyjął paczkę wąskich cygar i wsunął jedno z nich w kącik ust.

- Może wydawać się, że Pedrosa pomiata tym gówniarzem – powiedział, odpalając zapalniczką - ale zapewniam cię, że odkąd ciąga go za sobą, opiekuje się nim jak synalkiem, którego nie miał, gdy był na to czas. - Dmuchnął waniliowym dymem uprzejmie w bok. - Jeśli zorientuje się, że Roger może być dla niego zagrożeniem, może postarać się, żeby ta historia nawet do niego nie dotarła.

- Straszysz mnie? - Lara przechyliła się, żeby dobrze usłyszał jej szept.

- Nie. - Spoważniał. - Ale wiesz dobrze, że mam rację. - Lara zamilkła. Jimenez przechylił pytająco głowę i beztroski uśmiech powrócił na jego twarz. Miał wąsik przygolony w równy paseczek tuż nad wargą.

- Radzę im, żeby trzymali się z dala ode mnie i nic się nikomu nie stanie. – powiedziała.

- I to mnie cieszy. - Otworzył i zdjął jej kajdanki. - A ty – zwrócił się do mnie - jak będziesz grzeczny, niedługo wrócisz do domu. Może jutro. - Kiwnąłem głową, ale coś w jego słowach mnie zaniepokoiło.

 

Pozwolili nam poruszać się swobodnie po obiekcie, bo jak to powiedział Pedrosa: „Jeśli uciekniecie, dżungla zje was szybciej niż pragnienie”. Byłem gotów uwierzyć w tę przestrogę.

Poprosiłem Ukraińca żeby oddał mi telefon. Znów odmówił, ale obiecał, że zwróci mi go potem. El Niño unikał Lary i ogólnie był jakiś skromniejszy niż przedtem. Jimenez chyba dostał nakaz trzymania nas na oku, pomimo braku realnej groźby ucieczki, ewentualnie robił to z własnej inicjatywy. Pojawiał się, gdy tylko zbliżaliśmy się z Larą, żeby o czymś porozmawiać. Pedrosa co chwila wychodził na zewnątrz żeby odebrać kolejny, długi telefon. Wyraźnie irytowała go ta sytuacja.

 

Zlokalizowałem moją walizeczkę z dronami i worek Lary. Powiedziałem jej o tym, ale popatrzyła na mnie tylko poważnie i pokręciła głową.

- Nic nie planuj – powiedziała. Jesteśmy setki kilometrów od najbliższej asfaltowej drogi. Oprócz nudy, nic nam tu nie grozi.

- Ten Hiszpan powiedział, że jutro może odeślą mnie do domu.

- Słyszałam. Nie cieszysz się?

- Nie wspomniał nic o tobie.

- To prawda, ale o tym zdecyduje Rogeiro. On chce się ze mną rozmówić. Nie musisz się przejmować. Roger nie pozwoli mnie skrzywdzić. Choćby nie wiem jak zepsuły się stosunki między nami. - Mówiła to z przekonaniem - Za nim stoją ludzie, którzy są powiązani z tymi, dla których pracuję i ja. To może wydać cie się skomplikowane, ale uwierz mi, groźby Pedrosy to tylko groźby.

- Na zewnątrz widziałem range rovera. - Zagadnąłem po dłuższej chwili. Nie ma tu innych pojazdów, nie mieliby nas czym gonić. - Popatrzyła na mnie, po czym się uśmiechnęła, ale jakoś tak, jakby nie brała mnie na poważnie. Hiszpan, czy raczej Szwajcar, wszedł dyskretnie w zasięg słuchu i zmieniliśmy temat na pogodę.

 

Lara rozmawiała z każdym prócz chłopaka i Pedrosy. Wydawało się nawet, że pozostali trzej darzą ją sympatią. Australijczyk wyraźnie próbował flirtować, ale jego próby spotykały się z kategorycznym chłodem. Łaziłem po bazie i rozglądałem się uważnie. Obserwowałem co gdzie się znajduje. Nasze rzeczy, zabrane z helikoptera, leżały razem ze wszystkim, w magazynie. Wszedłem tam, gdy nikt nie patrzył, ale jawnie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Gdyby ktoś mnie tam zastał, zamiarzałem po prostu strugać wariata.

Otworzyłem walizkę i wyjąłem małą kamerkę. Wypróbowałem. Działała. Wetknąłem za pas. Po powrocie do sali głównej, Schowałem w kącie, do którego przyćmiona żarówka ledwie docierała. Mogłem być spokojny, że nikt nie wypatrzy jej za jedną ze starych skrzynek. Cygan widział, że byłem w środku, ale nic nie powiedział. Przygotowywał posiłek dla wszystkich; podgrzaną na małej butli fasolę z puszki i cebulę.

Jedliśmy osobno. Jakoś nie mieliśmy z Larą ochoty na towarzystwo tamtych. Oni chyba też nie, bo każdy jadł w milczeniu z dala od pozostałych. Tylko El Niño i Ukrainiec trzymali się razem.

 

Gdy zrobiło się ciemno, postanowiłem kontynuować obchód. Naprawdę nikt nie miał zamiaru mnie pilnować. Nie było gdzie wiać. Hiszpan burknął tylko, żebym się gdzieś nie zgubił. Zanim opuściłem ruderę, dyskretnie uruchomiłem nagrywanie audio w kamerze. Wykluczyłem video, żeby oszczędzić baterię. Wiedziałem, że jeśli mają zamiar się naradzać, nie będą robić tego przy nas, tylko tam, w kanciapie. Mikrofon powinien ściągnąć ich bez trudu.

 

Lara dyskutowała z Australijczykiem na temat przeróbki i nadmiernej eksploatacji silnika, będącą według niej, główną przyczyną awarii śmigłowca.

 

Wyszedłem. Ściana majestatycznego lasu piętrzyła się, drwiąc sobie z mojej mizeroty. Usłyszałem głos Pedrosy. Rozmawiał po angielsku przez telefon satelitarny. Podkradłem się jak ninja.

- Ale mnie to nie obchodzi – mówił do kogoś, nie zniżając bynajmniej głosu. - Wiesz dobrze... - Zdawał się poirytowany. - Gówno mnie obchodzi ten zasraniec. Jutro wyślę go do domu, choćby rakietą, ale z nią nie chce mi się czekać do jutra. Nie muszę tłumaczyć się tobie. Nie tym razem – krzyczał prawie i miałem wrażenie, że nie miał ochoty na tę rozmowę, mimo to, coś broniło mu jej przerwania. - ... Ale to sprawa między wami, a właściwie, z tego co wiem, już nie. - zamilkł, bo ktoś po drugiej stronie przemawiał dość długo. - Lord przymknie oko, gdy tylko dowiozę mu to gówno. - Znów dłuższa pauza, przerywana tylko zniecierpliwionymi sapnięciami Meksykanina. - Ja nie odpowiadam za El Niño, zrobi co będzie chciał... A Dingo, ten jak się napali to sam wiesz, zresztą to teraz twój człowiek, porozmawiaj sobie z nim osobiście... a jak ten gówniarz ma zamiar ją zerżnąć, to ja nie będę siedział i się przyglądał. Nie tym razem... Słuchaj Rogeiro – Zszedł do tonu ugodowego - Pizda nie jest z mydła, więc nie ma obawy, że się wymydli. Daj... pożyć i innym, bo to my tu karmimy moskity własnymi dupami, nie ty. - Znów zapadła cisza i zdało mi się, że słyszę wysoki ton jego rozmówcy. - Muszę kończyć, bo pada bateria. Usłyszymy się rano – uciął Pedrosa. Uspokoił się trochę, ale ten spokój jakoś nie był dla mnie pocieszeniem. Wyrwałem z miejsca po cichutku. Musiałem działać natychmiast.

 

Leciwy range rover był otwarty. W środku śmierdziało mokrymi petami i stęchłym powietrzem. Kluczyki, na pętli z drutu, tkwiły zarzucone beztrosko na zmianie biegów.

W jednej ze skrytek znalazłem wyblakłe papiery i zwilgotniały, poszargany paszport na nazwisko Oscara Acosty. Wyszedłem, żeby upewnić się, że nie ma nikogo w pobliżu, po czym sprawdziłem stacyjkę. Akumulator działał. Musiałem tylko zorganizować dodatkowy zapas paliwa. Tak jak się spodziewałem, kanistry znalazłem przy dystrybutorze. Obawiałem się, że gdybym go uruchomił, mimo że z dala od budynku, ktoś mógłby usłyszeć. Zawahałem się i ostatecznie tego nie zrobiłem, musiałem zdać się na solidność silników rovera. Opony były napompowane, a niewielka ilość zarośli wokół, sugerowała, że postawiono go tu nie tak dawno. To musiało wystarczyć. Zabrałem jeden z kanistrów i wróciłem do rudery. Schowałem go w przybudówce z desek.

 

Przed drzwiami meliny zatrzymałem się i nasłuchiwałem przez chwilę. W środku panowała wesoła, beztroska atmosfera, śmiechy i docinki. Wszedłem, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Udało się. Zbliżyłem się do kąta, w którym zostawiłem kamerkę. Nie wiedziałem czy spełniła swoje zadanie, zabrałem z niej kartę pamięci. Wtedy zauważył mnie Pedrosa. Był roześmiany, ale jego twarz w jednej chwili nabrała poważnego wyrazu.

- A, tu jesteś! Co się tak skradasz? - zapytał surowo – Nic nie odpowiedziałem. Wzruszyłem tylko ramionami. Zastanawiałem się gdzie podziała się Lara. Wtedy trzepnęło. Szmata, której użyłem jako lontu, okazała się trochę za krótka. Mężczyźni podskoczyli i w sekundę zerwali się na nogi. Pedrosa zaklął głośno po hiszpańsku i rzucił się ku wyjściu, za nim wielki Ukrainiec i szwajcarski Cygan. Wyszedłem na końcu. Od razu było widać gdzie się paliło. Czarny dym walił kłębami z przybudówki.

- Co tam kurwa jest? – krzyczał Meksykanin. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi, a ja nie miałem zamiaru tracić czasu na śledzenie akcji. Tylko gdzie była Lara? Żałowałem, że nie zapoznałem jej z planem. Nie było czasu do stracenia. Zeskoczyłem z drewnianej sieni i pobiegłem. Jeśli ktoś zauważyłby moją ucieczkę, udawałbym, że to po prostu ze strachu. Odwróciłem się za siebie dopiero, gdy byłem już dostatecznie daleko. Ulżyło mi, bo razem z trzema biegającymi wokół płonącej teraz ostro rudery, dostrzegłem też jej jasną koszulkę.

 

Wskoczyłem do wozu i przekręciłem kluczyk. Rover kaszlnął i obudził się ze snu. Przygazowałem kilkakrotnie, żeby przepalić śmieci. Nie było już czasu na dyskrecję. Wbiłem wsteczny i wytoczyłem dżipa na zewnątrz. Silnik chodził jak złoto. Potrąciłem jeden ze wsporników wiaty, powodując jej jednostronne zawalenie. Wrzuciłem jedynkę i SUV szarpnął do przodu. Podskoczyłem na siedzeniu, o mało nie odbijając się głową od sufitu.

Na widok pędzącej na nich maszyny zgłupieli. Osłupieli, wpatrując się w szoferkę, element zaskoczenia był po mojej stronie. Włączyłem reflektory. Rozpierzchli się na boki. Wielki Ukrainiec potknął się i upadł. Widziałem jak Lara wymierza prawy sierpowy w szczękę Pedrosy. Skręciłem ostro, nie miałem zamiaru nikogo przejeżdżać. Zatoczyłem prawie pełne koło, drzwi pasażera otworzyły się nagle i o mało nie walnąłem ze strachu w ścianę.

- Można się zabrać? - Wskoczyła zręcznie, jakby ćwiczyła ten manewr niejednokrotnie. Plecak wrzuciła pod nogi. Nie odpowiedziałem, zbyt zajęty omijaniem skołowaciałego Ukraińca. Range Rover wybił się na ukrytej w zaroślach dziurze, ale wylądował całkiem szczęśliwie na tym, co zakładałem, miało być naszą drogą. Odkręciłem kołami, odzyskując kontrolę i wbiłem się w las. Miałem zupełnie gdzieś, czy ktoś za nami krzyczał czy strzelał. Zasuwałem ostro, kosząc zderzakiem trawę leśnej drogi.

 

- Możesz już zwolnić – krzyknęła po paru minutach – Nikt nas nie goni.

- Co?

- Nie mogą nas gonić. Zwolnij, bo nas zabijesz.

- Racja – Spuściłem z gazu.

- Niezła akcja – powiedziała z uznaniem. Poczułem się dumny. - Może jedynie trochę nieprzemyślana. - Popatrzyłem na nią, trochę urażony.

- Dlaczego?

- Do najbliższej osady ludzkiej dzieli nas ze sto kilometrów, do tego, gdy już tam dojedziemy, Pedrosa i reszta, dolecą śmigłowcem przed nami, albo zorganizują nam powitanie przez telefon.

- Nie polecą – Byłem dumny i może trochę rozczarowany, że miała o mnie tak niskie mniemanie. - Poprzecinałem kilka kabelków w helikopterze. - Jednak pokiwała z uznaniem.

- Nie było czasu, uwierz mi – powiedziałem – musieliśmy się z stamtąd wynosić.

- Ja też wolę działać niż czekać – Uśmiechnęła się.- Doceniam to. Jak widzisz, nie zmarnowałam okazji. - Kiwnąłem głową.

 

- Proponuję przejechać jeszcze kilka kilometrów i zatrzymać się na nocleg – powiedziała beztrosko.

- Myślisz, że to bezpieczne?

- Znacznie bardziej, niż przedzieranie się nocą przez dżunglę. Nie będą nas gonić na piechotę i po ciemku. Uciekliśmy. Dobra robota. Cokolwiek zyskaliśmy w ten sposób.

 

Czułem się niespokojny, parkując dżipa na środku drogi. Chciałem chociaż zjechać w zarośla, ale Lara przekonała mnie, że nie będzie to wcale bezpieczniejsze. Pogodziłem się z tym wreszcie. Siedzenia rozkładały się, ale to ze strony kierowcy tylko do pewnego stopnia, nie mogłem więc liczyć na wygodę.

Za to ona, wyciągnęła się na całą długość, opierając buty niemalże na przedniej szybie. Zasnęła w pięć minut. Ja miałem z tym problem. Za każdym razem, gdy już zapadałem w sen, coś było nie tak. Kompletnie nie nadające się do spania siedzenie, lekki upał, palące w butach stopy, których po całym dniu, nie miałem odwagi uwolnić oraz sama dżungla, tętniąca przeróżnymi dźwiękami.

Gdy przymykałem wreszcie oko, coś spadło na maskę rovera, gałązka albo owad i tyle było ze spania. Resztę nocy przeleżałem w półśnie, gapiąc się w wilgotne plamy tapicerki, albo w nieruchome gałęzie i liście.

Patrzyłem też na nią, śpiącą z rozchylonymi udami i ramionami zarzuconymi na zagłówek. W nikłym blasku nocy, jej ciało lśniło, a muskuły pod gładką skórą poruszały się, podrygiwały, przypominając, że nie jest woskową figurą z gabinetu Madame Tussauds. Lara mogła pochwalić się również całą gamą odgłosów; jęków, mruknięć i burczeń, których dobrze wychowana dama, zapewne wolałaby unikać w towarzystwie.

 

Musiałem przysnąć nad ranem, bo gdy nagle otworzyłem oczy, w samochodzie byłem sam. Podniosłem się, ale nie dostrzegłem jej nigdzie. Do tego, wokół, unosiła się lekka mgła. Coś, ostrą strugą lało się gdzieś na zewnątrz. Zanim do mojej zaspanej głowy dotarło co to, dźwięk urwał się, a ona wyrosła tuż przed maską samochodu.

- Dzień dobry – powiedziała z uśmiechem, podciągając szorty. Pomachałem dłonią. Też musiałem wyjść za potrzebą.

 

Powietrze było niespodziewanie orzeźwiające. Staliśmy na szczycie skąpanej we mgle, zielonej wyspy. Po prawej ręce, gdzie dżungla zabliźniała wykarczowaną dolinkę, niebo różowiało delikatnie. Rosa zmoczyła mi czubki butów. Gdy wróciłem, Lara przeciągała się, również wpatrzona we wschodzące słońce, a może uprawiała jogę..?

- Nie mamy żadnej mapy – powiedziała, wypuszczając trzymaną do tej pory stopę.- Mój GPS padł. Nie posiadamy też telefonu satelitarnego. - Poczułem się trochę winny. Może rzeczywiście moja akcja nie była zaplanowana najlepiej. Pomyślałem o ucieczce, nie zastanowiłem się co potem. - Całe szczęście nie ma tu wielkiego wyboru – kontynuowała zmieniając nogę – Jest tylko ta droga. Na zachód. Musimy dojechać do Porto Castro. Stamtąd nie będzie mi trudno skontaktować się z pewnym znajomym z Bogoty. - Pochyliła się i złapała za kostki. Tkwiła w tej pozycji, a ja udawałem, że nie gapię się na jej pośladki. Wreszcie wyprostowała się, a potem wygięła plecy w drugą stronę, do punktu, w którym mój kręgosłup uległby nieodwracalnemu uszkodzeniu. Otworzyłem schowek i wyjąłem odnalezione już wcześniej papiery.

- Mamy mapę, jeśli wiesz gdzie jesteśmy – Rozłożyłem ją na masce.

 

Jesteśmy gdzieś tutaj – Wskazała szary, nieoznaczony obszar. - Cywilizacja jest tu – przesunęła palcem w kierunku północnego zachodu – Tu też będą się nas spodziewać. - Zamilkła, przygryzając paznokieć – Możemy pojechać tędy, o ile droga nie zarosła, albo nie zamieniła się w bagno.

- Ty zdecyduj, mi to nie wiele mówi – Mapa była wydrukiem satelitarnego zdjęcia, bez jakichkolwiek oznaczeń.

- Bez telefonu, przynajmniej do Puerto Castro, jesteśmy zdani na własne siły. - Znów analizowała coś w ciszy, nie mogłem być w niczym pomocny. Czułem lekką irytację. Zastanawiałem się, czy ona zupełnie nie uświadamia sobie, że pochylając się tak, w tym wyświechtanym podkoszulku, bez stanika, więcej pokazuje niż ukrywa. Czy naprawdę nie miało to dla niej znaczenia? Może uznawała mnie za zupełnie niegroźnego pod tym względem przyjaciela, albo za pajaca z drewna. Jeśli tak, myliła się bardzo, chociaż, o ironio, w niektórych miejscach rzeczywiście stawałem się twardy. Rozbawiony tą myślą odszedłem na bok. Nie sądziłem, że bliskość kobiety może być dla mnie aż tak problematyczna.

- Jedziemy? - zaproponowałem, przeszukując kieszenie. Nic w nich nie miałem, musiałem po prostu ułożyć to i owo.

- Czy mamy wodę? - zapytała beztrosko.

- Nie. Nie udało mi się zwędzić wody.

- Teraz napijemy się z tych liści, potem będziemy skazani na pragnienie.

- Nie chce mi się pić – powiedziałem, bo tak rzeczywiście było.

- Trzeba pić – odparła, podchodząc do rośliny, której pień porośnięty bluszczem, wypuszczał długie wąskie liście. Złamała jeden z nich w połowie i przechylając to co zostało do ust, spiła sączącą się od pnia kroplę. Powtórzyła tę operację kilkakrotnie. Poszedłem w jej ślady. Woda o lekko trawiastym posmaku była zaskakująco świeża.

 

Gdy wsiedliśmy do samochodu, nad oceanem mgły, pojawiło się blade słońce. Wyglądało jak sadzone jajko. Uświadomiłem sobie, że byłem głodny.

Do tego, dokuczało mi poczucie winy. Ona, nie podejrzewając najwidoczniej kosmatych myśli z mojej strony, zachowywała się swobodnie. Już dawno zorientowałem się, że nie była osobą pruderyjną, a czas, który spędziliśmy ze sobą i sytuacja w jakiej znaleźliśmy się w tej chwili, uwydatniły u niej brak tej cechy. Czułem się coraz bardziej jak zdrajca, patrząc ukradkiem w jej podskakujący pod koszulką biust, gdy jechaliśmy wykarczowaną przez wieśniaków, przemytników lub handlarzy nielegalnie pozyskiwanym drewnem drogą. Czułem się przestępcą, tak jak i oni, ci nieznani mi ludzie. Rozbawiła mnie ta myśl.

Ja prowadziłem, ona opowiadała to i owo. Mówiła mi o Kolumbii, o problemach z narcos, o tym, że minie niejedno pokolenie, zanim ten kraj zacznie wreszcie wykorzystywać surowce naturalne inne niż kokaina.

Zatrzymaliśmy się żeby dolać paliwa i rozprostować kości. Zmieniła mnie za kierownicą.

Wreszcie droga zaczynała zasługiwać na to miano. Poczułem senność i odpłynąłem.

 

Bardziej się ocknąłem niż obudziłem. Widok zmienił się kompletnie, jak byśmy, podczas gdy spałem, wjechali w inny wymiar. Zniknęła dżungla. Sunęliśmy grzbietem nad jakąś dolinką. Kompletnie zakryte chmurami niebo miało kolor ołowiu. Wiał wiatr, na moje oko nie wiele brakowało do deszczu.

- Zmiana? - zaproponowałem. Przytaknęła. Zatrzymaliśmy się na bardzo krótki postój. Na horyzoncie błysnęło. - Tak trzymaj – powiedziała, wskazując palcem przed siebie, po czym skuliła się na fotelu i po chwili już spała. Droga nadal nie była asfaltowa, ale w porównaniu do leśnych traktów, uznać ją można było za autostradę. Na szybę spadły pierwsze krople, chociaż burza zdawała się przechodzić gdzieś dalej, po naszej prawej. Po chwili zaczęło padać. Okazało się, że wycieraczki są słabym punktem naszego pojazdu. Nie była to ulewa, ale i tak musiałem zwolnić z braku widoczności. Lara rozciągnęła się we śnie. Jedna z wielkich piersi wysunęła się prawie całkowicie na zewnątrz. Zaczepiony o materiał sutek był ostatnim obrońcą moralności. Zerkałem, walcząc z nim wzrokiem. Duża, ciemna aureola wysunęła się już dalej niż za połowę, jakby chciała żebym na nią patrzył, no i patrzyłem. Jeszcze jeden mały wstrząs i zwycięstwo będzie kompletne. Zerkałem nachalniej, zbliżając się do mniej równego pobocza. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu. Jeden mały sutek, choćby nie wiem jak dzielny, skazany był na porażkę. Samochód podskoczył i dokonało się. Cycek wysunął się w całej swej chwale. Przywitałem go dumnym uśmiechem triumfatora i wtedy coś huknęło w podwozie. Nie wiedziałem co, ani gdzie, ani jak. Cycek, wraz z całą Larą podskoczył pod sufit. Kierownica wykręcając mi ramiona, wyrwała się z dłoni. Uderzyłem głową w szybę, gdy rzuciło nas na prawo. Samochód przechylił się, ale po chwili opadł na koła i znieruchomiał. Popatrzyliśmy na siebie przerażeni.

- Nic ci nie jest?

- Nie... Chyba zasnąłem za kierownicą – skłamałem prędko – Przepraszam!

- Silnik nie zgasł, dobry znak – powiedziała po chwili milczenia. - Rzućmy okiem.

 

Opona się nie przebiła, koło było całe, jedyny problem polegał na tym, że leżało kilka metrów za nami.

Decyzję pomogło nam podjąć samo niebo. Błysnęło, zagrzmiało i lunęło wreszcie jak należy.

- Przeczekamy w środku – zdecydowaliśmy jednogłośnie, jak w romantycznej komedii. Chociaż wtedy, zapewne żadne z nas nie pomyślało o tym w ten sposób.

W samochodzie, przy pomocy beznadziejnej według mnie mapy, zgadywaliśmy gdzie możemy się mniej więcej znajdować.

- W najlepszym przypadku ze dwadzieścia kilometrów – mówiła Lara.

- W najgorszym?

- W najgorszym, pojechaliśmy tędy i jesteśmy za bardzo na północ od Puerto Castro.

- Co wtedy?

- Nic. Nadłożymy drogi. - Piorun strzelił zupełnie niedaleko. Lara wzięła się za rozplatanie warkocza - Czeka nas znacznie dłuższy marsz – powiedziała. - Jak tylko przestanie padać.

 

Woda lała się po szybach Rovera, zasłaniając zupełnie świat. Siedzieliśmy uwięzieni w bezużytecznej maszynie, która nadawała się teraz jedynie do tego. Przeze mnie, ale o tym nie mógł dowiedzieć się nikt.

Burza minęła, ulewa nie.

- Nie mamy w co nabrać – powiedziała opuszczając szybę. - Ale prysznica nie odmówię. - Otworzyła drzwi i wyszła. Zmokła w sekundę. Wyszedłem również. Wykręciłem koszulkę kilka razy, wreszcie odważyłem się z niej napić, to nie był najlepszy pomysł. Już lepiej było stać z otwartymi ustami. Gdy leje - leje, ale i tak trudno jest napić się skutecznie deszczówki. To bardziej irytujące niż satysfakcjonujące. Lara też zdjęła i wykręciła koszulkę. Całe szczęście zrobiła to tyłem do mnie. Podziwiałem jej nagie plecy, schodzące w wąski pas, szerokie biodra i niezwykle kształtny, opięty w szortach tyłek. Wykręciła długie włosy i odwirowała jak śmigłem. Zdjąłem buty i przeszedłem się w skarpetach po trawie. Kątem oka przyglądałem się jej toalecie. Ubrałem koszulkę i wróciłem do samochodu. Deszcz nie był już ulewą. Zrobiło się zimno. Dołączyła do mnie po chwili. Tytuł miss Universum mokrego podkoszulka był jej, bezapelacyjnie i jednogłośnie. Zamiast jednego warkocza skleciła pospiesznie dwa cieńsze. Wyglądała jak przerośnięta uczennica.

- Jesteś pewna, że nie jesteś Latynoską? - zażartowałem.

- Nie jestem – Udało mi się ją rozbawić. - Dlaczego tak mówisz?

- Bardziej wyglądasz na dziewczynę z stąd, niż na brytyjską lady.

- Tak sądzisz?

- Bez dwóch zdań.

- Wezmę to za komplement.

- Jak najbardziej. - Uśmiechnąłem się. Zdałem sobie sprawę, że niezręcznie. Ktoś w niebie zakręcił kran. Lara zdjęła buty i wykręciła skarpety na podłogę samochodu. Miała duże zgrabne stopy. Oparła zmacerowane pięty o przednią szybę.

- Przeschniemy i ruszamy – powiedziała. Skinąłem na znak zgody. Zaczynało być nawet chłodno. Ja miałem gęsią skórkę, ona też. Siedzieliśmy i czekaliśmy, wdychając mokre zapachy.

 

Z Rovera zabraliśmy niewiele. Właściwie jedynym naszym bagażem był plecak Lary. Dobity, połatany, reperowany tu i ówdzie i taki mały, że ledwo pomieściłby parę butów. Pomyślałem, że skoro ciągnie go ze sobą przez świat, musi mieć dla niej ogromne znaczenie.

Wiał lekki wiatr. W chmurzastej pokrywie pojawiły się pierwsze prześwity. Po półgodzinie zrobiło się już dostatecznie ciepło, a słonko grzało nam w karki. Droga ciągnęła się niemal prostą linią, przecinając od czasu do czasu niewielkie laski lub tylko kępy drzew i zarośli. W cieniu odpoczywaliśmy. Czułem, że buty, mimo iż dotychczas bardzo wygodne, zaczynają uwierać mnie nad piętami. Może dlatego, że mokre. Odwijałem skarpety tak, żeby lepiej odizolować ich krawędzie od skóry. Lara nie narzekała na nic, nawet na to, że co raz częściej zatrzymywałem się z powodu tych niedogodności. Podziwiałem jej pogodę ducha i w jakiś sposób dodawała mi ona otuchy.

 

- Spójrz – Wskazała palcem. Popatrzyłem. Wyglądało to na jakiś budynek, może farmę. Pole wokół nie było bynajmniej zagospodarowane.

- Myślisz, że są tam ludzie? - Starałem się nie zabrzmieć zbyt ponuro.

Nie mam pojęcia, ale warto sprawdzić. - Nie odpowiedziałem nic. Zszedłem z drogi i ruszyłem jej śladem przez łąkę. Tego pola nie uprawiano chyba od stu lat. Nie znałem się na tym, ale takie odniosłem wrażenie.

 

Dom z daleka wyglądający na zaniedbany. Z bliska okazał się w jeszcze gorszym stanie. Dach przylegającej do niego stodoły, zapadł się pośrodku. Na zewnątrz rdzewiała jakaś niezidentyfikowana maszyna rolnicza. Minęliśmy otwarty garaż, w którym tkwił pikap Toyoty. Podszedłem do samochodu. Wyglądał na sprawny. Lara machnęła na mnie ręką. Ruszyliśmy dalej. Okna części mieszkalnej były tak brudne, że wzoru firanek można się było tylko domyślić. Obeszliśmy obiekt od zacienionej strony i wyszliśmy na niewielkie, skąpane w słońcu podwórko. Zatrzymaliśmy się, niemal wpadając na siebie. Na odkrytej, sypiącej się werandzie, na bujanym krześle, siedział człowiek w słomianym kapeluszu. Do kompletu brakowało mu tylko strzelby na kolanach. Myślę, że zaopatrzyłby się w nią, gdyby w jakiś sposób potrafił przewidzieć niespodziewanych gości. Patrzył na nas spod postrzępionego ronda, a jego zmarszczona twarz, w większości pokryta siwą szczeciną, nie wyglądała przyjemnie. Nie byłem pewien czy śpi, czy nie żyje i jest dawno zasuszoną mumią. Dopiero gdy opalone dłonie poruszyły się na wyblakłych dżinsach, zrozumiałem, że to rzeczywiście człowiek, a nie strach na wróble.

- Buenosdias – odezwała się Lara. Mężczyzna nie odpowiedział, ale rzucił na nią okiem. Przywitałem się również. Odpowiedział mi ledwie zauważalnym ruchem głowy. Wyglądał na starca, ale mógł być jedynie zaniedbany.

- Czy ma pan telefon? - Lara wypowiedziała każde słowo głośno i wyraźnie, przykładając pięść do ucha. Nie było nawet śladowej reakcji z jego strony. Gdyby nie kosmata pierś, unosząca się w dekolcie żółtej, flanelowej koszuli, z powodzeniem mógłby ujść za nieboszczyka.

- Ciągniesz tę muchache do Calamar? - odezwał się niespodzianie. - Weźmiesz za nią parę groszy – Pochylił się i nie byłem pewien czy to zaskrzypiał on, czy słomiane krzesło. - A na jesień – Patrzył na Larę i powiedziałbym, że się uśmiechał - za pieniądze, które zarobi, kupisz sobie traktor. - Nie odezwaliśmy się ani słowem. Mężczyzna odgiął się z powrotem na oparcie z chrzęstem i bujnął fotelem.

- Może sprzeda nam pan tego starego pikapa – zagadnęła Lara. - Albo pożyczy. Kilkanaście kilometrów stąd, przy drodze, zostawiliśmy Range Rovera, jeśli pan chce, może go sobie odholować – dodała – Urwało nam się koło na kamieniu. - Jej głos jakby zupełnie do niego nie docierał.

- Nie jesteście stąd – zauważył, przestając się kiwać.

- Nie, ja jestem Brazylijczykiem, a ta pani Angielką – Pomyślałem, dopiero, gdy już powiedziałem, że może nie do końca wskazane było mówienie prawdy. Mężczyzna łypnął okiem, lekko pobudzony.

- Wyglądasz mi bardziej na Peruwiańczyka – powiedział po chwili po angielsku. - Ja jestem Amerykaninem. Przynajmniej kiedyś tak było – dodał pod nosem i zachrypiał śmiechem.

- Więc jak z tym pikapem? - ponowiła pytanie Lara.

- Tylko, że Peruwiańczycy, to najbrzydsi ludzie na tej planecie – wyskrzeczał i zaniósł się śmiechem. - Ty musisz być mieszańcem. - dodał poważnie. Ciężkie, opuchnięte powieki zwęziły się w próbie wnikliwego spojrzenia. - Nie chcę twojego Rovera, chłopcze – odpowiedział, patrząc na mnie spod kapelusza. - Miałem już taki samochód. Gówno warty, jeśli chcesz znać moje zdanie.- Podrapał się po zarośniętym policzku, wyginając szczękę. - Teraz interesują mnie tylko angielskie maszyny. Chętnie dosiadłbym jakiejś – powiedział poważnie.

- Toyota nie jest angielskim samochodem – zauważyłem. Mężczyzna nie przestawał mierzyć mnie, zadzierając głowę. Już miałem się odezwać, gdy jego wyszczerzony grymas ustąpił czemuś w rodzaju kwaśnego uśmiechu. Przechylił się nad poręczą, jakby zapraszając, żebym się zbliżył.

- Ja mogę pożyczyć ci moją maszynę – powiedział chrypiącym szeptem, zanim postawiłem stopę na portyku - jeśli ty pożyczysz mi swoją. - Łypnął znacząco na Larę.

Parsknąłem śmiechem i sam nie wiedziałem czy bardziej mnie rozzłościł czy rozbawił. Cofnął się jak przed kijem.

- Chyba żartujesz – Nie miałem zamiaru na niego krzyczeć, ale zdecydowałem, że trochę słusznego gniewu było jak najbardziej na miejscu. - Oddamy ci twój pikap, będziesz mógł odebrać go w Puerto Castro, a za to dostaniesz nasz samochód. - powiedziałem. Zamilkł wpatrzony w pustkę. Nie wiedziałem, czy zastanawia się, czy popadł w katatonię.

- Musisz zadowolić się tym – Lara przerwała przeciągającą się chwilę ciszy. Wzrok dziadygi nabrał ostrości i skoczył za jej głosem. Wyciągnęła koszulkę ze spodenek i zadarła ją pod brodę. Cycki wyskoczyły, jakby nie czekały na nic innego. Gapiliśmy się obaj na to perfekcyjne zjawisko. Ja, zbyt zaskoczony zwrotem akcji, on, no cóż, nie wiem jak gapił się on, bo tego nie widziałem. Ani drgnąłem. Uświadomiłem to sobie dopiero, gdy Lara skrzywiła usta w uśmiechu i zakończyła pokaz.

- Taaak – zachrypiał rzekomy Amerykanin – To jest coś... - Sięgnął do kieszeni poszarpanych spodni. Gmeranie zajęło mu chwilę, wreszcie rzucił we mnie kluczykami, które nawet udało mi się złapać. Lara skinęła do mnie brodą. Nie czekałem. Skoczyłem pędem w kierunku garażu, zanim facet się rozmyśli, albo postawi jakieś dodatkowe warunki.

 

Samochód był otwarty, dlatego nie dawałem rady przekręcić kluczyka. Zauważyłem też, że brakowało tylnej szyby, oddzielającej szoferkę od paki. Na siedzeniu pasażera siedziała duża biała kura. Spodziewałem się, że odfrunie, gdy otworzę szerzej drzwi, ale nic takiego się nie wydarzyło. Na moje machanie ręką i werbalne groźby, odpowiedziała wyciągnięciem szyi i obrażonym gdakaniem. Odniosłem wrażenie, że raczej niż uciekać, zamierza mnie udziobać. Obszedłem samochód i spróbowałem od jej strony. Musiałem je najpierw otworzyć kluczem. Kura oburzyła się jeszcze bardziej, uniosła się na łapach i załopotała skrzydłami. Machnąłem drzwiami, żeby nastraszyć ją skuteczniej. Podziałało. Skoczyła na kierownicę, a potem przez wybitą szybę na zewnątrz. Siedzenie i mniej więcej wszystko dookoła było kompletnie zafajdane. Rozejrzałem się po garażu za czymś przydatnym. Dopiero na pace znalazłem kawałek tłustej szmaty. Przetarłem jako tako siedzenia i deskę rozdzielczą.

Wreszcie przekręciłem kluczyk w stacyjce. Akumulator działał, silnik zaskoczył. Paliwa było niewiele. Wyszedłem i rozejrzałem się za kanistrami. Nie znalazłem nic. Wreszcie wbiłem jedynkę i wytoczyłem pikapa na zewnątrz. Zatoczyłem kółko na podwórku na próbę i wykręciłem przed werandę.

Lara, wlewała wodę w usta z plastikowej butelki, po czym płukała je i pluła strugą w piach przed siebie. Zatrzymałem się tuż obok i opuściłem okienko.

- Wszystko w porządku – zameldowałem, - ale musimy zatankować.

- Załatwione – odpowiedziała, lejąc to co zostało w butelce, na piersi. - Za szopą jest dystrybutor, a my możemy zatankować do pełna.

- Oj tak, aż jej się uleje! - Zarechotał dziad, czochrając łepetynę słomianym kapeluszem. Ona plunęła raz jeszcze i nie oglądając się za siebie, wskoczyła na siedzenie obok.

 

Toyota nie była demonem prędkości, ale silnik pracował równo. Jechaliśmy na zachód. Wciąż, wyjeżdżając na otwarte przestrzenie, wydawało mi się, że zostawiliśmy dżunglę za sobą, ale ta ciągle zaskakiwała nas, wracając. Wreszcie droga poszerzyła się i przetarła. Co raz częściej zdarzało nam się mijać inne pojazdy. Dzień był ciepły, a klimatyzacja nie istniała.

Było już po południu, gdy wjechaliśmy nagle do jakiejś miejscowości.

 

Albo przegapiliśmy tablicę z nazwą, albo po prostu jej nie było. Znaleźliśmy się na placyku, który był niczym innym jak tylko rozszerzeniem głównej drogi. Prymitywne domki z materiałów nie koniecznie przeznaczonych do budowy, przycupnięte to tu to tam wzdłuż drogi i placu, wyglądały na opuszczone. Zaraz przekonaliśmy się, że tak wcale nie było. Ciekawskie dzieciaki opuściły cień żeby przyjrzeć się przyjezdnym. Zaraz pojawili się i inni mieszkańcy, ale patrzyli na nas raczej podejrzliwie. Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy w kierunku tkwiącej na środku placyku pompy. Woda, cieniutką strużką sączyła się na ziemię, zasilając szeroką, ciemną plamę. Jakaś staruszka z plastikowym baniakiem zbliżyła się i zatrzymała przy kranie. Poczekaliśmy aż napełni pięciolitrowy kanister. Robiła wszystko powoli i uważnie, przyglądając się nam przy tym ukradkiem. Długa czarna sukienka lśniła w słońcu, kontrastując z siwizną jej włosów. Powiedziała coś do nas, ale nie zrozumiałem ani słowa z jej dialektu.

- Szukamy telefonu – Zagadnęła Lara – Czy jest gdzieś tutaj telefon? - Staruszka popatrzyła na nią, prostując się nad baniakiem.

- Satelitar? – Kiwnęła głową. - U mnie.

- To cudownie, czy możemy z niego skorzystać?

- Claro – odpowiedziała i zakręciła kurek, a potem kanister, oczywiście powoli i uważnie.

- Ale pokój płatny z góry. - Popatrzyliśmy po sobie. Nie potrzebowaliśmy pokoju i z tego co wiedziałem, żadne z nas nie miało pieniędzy.

- Nie możemy zapłacić, nasz bagaż zaginął, droga pani – Powiedziała Lara, wzruszając ramionami. Starowinka przyglądała jej się przez chwilę, po czym szarpnęła baniak i unosząc go niespodziewanie łatwo, kiwnęła głową.

- Zgoda – powiedziała. - Pan kazał pomagać bliźniemu.

- Może zaczniemy od tego, że w takim razie, ja pomogę pani – Skoczyłem i złapałem za ciężar. Oddawała go raczej niechętnie. Wreszcie ustąpiła. Napiliśmy się i ruszyliśmy w boczną uliczkę, o ile można tak było nazwać przestrzeń między barakami i chatami.

- Jak tylko uda mi się zadzwonić, przyjadą po mnie przyjaciele i przywiozą ze sobą pieniądze. - zapewniała Lara. Staruszki jakby wcale nie interesowały jej słowa. Uśmiechała się, machając pomarszczoną dłonią. Wąską, zaśmieconą dróżką, wzdłuż której płynęły ścieki, obeszliśmy mur, będący także tylną ścianą dla kilku budynków. Niektóre jego odcinki pomalowano inaczej niż pozostałe. Poszczególne fragmenty łączył czasem parkan z blachy, a czasem pozbijane do kupy deski. Znów wyszliśmy na słońce.

 

Ten budynek był wyższy niż pozostałe. Wyglądało na to, że bywał okazyjnie, stacją benzynową. Jedna podrdzewiała pompa paliwowa, bez żadnego zadaszenia, tkwiła na środku piaszczystego zakola. Weszliśmy po trzech stopniach, drzwiami od frontu. W dużych, oszklonych oknach wisiały sięgające podłogi. ciemne story, odsłonięte gdzieniegdzie na tyle, żeby trochę światła mogło wlać się do środka, przełamać mrok i stworzyć nastrój o krok od ponurego. Chociaż budynek był murowany, ściany działowe oraz schody były drewniane.

W środku panowała całkiem znośna temperatura. Przy wejściu znajdował się krótki, skromny blat, na którym, na białych, koronkowych serwetkach stali przeróżni święci. Z kąta, smutnymi pustymi oczami przyglądała nam się Najświętsza Panna z dłońmi związanymi różańcem. Wyglądała jak niewolnica.

- Pokoje są na górze – powiedziała babuleńka, a dostrzegając moje zainteresowanie rzeźbą, skinęła ochoczo - To Madonna z Gwadelupy. Proszę, proszę dotknąć. Buena suerte!

Jakoś nie miałem odwagi, nie byłem też pewien, której części Madonny powinienem dotknąć, a której unikać. Udałem tylko, że muskam jej dłonie.

Wdrapaliśmy się szerokimi schodami w ślad za babcią. Na piętrze panował mrok. Było też trochę cieplej. Szliśmy prawie po omacku. Wreszcie babuleńka zatrzymała się i zachrobotała kluczem w zamku. Pchnęła drzwi i weszliśmy do całkiem sporego pomieszczenia. Trzy okna na jednej ścianie i kolejne na drugiej, wszystkie zasłonięte brunatnymi zasłonami. Staruszka odsłoniła je mało energicznymi ruchami.

- Łóżka są dwa, ale można zsunąć – Zawiesiła na mnie wzrok, jakby odczytując z mej głowy nie wiadomo jaki sekret. wąskie usta wygięły się w słabiutkim uśmiechu. - Jedyne o co proszę – Złożyła dłonie zupełnie podobnie do rzeźby z holu – Nie za głośno.

- Nie będziemy – uspokoiła ją z uśmiechem Lara.

- Nie chcę, żeby odgłosy waszej młodości wystawiały tę starą głowę na grzeszne myśli. - Przeżegnała się i pocałowała własny paznokieć. - Chłopak już nie może się doczekać – Zaniosła się niespodziewanym śmiechem, a ja nie wiedziałem, czy najpierw powinienem zaprzeczyć, zaprotestować, czy opieprzyć za podobne insynuacje.

- Niech się pani nie martwi – Larę wyraźnie to bawiło – Postaramy się być jak najciszej.

 

Uśmiechnąłem się głupio, gdy wreszcie zostaliśmy sami. Lara rzuciła plecaczek na jedno z łóżek i wyjrzała przez okno na plac z dystrybutorem.

- Rozejrzyj się, ja idę zadzwonić – oznajmiła i wyszła.

Ja zwiedziłem pokój. Była w nim maleńka łazienka z czymś w rodzaju umywalki zrobionej z poobijanej miednicy. Wielka, zawieszona pod sufitem beczka po oleju, pełniła funkcję natrysku. Bezpośrednio pod nią, było coś, co mogło być ubikacją. Wątpiłem w istnienie systemu kanalizacji i domyślałem się, że wszystko kończyło w rynsztoku, który mieliśmy okazję widzieć i czuć wzdłuż uliczki wcześniej. Niewielkie, wąskie okno z krzyżową kratą pośrodku, nawet się nie otwierało.

Pomyślałem, że bezpieczniej byłoby zaparkować pikap na widoku, ale klucze zabrała Lara. Byłem głodny. Miałem nadzieję, że jej przyjaciele się pospieszą.

 

Po około półgodzinie drzwi otworzyły się i weszła. przyciągnęła ze sobą duży, szary worek. Uśmiechnęła się, po czym usiadła na łóżku i rozchyliła wór.

- Mam co nieco – powiedziała i wyciągnęła ze środka kiść bananów. Oderwała i rzuciła mi parę. Nigdy w życiu nie jadłem nic smaczniejszego. - W miasteczku jest misja, mają coś w rodzaju punktu handlowego. Można kupić to i owo. - Konserwy – Pokazała mi puszkę bez etykiety. - Limonki, banany, to chyba jest chleb - Powąchała zawiniątko. - Suszone figi i sardynki, może nie najlepiej pasują do fig, ale znajdziemy zastosowanie i dla nich. - Wydobyte skarby układała wokół na podłodze.

- Sprzedałaś pikap?

- Tak. Nie będzie nam już potrzebny.

- To znaczy, że dodzwoniłaś się do przyjaciół.

- I rum! - Uniosła butlę jako główną zdobycz. - Tak, dodzwoniłam się – Wstała i odkręciła zakrętkę z trzaskiem. - Możemy spodziewać się transportu nad ranem. - Rozejrzała się i sięgnęła po wypatrzone na kredensiku kubki. - Może warto by je przepłukać...

- W łazience jest woda – wskazałem palcem – szkoda marnować rumu.

- Naprawdę?

- Tak, mamy też prysznic z beczki.

- Luksusy!

- Tylko trzeba ją napełnić.

- Napełniamy!

 

Zajęło nam to z godzinę. Babuleńka użyczyła swoich zbiorników i tak, drałowaliśmy od pompy do beczki, w te i z powrotem. Prawdę mówiąc, miałem dość już w połowie, ale uparliśmy się. Kursowaliśmy, ku uciesze miejscowych dzieciaków, którzy nalewali nam wodę, potem odprowadzali biegiem do samych drzwi, gdzie surowe spojrzenie starowinki blokowało ich skutecznie przed progiem, a potem znów, do pompy, tankowanie i tak z tysiąc razy.

 

- Nie jestem maniaczką czystości – powiedziała, leżąc na zakrytym brązowym kocem łóżku. Popijaliśmy ciepławy rum. – Zwłaszcza w podróży, podczas wypraw. Nie zawsze jest gdzie się umyć. Tego nie powiem nigdy w żadnym wywiadzie dla Discovery, ale bywa nie raz, że nie zdejmuje się butów przez tydzień. Fanatyk higieny oszalałby już po jednym dniu. - Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Ja też odpoczywałem przed luksusem prysznica. Czekaliśmy, aż woda zagrzeje się, dzięki blaszanej pokrywie, wychodzącej bezpośrednio na dach.

- Trzeba akceptować pewne sytuacje – ciągnęła – Brak prądu, pralki, depilatora. Człowiek jest częścią natury, a ta szybko przypomina o tej przynależności.

- Jasne. - Nie miałem wiele do powiedzenia w tej kwestii. Z mojej perspektywy i odległości, jej uda i łydki wciąż były gładkie. Pociła się jak każdy człowiek, ale nie była to dokuczliwa woń. Mówi się, że pot ludzki jest naturalnym afrodyzjakiem i wizytówką, po której podświadomie wiemy, czy dany osobnik podchodzi nam czy nie. Może coś w tym było rzeczywiście.

- Ale są pewne limity. Nie lubię śmierdzieć – kontynuowała – a babuleńka dała nam te świeżutkie kocyki. - Powąchała róg narzuty. Usiadła. Z worka, który wciąż leżał obok jej łóżka, wydobyła plastikową, zieloną butelkę oraz dwie, zapakowane w szeleszczącą folię paczuszki – Mam też to – Rzuciła mi jedną z nich. Rozpakowałem białą koszulkę z czarnym napisem STUDIO KOJAK i ze stylizowanym rysunkiem kota. Rozmiar: Amerykańskie XXL

- Czyste – Uśmiechnęła się i wstała. - Dosyć tego grzania. - Zabrała ze sobą butelkę płynu, koszulkę i udała się do łazienki. Zrozumiałem, że losowanie kto pierwszy, odbyło się bez mojego udziału. Miałem tylko nadzieję, że zostawi mi trochę wody.

Wyszła po dobrych dwudziestu minutach, owiana zapachem świeżych jabłek. Wielka koszulka, sięgająca prawie do pół uda, stanowiła jej jedyne okrycie, co, gdy tylko zaczęła przemakać, mogłem stwierdzić z łatwością. Lara ewidentnie nie była też zwolenniczką intymnej depilacji. Nie mieliśmy ręczników, więc woda, która nie wsiąkła w koszulkę, ciekła po jej długich, umięśnionych nogach prosto na deski podłogi i kapała obficie z rozpuszczonych włosów.

- Twoja kolej – rzuciła, strzepując ściśniętą w dwie garści kitę.

Nie miałem ochoty wstawać i rezygnować z tej uprzywilejowanej perspektywy. Zastanawiałem się jak długo jeszcze wypadało mi leżeć i przyglądać się, zanim ujdzie to za niewłaściwe. Wreszcie niechętnie, ale udając entuzjazm, odstawiłem kubek i ruszyłem do łazienki.

- Chwila! - Dogoniła mnie w drzwiach. Schyliła się i zebrała z podłogi buty, skarpety, spodenki, majtki i koszulkę. Wszystko, prócz obuwia, przeprane. Gdy mijaliśmy się w ciasnym pomieszczeniu, nie mogłem doczekać się, żeby wejść wreszcie pod prysznic. Rzuciła mi uśmiech z miną w stylu: „Ale nabroiłam” i wyszła. Zamknąłem drzwi i stałem oparty o nie jeszcze kilka minut, wchłaniając jej zapach. Takie rzeczy dzieją się tylko na filmach - pomyślałem, obejmując pulsującą głowę. Tam bohater robi swój krok, bohaterka akceptuje zaistniałą sytuację i następuje piękna scena, tylko, że to nie był film. Ona była nieosiągalną kobietą, ja śmierdziałem jak dzika świnia, a rzeczywistość miała swoje, zupełnie inne od bajkowych zasady. Pociągnąłem za łańcuszek z nadzieją, że woda będzie bardzo zimna.

 

Podobnie jak ona, wyprałem wszystko. Zostawiłem tylko bojówki. Założyłem je potem na gołe ciało. Koszulka była duża, ale nie tragicznie. Miałem lekką nadwagę, więc się w niej nie utopiłem.

- Możesz powiesić rzeczy na balkoniku – powiedziała, gdy wyszedłem. Rzeczywiście , za jednym z okien było coś w rodzaju szerszego gzymsu, zagrodzonego drewnianą poręczą. Zostawiła mi trochę miejsca..

 

- Kolacja! - zaprosiła do stolika, zastawionego konserwami, bananami, suszonymi owocami i górującą nad wszystkim, napoczętą butlą rumu.

Podsunąłem krzesło i usiadłem na przeciw niej.

Sardynki z suszonymi figami okazały się odkryciem. Na początku mdłe, ale pchnięte rumem, zyskiwały na atrakcyjności. Po jakimś czasie przestaliśmy się spieszyć i zaczęliśmy się delektować, kąskami razowego chleba i plasterkami banana. Potem rum, zagryzaliśmy limonkami.

- Zapłaciłam staruszce – powiedziała, rozciągnięta na krześle, z nogami na stoliku w poprzek. Zajmowała nimi jedną trzecią blatu. Ja nalewałem. Rzadko bywałem pijany, już bardziej wolałem wypalić coś sobie od czasu do czasu. Teraz czułem, jak alkohol wdziera mi się do głowy. Zmęczenie i prysznic dawały się we znaki. - Ma na imię Rosita. Zostawiłam jej trochę grosza. - Lara też zdawała się mówić i zachowywać inaczej. Rum robił swoje.

Wielką zaletą krzesła, na którym siedziałem, było jego oparcie i poręcze. Doceniałem je bardzo, rozwalony krzywo, jak rozleniwiony król. Gapiłem się w jej wyciągnięte, bose stopy. Przechylała je, gdy chciała spojrzeć mi w twarz. Opowiadała o przygodzie w Egipcie. O tym, jak ukąsił ją skorpion. Pokazała mi dokładnie gdzie. Nie było śladu, ale wpatrywałem się ochoczo w miejsce koło pięty, gdzie skóra z jasnej przechodziła w ciemniejszą. Sam nie wiedząc dlaczego, miałem ochotę dotknąć, pogłaskać i pieścić jej stopy. Zaskoczyło mnie nagłe odkrycie tej zachcianki. Rum robił swoje.

- Odrastają mi włosy – powiedziała po chwili milczenia.

- Co takiego?

- Na nogach – Przejechała po udach i dalej, aż po kostki, zginając się jak gimnastyczka. - Nie czujesz?

- Nie – odpowiedziałem nie ruszając się z miejsca.

- Tutaj już czuć – zauważyła, głaszcząc bok łydki – nie?

- Ja nie widzę – obstawałem przy swoim. Popatrzyła na mnie w dziwny sposób, który powinien był mnie zastanowić, ale rum robił swoje.

- Piękne kobiety z obrazków, w bezpośrednim kontakcie, bywają znacznie mniej... piękne – powiedziała, wyciągając się poza oparcie. Żebra odbijały się pod na wpół mokrym materiałem. - Mężczyźni wymagają od nich by zawsze prezentowały się nienagannie, w całej swej wspaniałości – mruczała, patrząc w sufit. Ja wspinałem się wzrokiem po rzeźbie jej muskularnych ud, aż do krawędzi, naciągniętej pod pośladki koszulki.

- Wymuszają na kobietach wiele rzeczy. - kontynuowała. Opuściła jedną nogę, otwierając tym samym nowe perspektywy. - Niektóre godzą się na to, akceptują – Sięgnęła po kubek, do limonki miała już za daleko. - Niektórym nawet podoba się ten przymus. - Duży, ciemny sutek przypominał o sobie, od spodu przyklejając się do koszulki. - Lubią, gdy im się mówi co mają robić. Czerpią przyjemność z uległości. - Wypiliśmy oboje. - Są faceci, którzy wymagają od kobiet, by były gładkie, jak dziewczęta przed pokwitaniem – Uśmiechnęła się jakoś złośliwie - podczas gdy ich własne palmy, ledwie wystają ponad gęstwinę. - Zaśmiała się w głos, ja kiwnąłem głową. - Coś jest nie w porządku. Nie sądzisz? - Kiwnąłem głową ponownie, może nawet zbyt dosadnie. - Kobietom odbiera się ich kobiecość, i dzikość – dodała między łykami. - Pewna firma kosmetyczna zaproponowała mi reklamę, której hasłem miało być: „Nikt nie powie mi jak mam się depilować”. Zapytałam, czy nie powinno być nie „jak” tylko „dlaczego”. Powinieneś zobaczyć ich twarze. - Spróbowała wyrazić groteskowe przerażenie. Jej mina mnie rozbawiła. Poprawiła piersi, jakby chciała zagonić je z powrotem do stada. - Odmówiłam. Zmuszają te durne kozy, żeby ich cycki stały na baczność – Końcówkami palców odkleiła koszulkę od sterczących sutków - A one, durne, wypychają się plastikiem, robią z siebie kretynki. - Parsknęła śmiechem. - Przyznają rację tym durniom. Udowadniają, że zasługują na takie traktowanie.

Ciemne brodawki rozłożonych swobodnie, absolutnie nie stojących na baczność piersi, prześwitywały przez mokrą koszulkę. Jej cyckom nikt nie rozkazywał, to one stawiały na baczność- mnie.

 

- Umiesz pleść warkocze? - zapytała niespodzianie.

- Umiem – przyznałem się.

- Zapleciesz?

- Tak – Przełamałem się po chwili wahania. Umiałem pleść warkocze doskonale. Robiłem to mojej ciotce i siostrzenicy.

- To świetnie – poderwała się z krzesła i sięgnęła po plecaczek. Usiadła wyprostowana. podała mi grubą gumkę i rzemienną sznurówkę. Przeciągnąłem się i wstałem. Wziąłem przybory i stanąłem na pozycji, za jej krzesłem.

- Nie mamy grzebienia, czy szczotki? - zapytałem.

- Niestety nie – odpowiedziała, ale zaraz skoczyła na równe nogi – Może Rosita! - Wyszła, zataczając się w progu, bosa i w koszuli zagiętej na połowie pośladka. Przez chwilę walczyłem z myślą, żeby udać się do łazienki i ulżyć sobie zanim wróci. Zamyśliłem się zamiast działać. Rum robił swoje.

Wróciła zanim zdążyłem podjąć jakąkolwiek decyzję, uśmiechnięta.

- Rosita powiedziała, że wsadzi sobie do uszu watę. Poczciwa staruszka. I dała mi to – Uniosła dużą drewnianą szczotkę do włosów. Usiadła, obciągając koszulę.

Zebrałem gęstą kasztanową kitę do kupy. Włosy były jeszcze wilgotne, zwłaszcza przy samej skórze. Zacząłem oczywiście od rozczesywania końcówek.

- Jeden czy dwa?

- A ty jak wolisz? - zapytała - Może jeden?

- Jak chcesz – burknąłem – Taki wysoki... czy trochę niżej?

- Może niżej. A może nalej, a ja założę majtki – wstała i podeszła do okna-suszarki.

- Jasne. - Nalałem, patrząc jak się ubiera. Gdyby pozostała bez, pokazałby znacznie mniej.

- Już wypiłeś?

- Tak, z zamyślenia.

Usiadła z powrotem. Przechyliła głowę do przodu, odsłaniając długą szyję. Przejechałem po karku i wsunąłem palce we włosy. W sumie bez potrzeby, tak dla własnej przyjemności. Poczułem jak przechodzi ją dreszcz, aż wypięła piersi i ścisnęła je ramionami. Wsunęła dłonie między uda. Rozczesywałem i odkładałem na bok uporządkowane kosmyki. Ona sięgnęła do plecaczka, a to co z niego wyjęła odebrało mi mowę.

- Ukradłaś im to?! - Dopiero po chwili byłem w stanie wydukać cokolwiek.

- To nasze znalezisko, nie ich, formalnie więc, to oni je ukradli pierwsi.- Z bliska i w świetle dnia, dostrzegałem znacznie więcej szczegółów. Artefakt wyglądał na wykonany z czarnego marmuru lub czegoś podobnego. U nasady przymocowaną miał złotą obręcz z dwoma pierścieniami. Widoczny też był otwór w spodzie. Lara przyglądała mu się wnikliwie, badała jego wnętrze, wsuwając do środka palce.

- Te pierścienie służyły do mocowania go na pasie lub uprzęży – mówiła – Prawdopodobnie wypełniany był jakąś mieszanką tłuszczu, być może zawierającego afrodyzjak, albo środek prowokujący opuchliznę. Może jedno i drugie...

- Co? Opuchliznę?

- Tak. Ten przyrząd stosowany był przez kapłana jako przedłużenie jego męskości. Wewnątrz wyczuwam wgłębienia, na których zakleszczała się nabrzmiała żołądź. Sprowokowanie opuchlizny wzmagało znacznie efekt.

- I dostarczało bólu – dorzuciłem.

- Bardzo możliwe, ale sądzę, że przyrząd robiony był w jakiś sposób na miarę, tym samym, stanowisko kapłana Baklum Chamma było dożywotnie. - Lara uderzyła spodem w otwartą dłoń. Nic nie wypadło ze środka. - Fascynujące, czyż nie?

- Powiedzmy... – Skończyłem rozczesywanie i wziąłem się za plecenie.

- Podczas ceremonii, kapłan, mógł posiąść dziesiątki kobiet, bez obawy o dyspozycję.

- Dobry patent.

- Nie miałbyś ochoty? - Uśmiechnęła się po swojemu.

- Na dziesiątki kobiet? - Moja odpowiedź ją rozbawiła.

- Na wypróbowanie artefaktu.

- Oczywiście, że nie!

- Nie ciekawi cię?

- Nie - Zaśmiałem się szczerze.

- Naprawdę? - Jej zdziwienie też zdawało się szczere.

- Zapewniam cię, że nie.

- Gdybym była mężczyzną, chyba bym się skusiła.

- Tak sądzisz?

- Jeśli się wstydzisz, zapewniam cię, że nie musisz – Odniosłem wrażenie, że stara się mówić poważnie. Jej determinacja, na chwilę zbiła mnie z tropu. - Nie ma czego – zapewniła.

- Mówisz poważnie? - zapytałem.

- Jak najbardziej. Mogę nawet nie patrzeć. – Położyła dłoń na piersi – Chociaż, jestem ciekawa.

- Przykro mi cię zawieść, ale ta rzecz... . co najwyżej mnie odraża. - Czułem jak alkohol rozwiązuje mi język, plącząc go w tym samym czasie bezczelnie - Do tego - postarałem się - nawet gdybym był już na tyle pijany, nie dałbym po prostu rady.

- W jakim sensie?

- Z przyczyn technicznych.

- Nie musisz go mocować.

- Chodzi o to, że nie wcisnąłbym się w ten otworek, choćby nie wiem czym go wysmarować – Roześmiałem się - A co dopiero potem... - Popatrzyła na mnie, odwracając się nad ramieniem, twarz miała zaczerwienioną. Na pewno od upału, ale także od rumu, nie sądziłem mi się żeby ze wstydu. Nadęła policzki, jak przekomarzająca się smarkula.

- Hohoho – zadrwiła. - Niech żyje skromność – zaśmiała się wesoło. Znów pochyliła głowę – To potwierdzałoby moją tezę – powiedziała już poważniej po chwili - że artefakt robiony był na miarę i nie mógł być przekazywany.

- Kryterium musiało być ściśle fizyczne – zauważyłem.

- Pewnie dlatego kapłana pochowano wraz z atrybutem.

- Może nie mogli znaleźć pasującego zastępcy – parsknąłem.

- Bardzo możliwe – Zaśmiała się również. -Mogę wcisnąć tu trzy palce – zauważyła.

- Masz bardzo zgrabne palce – skwitowałem i dopiłem alkohol.

- Jest jeszcze rum?

- Jeszcze trochę.

 

Światło zachodzącego słońca zamalowało podłogę na bursztynowo. Zacisnąłem gumkę na końcówce warkocza i zawiązałem rzemieniem. Musiałem się już dobrze skupiać, żeby zrobić to jak należy.

- Gotowe – Rzuciłem nim w górę, ponad jej głową. Złapała i zbadała jakość wiązania.

- Dziękuję – W jej głos wdarła się lekka chrypka. - Dobra robota – powiedziała z uznaniem. Wstała i pocałowała mnie w policzek. Zaskoczony, wsparty na oparciu krzesła, cofnąłem się niezdarnie, ale ona już ruszyła dalej. Odsłoniła kotarę i wyjrzała przez okno.

Patrz, jaki piękny widok – powiedziała, wspinając się na palcach. Patrzyłem, a jakże. Na majtki, opinające szeroki tyłek, na zjadające je pośladki, na umięśnione uda i napięte ścięgna kolan, na twarde, naprężone łydki. Musiałem usiąść, żeby uniknąć wpadki. Schowałem się za stolikiem.

- Pięknie – powtórzyła. Zgodziłem się z nią i przetarłem twarz dłońmi. Zmęczenie, prysznic i rum robiło swoje, trzech na jednego plus krzesło...

- Wszystko suche – powiedziała, zbierając pranie. Ułożyła je na łóżku i podzieliła. Podała mi koszulkę i majtki. Oczy zamykały mi się same, jakby gromadzące się na powiekach krople potu ważyły po cztery kilo.

- Śpiący? - Pytanie i uśmiech. Nie zauważyłem kiedy przeszła z jednego miejsca w drugie. Stała teraz przy stole, wsparta na oparciu krzesła. Przez przymknięte powieki, gapiłem się na lśniące od potu uda, ciemne brodawki prześwitujących specjalnie dla mnie cycków i myślałem o moim ubogim doświadczeniu w materii. O nie do końca udanych wyczynach z Lucelią, partnerką ze szkoły samby, która postanowiła rozdziewiczyć mnie za wszelką cenę. Lucelia... Poczułem wstyd na samą myśl. Lara przyglądała mi się uważnie. Dzielił nas stolik i to jedno krzesło. Czułem jak głowa kiwa mi się samowolnie. Podniosła figę i wpiła w nią zęby. Piękny uśmiech wilgotnych warg. Wytarła dłoń w koszulkę i usiadła na łóżku. Przeciągnęła się jak kocica. Powiedziała coś, ale nie dosłyszałem. Chyba, że też jej się chce spać. Zniknęła za blatem stolika. Wyjrzałem po chwili. Leżała na brzuchu, odwrócona do ściany. Wierciła się, w poszukiwaniu wygodnej pozycji. Patrzyłem na sterczące, jak kopuły antycznej świątyni pośladki.

- Nie – bąknąłem, chyba niewyraźnie, jakby słowom nie chciało się wychodzić. - Nie jestem śpiący – zmuszałem je do posłuszeństwa. Czułem napór na spodnie. Nie odpowiedziała. Walczyłem z samym sobą, wreszcie zebrałem się na odwagę. Obawiałem się wyjść na idiotę lub jeszcze gorzej, z drugiej strony, jakieś niejasne przekonanie, że powinienem spróbować, wierciło się w moim ociężałym mózgu jak upierdliwy kret.

- Jak chcesz, robię świetne masaże – wydukałem wreszcie i rzeczywiście, natychmiast poczułem się jak idiota. Kret zdechł. Niezręczna cisza trwała. Smażyłem się we własnym pocie. Nie wiedziałem czy starać się obrócić to w żart, czy pójść za ciosem. Wstałem szurając krzesłem. Ostatnie promienie światła skradały się właśnie po jej udach, kradnąc mój pomysł. Nie mogłem im na to pozwolić. Zbliżyłem się i usiadłem na krawędzi łóżka. Jej opalona skóra była delikatna. Chłodniejsza od moich dłoni. Sunąłem w górę, powoli. Wyprzedziłem bezczelne słońce i wspiąłem się na cudowne wzgórza. Tu zawahałem się, jakby oszołomiony własnym wyczynem. Wreszcie ośmieliłem się wsunąć palce pod krawędzie materiału. Chełpiłem się tą zdobyczą, sięgając coraz śmielej. Oparłem czoło o jej plecy. Jak dotąd odważnie, ale na krawędzi paniki. Zamknąłem oczy, delektując się zapachem jabłka i gorącej skóry, i to mnie zgubiło.

 

Obudziło mnie chyba trzaśnięcie wywalanych drzwi. Otworzyłem oczy żeby załapać się w sam raz na światło latarki. Zakryłem twarz. Rzeczywistość docierała do mnie powoli, znacznie wolniej niż nadchodzące bodźce. Ktoś zaśmiał się głośno, znałem ten śmiech. Dokuczało mi nie tylko światło, ale także hałas ich głosów, niesforny jak skowyt dzikich psów.

- Patrzcie, patrzcie! Biedactwo śpi na podłodze! - Szydził Pedrosa. Teraz już byłem pewien, że to on.

- Jak pies – To był El Niño. Ktoś podszedł i kopnął mnie w stopę, ale i tak głowa bolała mnie bardziej. Czyjaś garść szarpnęła za rękawek i pociągnęła do góry. Koszulka wpiła mi się pod pachę, wreszcie trzasnęła. Opadłem z powrotem na deski.

- Zabierać ją – zarządził Meksykanin. Nie widziałem nic, ale rozpoznałem dźwięk kajdanek.

- Śpi jak suseł – zauważył Ukrainiec – Chyba zajebał ją na śmierć – dodał bulgocząc śmiechem.

- Zaruchałeś ją na śmierć? – Pytanie było do mnie, a podkreślało je kopnięcie w piszczel. Poczułem jak podnoszą ją z łóżka, podejrzewam, że oberwałem nawet jej kolanem w głowę. Obudziła się, ale chyba nie do końca.

- Co z nim? - Rozpoznałem głos Jimeneza.

- Chuj z nim – rzucił pogardliwie Meksykanin – Za niego nikt nam nie płaci.

Już miałem zacząć się cieszyć z tak szczęśliwego obrotu rzeczy, gdy ktoś kopnął mnie w udo, tak mocno, że aż krzyknąłem.

- To za tamto – sapnął nade mną Ukrainiec, nie precyzując co dokładnie miał na myśli. Nie zamierzałem się z nim targować.

Wynieśli się, zostawiając mnie oślepionego i obolałego. Usłyszałem jeszcze jakieś hałasy na dole, ale nie byłem w stanie zrozumieć kto kłócił się z kim. Może to staruszka, postanowiła zaprotestować. Nie miałem pojęcia. Dopiero po około minucie, mroczki zniknęły mi sprzed oczu i mogłem rozpoznać otoczenie. Z zewnątrz dotarł do mnie odgłos śmigłowca. Z bolącą, zdrętwiałą nogą, poderwałem się do okna. Helikopter lądował na środku placyku, prowokując mały huragan. W świetle reflektorów dostrzegłem jak prowadzą Larę, z wykręconymi w tył ramionami. Wrzucili ją do środka i wsiedli kolejno. Pedrosa krzyczał coś do pilota, gestykulując. W kabinie świeciło się światło, zdawało mi się, że rozpoznałem Rogeiro. Zdjął słuchawki, wyraźnie wykłócał się o coś z Pedrosą. W pewnym momencie wysiadł i złapał Meksykanina za klapy. Szarpali się, ale bez przekonania. Rogeiro puścił go i wszedł na tył śmigłowca. Pedrosa nie ustępował, przekrzykując maszynę i machając za nim rękami. Bosą stopą stanąłem na zakrętkę od rumu i o mało się nie wywróciłem. Opadłem na łózko, obijając o krawędź obolałe już udo. Wstawałem z największą ostrożnością. Zastanawiałem się, czy Ukrainiec nie złamał mi przypadkiem kości. Odnalazłem buty. Oparłem się o stolik żeby je założyć, coś na nim wywracając. Złapałem spadającego fallusa, cudem. Z oparcia krzesła chwyciłem plecak Lary, wrzuciłem artefakt do środka i wkuśtykałem w podskokach.

Skacząc po schodach jak kulawy zając, zorientowałem się, że silnik śmigłowca zwalnia i milknie. Nie widziałem ani staruszki ani nikogo innego. Minąłem madonnę z Gwadelupy i wyszedłem na zewnątrz. Rozejrzałem się i pomyślałem, że w ten sposób ryzykuję moją jedyną kartę przetargową. Wyjąłem artefakt i wcisnąłem go sobie w spodnie. Łopaty śmigłowca obracały się jeszcze powoli.

- Hej! - krzyknąłem. Nikt nie odpowiedział, więc ponowiłem wezwanie. Boczne drzwi odsunęły się i wyjrzał z nich Pedrosa. Stałem nie dalej niż dziesięć metrów od maszyny, musiał mnie rozpoznać natychmiast. Skrzywił się, jakby otworzył puszkę z zepsutą wołowiną.

- A ty tu czego? Spierdalaj! Póki możesz...

- Wy natychmiast oddacie mi Larę, ja oddam wam to, po co tu przyjechaliście. - Noga bolała mnie tak, że raczej nie zdołałbym uciec, ale nie było innego wyjścia. Meksykanin pokazał, że ma opanowaną całą gamę nieprzyjemnych skrzywień twarzy. Zajrzał do środka, jakby się z kimś konfrontował.

- Przykro mi – Zwrócił się znów do mnie, z udawaną skruchą – Chłopaki właśnie ją posuwają – Zaśmiał się i podrapał po łysinie – Więc albo ustawisz się w kolejce, albo wymyślimy jakiś inny układ. - Wiedziałem, że blefuje, bo Rogeiro nie pozwoliłby jej skrzywdzić - Co powiedziałbyś na taki: Ty oddasz mi to gówno, a ja cię nie zabiję. - Meksykanin wyjął z kabury wielki rewolwer, którego wcześniej u niego nie widziałem.

- Jeśli mnie zabijesz – Miałem nadzieję, że panuję nad drżeniem głosu – Nie znajdziesz tego nigdy. - Oparłem pięści na biodrach, licząc na to, że nagle nie zemdleję. Skierował we mnie lufę, celując niedbale.

- Co wy wszyscy macie z tą dupą – jęknął. - Znalazł się kolejny obrońca dawno straconej cnoty. - Zaskoczył mnie jego ton - Kurwa, ludzie! Czy tak wam ta pizda wsiąka w mózg, że aż odbiera rozum? - Machał srebrnym pistoletem jak zabawką. - Ciągną się za nią przez pół świata, zjadają ich wilki, niedźwiedzie. Jeden spada w przepaść. Tego dupka z Nepalu zjedli kanibale – Jego głos przesączony był szczerym rozsierdzeniem – I za co? Bo dała im powąchać? Potrzymać? Zamoczyć? Czy tylko obiecała, że da? - Zamilkł. Nie zorientowałem się, że chyba kierował to pytanie do mnie - I co takiego jest w tej piździe niesamowitego? Pizda jak pizda – odpowiedział jednak sam sobie. - Uwierz mi chłopcze, nie ty pierwszy i nie ostatni nadziewałeś to ciasteczko kremem. Odpuść więc sobie i pójdź po rozum do głowy, albo skończysz jak wszyscy inni. Z twardym chujem, gdzieś na dnie morza, czy w jakichś innych krzakach. - Miałem już coś odpowiedzieć, chociaż teraz nie potrafię przypomnieć sobie co dokładnie, gdy ktoś trzepnął mnie w kark. Pociemniało mi w oczach i runąłem do przodu. Moją ostatnią myślą było, że w sumie nie boli, tylko tak słabo jakoś, a tu taki ciężar...

 

Obudziłem się w samolocie. Pojąłem to nie od razu, bo jednostajne buczenie mogło równie dobrze generować się w mojej czaszce. Leżałem między workami i torbami, jednym słowem, w bagażu. Panował zielony półmrok. Plastikowe tasiemki wpijały mi się w przeguby. Podniosłem głowę i dostrzegłem resztę towarzystwa. Siedzieli na ławkach naprzeciw siebie, zajęci własnymi myślami. Nie widziałem nigdzie Lary. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Oparłem z powrotem bolący łeb i zasnąłem.

Obudziło mnie lądowanie. Koła samolotu piszczały przeciągle i wszystko, w tym ja, ulegało silnej wibracji. Nie bez trudu podniosłem się spomiędzy bagaży i rozejrzałem. Maszyna wyhamowała. Szwajcarski Hiszpan zauważył moją pobudkę i posłał mi uśmieszek. Ktoś otworzył boczne drzwi. Do środka wdarło się światło dnia. Wstawali i wysiadali. Jeden z nich podszedł w moim kierunku. To był Rogeiro.

- Ruben, wybacz za ten cios w głowę. - Sprawiał wrażenie, że rzeczywiście było mu przykro. - Nie mogłem ryzykować – Nie wiedziałem co dokładnie miało to oznaczać, ale na wszelki wypadek przytaknąłem na zgodę. Uniosłem skrępowane ręce. Znów było mu przykro, może jeszcze bardziej niż poprzednio. Wyjął z pochwy przy pasie, nóż i przeciął tasiemki jednym ruchem. Pomógł mi wstać.

- Gdzie jesteśmy – wydukałem, zeskakując na płytę lotniska. Suszyło mnie niemiłosiernie.

- Jukatan – odpowiedział jednym słowem.

 

Wszyscy czekali, wpatrzeni w zbliżającą się pasem, czarną limuzynę. Lara, zakuta z tyłu, stała między Pedrosą, a Ukraińcem. Słońce raziło i powodowało ból. Strasznie mnie suszyło. Długi wóz zatoczył koło i zatrzymał się przed nami. Szofer pozostał na swoim miejscu, wysiedli za to pasażerowie, wielki łysy goryl w garniturze, oraz jego czarny bliźniak. Obaj obskoczyli samochód truchtem i otworzyli tylne drzwi po naszej stronie. Czarny pomógł wysiąść jakiemuś siwemu dziadkowi w hawajskiej koszuli i bermudach. Wiatr dmuchnął w jego przydługą czuprynę, odniosłem wrażenie, że przypadkowość była stałym elementem tej ekstrawaganckiej fryzury. Dziadek miał może metr pięćdziesiąt. Łypnął bystrymi oczkami na Larę i wyciągnął do niej dłonie. Nie mogła zrobić tego samego z powodu kajdanek. To wyraźnie oburzyło starego. Pedrosa był tak samo szybki w zakładaniu co w zdejmowaniu obrączek, uwinął się z tym w cztery sekundy. Dziadzio mógł wreszcie pocałować jej ręce. Miał twarz, szczęśliwie, na wysokości jej piersi. Nie mogłem dosłyszeć co do siebie mówili, bo stałem kilka kroków z tyłu, podtrzymywany łaskawie przez Rogeiro. Rozmawiali przez ponad minutę, potem stary zaprosił ją do samochodu, goryle pomogli wsiąść obojgu, drzwi się zatrzasnęły i pojechali. My zostaliśmy na płycie jeszcze przez dwadzieścia minut, potem podjechała ciężarówka. Ja, żeby się nie wywrócić, musiałem w międzyczasie usiąść na asfalcie. Poprosiłem o wodę, ale jej nie dostałem.

 

Napiłem się dopiero w celi. Tak, w celi. Z lotniska, które najwyraźniej oddalone było od jakiegokolwiek miasta, jechaliśmy drogą prostą i prawie płaską. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Siedziałem w przedniej części paki, za daleko od plandeki, by móc rzucić okiem na zewnątrz. Moim największym zmartwieniem był ból głowy i pragnienie. Ta podróż trwała długo. Znacznie za długo dla mnie, ale i inni zaczynali narzekać. Australijczyk jako pierwszy, potem przyłączył się dzieciak z Caracas.

Siedzący naprzeciw mnie Rogeiro, starał się zagajać na różne tematy, naprawdę nie miałem ochoty na pogawędki, a on zdawał się nie gadać z pozostałymi. Zajechaliśmy wreszcie na miejsce. Ukrainiec odsłonił tył, zeskoczył i położył burtę. Wszyscy chętnie wyskoczyli.

- Chłopcze – zagadnął znów Rogerio – Muszę założyć ci to – w dłoniach trzymał brązowy szmatę.

- A co to?

- Worek. Musisz założyć go na głowę. Uwierz mi, to konieczne, dla twojego bezpieczeństwa. - Uwierzyłem. Prawdę mówiąc miałem to wszystko gdzieś.

W worku nie widziałem nic, śmierdziało za to tytoniem. Rogeiro pomógł mi zsiąść z ciężarówki. Pod stopami poczułem drobny żwir. Przeprowadzono mnie, kręcąc i klucząc, potem po schodkach, potem znów przez kamyczki, wreszcie skrzypnęły drzwi i powiało chłodem. Ktoś przekręcił przełącznik i worek pojaśniał. Schodziliśmy stromymi schodami. Rogeiro trzymał mnie, a sam chyba trzymał się poręczy. Było coraz zimniej. Chyba zostaliśmy sami, bo odezwał się, zniżając głos.

- Nie przejmuj się. Pomogę ci uciec. - Trochę zaskoczony ale i zaciekawiony, czekałem dalszego ciągu. - Sprawy uległy zmianie – kontynuował- Nie będę ci teraz tłumaczył, ale nie wszyscy wywiązali się z umów. - Milczałem nadal. - Nie będę wchodził w szczegóły – powtórzył – Ale nie pozwolę się tak... Nie pozwolę na ignorowanie pewnych zasad.

- Rozumiem – powiedziałem, żeby trochę go ośmielić. Zdawał się spięty i podenerwowany. Zaczynałem rozumieć, dlaczego prawie nie odzywał się do nikogo przez całą drogę.

- Niektórzy zapominają kim jestem i jaki jest mój wkład w całą sprawę. - Kiwałem głową, chociaż nie byłem pewien czy widzi mój gest. - Przepraszam, że cię ogłuszyłem.

- Nie ma sprawy – Miałem naprawdę sucho w gardle.

- Zabraliśmy cię, bo Lara nie chciała, żebyś został tam, na zadupiu. To był jej warunek. - Schody stały się jeszcze bardziej strome. - Ale mnie nie obchodzi kto na co się zgadza. Ja mam własne priorytety – Powiedział dumnie. - Co za dużo to nie zdrowo – dodał, a ja przytaknąłem z zapałem, choć wszystko było dla mnie niejasne.

Wyszliśmy na prostą. Wiał tutaj jednostajny, zimny wiatr.

- Może zdejmiesz mi worek – spróbowałem.

- Za chwilę. Tutaj zaraz będą strażnicy.

Usłyszałem szuranie stopami innych osób. Otworzono jakieś drzwi, które zaszorowały po podłożu. Chyba wprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia, bo zimny podmuch ustał. Zdjęto mi worek z głowy. Świeciła się jedna, mleczna żarówka, zwisająca z sufitu na przydługim przewodzie. W pomieszczeniu stał metalowy stolik, krzesło, oraz prycza z materacem. Rogeiro patrzył na mnie, marszcząc brwi, obok stał jakiś śniady, ubrany w zielony kombinezon człowiek, którego widziałem po raz pierwszy w życiu.

- Posiedzisz tu trochę – powiedział do mnie Rogeiro, surowo. Być może tak dla niepoznaki. - Aż nie skończy się cały ten cyrk. Potem ktoś cię wypuści.

- Albo i nie – Zarechotał tubylec, pokazując końskie uzębienie. Uśmiechnąłem się również, ale bez przekonania.

 

Wreszcie dostałem pić. Człowiek, który mnie pilnował miał na imię Manolo. Był całkiem sympatyczny, ale to wesołe usposobienie mieszało się w nim z jakimś dziwacznym okrucieństwem. Współczuł mi, ale drażnił się, zanim dał mi wody, jakby nie potrafił pojąć, że naprawdę męczy mnie pragnienie, albo jakby skurwysyństwo przesiąkło go do tego stopnia, że nie potrafił już postępować inaczej. Uśmiechał się, cały czas szczerze rozbawiony. Wreszcie dał mi się napić, a potem przyniósł jeszcze, gdy opróżniłem butelkę. Nie wiedziałem czy zaczynam go lubić czy nienawidzić. Siedział ze mną w celi, ale co jakiś czas wychodził na zewnątrz, łaził gdzieś i po kilku minutach znów wracał.

 

Starałem się, mimo wszystko, być sympatyczny, a gdy wreszcie wydało mi się, że już jesteśmy kumplami, zapytałem gdzie tak naprawdę jesteśmy. Odpowiedział mi słowem, którego po prostu nie zrozumiałem. Może mój hiszpański nie był dostatecznie dobry, może mówił coś w dialekcie, albo w starodawnym narzeczu, w każdym razie nie pojąłem. Rozbawiło go to, jakże by inaczej, wtedy coś przerwało nam zabawę. Ktoś na zewnątrz wołał go po imieniu. Wyskoczył, zamykając za sobą drzwi.

Nie wracał. Wstałem i nacisnąłem klamkę. Ustąpiła. Wyjrzałem. Korytarz wyglądał na wykuty w skale. Co jakieś pięć metrów jarzyła się lampa w zbrojonej obudowie. W odległości około dwudziestu kroków, w obydwu kierunkach, korytarz łamał się pod kątem prostym. Poszedłem w prawo, wybierając zupełnie instynktownie.

 

Słyszałem jednostajne mruczenie jakiegoś urządzenia, być może generatora lub transformatora, do tego brzęczenie żarówek i odgłos własnych kroków. Szedłem wzdłuż ściany, gotowy zawrócić i uciec w każdej chwili. Za zakrętem w lewo, korytarz stawał się szerszy, a w głębi dostrzegłem duże metalowe drzwi z tablicą ostrzegającą przed porażeniem prądem. Podszedłem do nich i pociągnąłem za klamkę. Były zamknięte. Teraz oprócz mruczenia, słyszałem wyraźnie lejącą się wodę. Minąłem zamknięte drzwi i poszedłem dalej. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, tunel otworzył się w szeroką salę, a raczej jaskinię, która, owszem, zagospodarowana, uzbrojona w elektryczność i metalowe konstrukcje, zachowała jednak swoją pierwotną naturę. Sklepienie nikło w ciemnościach, z sufitu, na długich kablach, zwisały duże żarówki z okrągłymi osłonami. Po prawej stronie stała piętrowa konstrukcja, zrobiona z postawionych jeden na drugim kontenerów.

Do drzwi na górze prowadziły metalowe schody. W szczytowym kontenerze były oszklone okna, wewnątrz panował mrok. Na środku sali – jaskini, mieniło się malutkie jeziorko. Wszędzie dookoła porozstawiane były skrzynie z malowanego na ciemno-zielono drewna.

Podszedłem do brzegu i spojrzałem w toń. Od stawu odbijały się mleczne żarówki i nie sposób było przebić się wzrokiem choćby na centymetr w jego głąb. Gdzieś na skalnych ścianach szemrała woda, czasem spadła jakaś głośna kropla.

Wspiąłem się po schodach i spróbowałem drzwi. Zamknięte. Już miałem zamiar zejść, gdy dostrzegłem niewielką drabinkę, której z dołu nie sposób było zauważyć. Wspiąłem się i wyszedłem na zawieszony pod sufitem metalowy chodnik. Był nieoświetlony, bo żarówki znajdowały się poniżej. Zastanawiałem się czy iść nim, czy raczej zejść i poszukać innej drogi. Doszły mnie niewyraźne, bo zniekształcone przez echo głosy. Wystraszony, przykucnąłem instynktownie. Byłem pewien, że zauważono moją ucieczkę. Rozważałem czy nie zejść i poddać się, gdy głosy stały się wyraźniejsze. Rozpoznałem opryskliwy ton Pedrosy. Towarzyszył mu Australijczyk i Ukrainiec. Przykucnąłem przy jednym z wąskich wsporników, modląc się, żeby żaden z nich nie zadarł głowy, do tego miałem nadzieję, że tak jak ja poprzednio, nie dostrzegą ukrytych ponad światłem kratownic. Wyszli z korytarza we trzech. Ukrainiec niósł, przerzuconą przez ramię Larę. Zdawał się zupełnie ignorować jej ciężar. Wyglądała na nieprzytomną.

Pedrosa miał w ręku brązowy chlebak, a Australijczyk, jakiś zwinięty tobołek. Meksykanin wskazał miejsce obok jednej z wielkich skrzyni, tuż przy podrdzewiałym taśmociągu. Dingo rzucił w to miejsce brunatne zawiniątko, które okazało się dużym worem. Rozrzucił go niestarannie butem. Ukrainiec ułożył na nim, bezwładną jak lalkę Larę.

- A teraz spieprzać – rzucił Meksykanin.

Australijczyk miał jakąś uwagę, ale zachował ją dla siebie, jakby odstraszył go widok spoconej łysiny Pedrosy. Ruszył za poprawiającym spadające z tyłka spodnie Olbrzymem. Podczołgałem się dokładnie nad Meksykanina, powoli i cicho, jakby zależało od tego moje życie. Poniekąd tak właśnie mogło być.

 

Jej wyciągnięte nad głową ramiona, przypiął kajdankami do żelaznej konstrukcji taśmociągu. To podnieciło go wyraźnie, bo nie powstrzymał się od sapliwego śmiechu. Przeląkłem się, bo wyglądała jak nieżywa. Jednak fakt, że ją przykuł, wskazywał, że tak nie było. Przez chwilę patrzył na swą zdobycz sapiąc. Wreszcie zdjął chlebak i ułoży go na skrzyni obok.

Wydobył ze środka cygarnicę, butelkę ginu i jeszcze jakieś klamoty. Zapalił cygaro i zaciągnął się nim głęboko. Z góry, jego łysiejąca łepetyna wyglądała jak kula kręglarska, do której ktoś niechlujnie poprzyklejał pasemka tłustych włosów. Zagarnął tę fryzurę, do tyłu i wziął się do dzieła.

Podszedł i kopnął ją w podeszwę. Nie było żadnej reakcji. Podkurczone kolano upadło bezwładnie na bok. Pochylił się i przykląkł. Odpiął klamrę jej pasa. Założyłem, że zabrali nasze rzeczy z pokoiku starowinki, po tym jak Rogeiro zaszedł mnie od tyłu. Pedrosa szarpnął i pociągnął w dół suwak jej szortów. Pomyślałem, że jeśli ten typ ma zamiar zrobić to co myślałem, że ma zamiar zrobić, to chyba lepiej, że ona jest nieprzytomna, jakkolwiek martwił mnie jej stan. Nie byłem pewien, czy przyczyną tego, że leży tak bezwładnie jest uraz fizyczny, jakiś narkotyk, czy alkohol. Zastanawiało mnie, że na lotnisku potraktowano ją jak gościa, teraz natomiast, znajdowała się na łasce tego brutala. Mogło też stać się coś nieprzewidzianego. Szorty powędrowały wzdłuż długich nóg i zaczepiły się o podeszwy butów. Krępy Meksykanin musiał szarpnąć, żeby się ich wreszcie pozbyć. Mamrotał ciągle pod nosem i z tego co słyszałem, mało było słów, które nie były przekleństwami.

Gdy pozbył się spodenek, rozrzucił butami jej nogi. Stał prawie bezpośrednio pode mną. Odcharknął przeciągle, wychylił się i napluł. Łbem zasłonił mi miejsce w które trafił. Wreszcie znów przykląkł nad nią i szepcząc ledwie dosłyszalne bezeceństwa, położył brudną łapę na opiętej bieliźnie. Przesuwał ją na wszystkie strony. Sycząc przy tym przez zęby i mamrocząc.

Coraz śmielej odsłaniał zarośnięty wzgórek. Wreszcie zrobił z fig jeden wąski pasek i wcisnął je między wargi sromowe. Drgnąłem, gdy w jego dłoni, znikąd, pojawił się nóż. Wsunął go pod materiał i przeciął jednym ruchem. Potem przyszła kolej na gumkę, i tak, sprawnie, dobrał się do zdobyczy. Majcher wbił w ziemię, na wyciągnięcie ręki i jęcząc głośno, na swój sposób pieszczotliwie, rzucił się twarzą w jej krocze. Zadzierał i podtrzymywał bezwładne uda i pośladki, wbijając łapczywie usta w czarny zarost. Ssał, lizał, mlaskał i gadał. Wpychał język i paluchy na przemian, ale najbardziej właśnie delektował się ssaniem. Lara nie reagowała w żaden sposób. Jej ciało, targane karesami, podrygiwało, trzęsło się czy podskakiwało, ale nie było w tym jej świadomego udziału. Zastanawiało mnie jaką perwersyjną przyjemność czerpał z tego Meksykanin? Pomyślałem, że mógłbym spróbować zejść powoli i zakraść się od tyłu, ale potem co? Czy byłem w stanie zabić Barbosę jego własnym nożem? Czy dałbym fizycznie radę wbić mu go w plecy?

A jeśli by mnie zaskoczył? To byłby koniec. A jego ludzie, na pewno byli w zasięgu gwizdnięcia. może nawet przyglądali się wszystkiemu, jak ja, z ukrycia, być może czekając na swoją kolej. Byłem przestraszony, zrezygnowany... i podniecony, a tym samym zszokowany. Byłem w stanie przyglądać się, ale na pewno nie walczyć. Nie po to mnie przecież wynajęto, do cholery. Powtarzałem to sobie jak mantrę. Ja miałem tylko zajmować się gadżetami! Pedrosa tymczasem siorbał, pierdział i rył z zapamiętaniem między nogami Lary.

Nalizał się najwidoczniej, bo wstał i wciągnął powietrze nosem, niuchając zapienione wąsiska. Rozpiął spodnie, pozwolił im opaść i zostawił je za sobą. Wiedziałem, że powinienem był coś zrobić. Gwałt obrzydzał mnie i przerażał. Starałem się znaleźć i zebrać w sobie wszystkie niezbędne siły, żeby ruszyć się wreszcie z miejsca. Pedrosa stanął nad leżącą w rozkroku Larą i ze stęknięciem, zaczął zlewać ją grubą strugą moczu. Zaczął od zmierzwionego łona, ale lał też na pępek i dalej, na koszulkę i dekolt. Bawiło go wyraźnie, jak mocz pienił się i rozpryskiwał na jej ciele. Zabawa skończyła się niestety i chyba był tym niepocieszony. Czekałem sparaliżowany na to co wymyśli teraz. A on, podszedł do skrzynki, zapalił dogaszony kawałek cygara i pociągnął z flaszki.

Oparł się i przyglądał swej ofierze. Gdy znów się napił, zgniótł cygaro i pociągnął nosem. Podszedł i jak poprzednio, puścił strugę śliny gdzieś między jej nogi. Był gotowy na kolejną rundę.

Przykląkł. Tym razem uniósł jej biodra wysoko. Koszulę zepchnął w dół odsłaniając piersi. Znów splunął w tkwiące przed nim trofeum i nagle uda zatrzasnęły się, zamykając jego okrągłą głowę w błyskawicznym potrzasku. Zaskoczony, spróbował się poderwać, rzucił się i szarpnął w tył, ale chwyt był bezlitosny. Stopy Lary splotły się, a kolana wyprostowały, targnęła biodrami ignorując okładające ją desperacko ramiona. Wyprężyła się na tyle, na ile pozwalały jej przykute ręce i skręciła biodrami. Rozległo się okropne chrupnięcie i o mało nie zsunąłem się ze stalowej konstrukcji. Ciało Pedrosy runęło na bok jak wór ziemniaków. Lara opadła na ziemię dysząc. Rozejrzała się i od razu dostrzegła nóż. Nie mogłem marnować więcej czasu.

 

Zanim zszedłem, już zdołała zdjąć but i wyciągnięta jak struna, sięgała stopą rękojeści.

Ułożyłem palec na ustach i podbiegłem truchtem. Starałem się nie gapić. Patrzyła na mnie pytająco.

- Są gdzieś tu, blisko – szepnąłem. Sprawdziłem kajdanki. Podbiegłem do skrzynki, na którą Pedrosa wyłożył swoje rzeczy. Znalazłem kluczyki i o mały włos nie wtrąciłem ich przez szparę do środka. Omijając ciało Meksykanina dopadłem kajdanków i zabrałem się za otwieranie. Lara patrzyła na mnie raczej zadowolona. Zupełnie nie dbała o to, że była na wpół naga, że przed chwilą skręciła człowiekowi kark i że w każdej chwili mogli pojawić się pozostali bandyci.

- Spokojnie – powiedziała, widząc, że cały się trzęsę. Wreszcie mi się udało.

- Pomóż mi, jestem trochę pijana – szepnęła uśmiechnięta. Pomogłem jej wstać. Podałem spodenki.

- Czy ten sukinsyn mnie zgwałcił? - zapytała pod nosem, macając zmoczone krocze.

- Nie. Niezupełnie – wydukałem. Jeszcze zanim zapięła do końca spodenki, sięgnęła po nóż. Wsunęła go za pasek i przeszukała spodnie Meksykanina. Wyjęła zgniecione w niechlujne kulki banknoty i niewielki szwajcarski scyzoryk. Przyjrzała mu się, po czym wcisnęła do kieszeni.

- Spadamy – rzekła w końcu. - Strasznie tu śmierdzi moczem.

 

- Wiesz jak stąd wyjść? - zapytałem z nadzieją w głosie.

- Nie. Jestem tu pierwszy raz, ale zakładam, że oni będą wiedzieli – powiedziała spokojnie.

Spojrzałem za jej wzrokiem i jęknąłem mimowolnie. Z korytarza wyszli ludzie w zielonych kombinezonach, Manolo i koledzy. Było ich pięciu, każdy uzbrojony w broń automatyczną. Rozstąpili się, przepuszczając siwego, poznanego na lotnisku dziadunia. Razem z nim szedł Rogeiro.

- Panno Croft – zaczął z żalem dziadunio. - Pani nie może nas jeszcze opuścić.

- Zdaje się, że nie tak się umawialiśmy – Lara ułożyła dłonie na biodrach, ja nie wiedziałem jak powinienem się zachować.

- Oczywiście, że nie – zgodził się staruszek. Wciąż miał na sobie tę hawajską koszulę i krótkie spodnie w bananowy deseń. - Ale sama pani wie, że nie zawsze można polegać na ludziach, nawet na tych, którym się płaci. - Był, lub świetnie grał tę rolę, zatroskany i przybity. - Roger ostrzegał mnie, a ja... Moja wina, nie przywiązałem odpowiedniej wagi do jego uwag. moja droga, nie wiem jak błagać cię o przebaczenie.

- Nie zależy mi na błaganiu – odpowiedziała twardo.

- Ale mi zależy na przebaczeniu – ripostował starszy gentlemen. Lara fuknęła pod nosem.

- Jakkolwiek – ciągnął - nie możemy zaniechać teraz wszystkiego i zmarnować lat pracy, przez jeden nieprzyjemny incydent, zgodzisz się ze mną chyba. - Zamilkł. Nie odzywał się nikt. Zarówno starzec jak i Rogeiro wpatrywali się w nią jak w wyrocznię. Nie udawałem nawet, że rozumiałem o czym mowa.

- Zgadzam się – powiedziała wreszcie. Na twarzy dziadunia rozkwitł niemalże młodzieńczy uśmiech. Rogeiro wydał mi się raczej niepocieszony. Pozostali, uzbrojeni ludzie, wiedzieli chyba o wszystkim tyle co i ja. Zastanawiało mnie co stało się zresztą bandy Pedrosy. Czy już ich schwytano i zamknięto, czy nadal ukrywają się gdzieś, stanowiąc zagrożenie.

- Chcę, żeby mój przyjaciel Ruben brał udział w rytuale – wtrąciła niespodziewanie Lara, kładąc mi dłoń na ramieniu. Starzec zgodził się skinieniem bez wahania, nawet na mnie nie patrząc. Rogeiro zmierzył ją za to surowo.

 

Z podziemi trafiłem do gościnnego pokoju na powierzchni. Okazało się, że nad jaskinią znajduje się bajeczna willa, z basenami, ogrodami i pewnie ze wszystkim co tylko można sobie wymyślić. Nie miałem wprawdzie okazji na zwiedzanie, oceniałem na podstawie widoków z mojego apartamentu. A widok był majestatyczny. Potężna, biała piramida, po części w ruinie, sterczała z pobliskiego lasu.

 

Wykąpany, najedzony i zadbany, sączyłem właśnie sok pomarańczowy z wódką, gdy ktoś zapukał do drzwi. Pukanie powtórzyło się, zanim zorientowałem się, że powinienem zareagować.

- Proszę – rzuciłem pogodnie. Kremowe drzwi otworzyły się i wszedł nimi Rogeiro. Nie wiedziałem jak w tej chwili powinienem traktować samego siebie, co dopiero miałem myśleć o jego osobie. Pod pachą ściskał paczkę wielkości jaśka. Wydał mi się podekscytowany.

Uniósł brodę, jakby chciał zapytać o coś gestem. Dopiero po kilku sekundach pojąłem, że chyba ma na myśli moją głowę.

- Wszystko w porządku? – bąknął.

- W porządku – zapewniłem, machając wolną dłonią. Na sekundę, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.

- Jak sytuacja?– zapytałem ogólnikowo.

- Pozytywnie – odpowiedział mi trochę jakby zaskoczony. - To twoje szaty na dzisiejszą noc – Rzucił pakunek na otomanę, przypominając sobie o nim.

- Co dokładnie odbędzie się dzisiejszej nocy? - zapytałem, a w moim głosie sam zdołałem usłyszeć nutę niepokoju.

- Nie musisz się niczym przejmować – odparł. - Ty będziesz tylko asystował.

- Rozumiem – powiedziałem. - A czemu będę asystował?

- Odbędzie się pewien rytuał – Patrzył mi w oczy, jakby chciał odgadnąć czy jestem po jego stronie. Nie miałem nic do niego, w każdym razie, nawet mimo uderzenia w łeb, nie uważałem go za nieprzyjaciela w większym stopniu, niż któregokolwiek z pozostałych sukinsynów.

- Jaki rytuał? - Zaczynała mi się podobać ta zmiana mojego statusu.

- Antyczny lub zupełnie wydumany, rytuał otwarcia Wrót Ziemi – powiedział i już byłem prawie pewien, że nie do końca był jego zwolennikiem. Kiwnąłem głową, czekając na dalsze wyjaśnienia. Zmierzył mnie spod brwi. Najwyraźniej się wahał, a ja zastanawiałem się, o co mnie zaraz poprosi i dlaczego to właśnie ja jestem ważnym elementem jego prywatnego projektu.

- Muszę... – zaczął – Chcę cię o coś poprosić – Odniosłem wrażenie, że stawia wszystko na jedną kartę. - I od razu zaznaczam, że to również prośba Lary – dodał. W to akurat mogłem nie uwierzyć, ale postanowiłem wysłuchać do końca. Spod białego garnituru wyjął tak świetnie mi znany, poszargany plecak.

 

W żaden sposób nie mogłem skontaktować się z Larą. Po prostu mi tego odmawiano. Zakładałem, że jeśli i ona chciała się ze mną zobaczyć, również spotkała się z odmową, a może wcale nie odczuwała takiej potrzeby. Być może rzeczywiście Rogeiro był naszym jedynym łącznikiem. Nie wiedziałem czy mogę mu zaufać, nie miałem jednak innego wyjścia.

 

Tuż przed świtem zjawiło się dwóch ludzi w garniturach. Obudzili mnie raczej niedelikatnie, policzkami w twarz. Ubrani jak kelnerzy, okazali się czymś w rodzaju krawców. Byli chłodni, uprzejmi, ale stanowczy. Gdy nakazali mi się rozebrać, od razu zrozumiałem, że mówili poważnie. Posłuchałem. Pomogli mi założyć przyniesione przez Rogeiro ubranie. Jeden z nich miał ze sobą uplecione z trzciny sandały, pomógł mi przy ich wkładaniu. Wreszcie wyglądałem jak mnich z baśni. Biała toga z kapturem, ściśnięta zaplecionym w warkocz paskiem i te sandałki, to miało być moim jedynym odzieniem. Poprosiłem o chwilę w toalecie, od tego zależało czy misterny plan Rogeiro się powiedzie. Zgodzili się, niczego nie podejrzewając. Gdy wróciłem z ubikacji, zerknęli na zegarki i wyprowadzili mnie z pokoju.

 

Usypaną z białego grysu alejką, szliśmy przez szemrzące, zapewne syntetycznymi strumykami ogrody. Dołączyli do nas podobni do mnie przebierańcy. Nie byłem pewien czy wypada się rozglądać, ale słyszałem też kroki za sobą. Wszyscy, tak jak ja, mieli zarzucone na głowy kaptury. Ogród rozświetlały ukryte sprytnie lampki. Moi kelnerzy zniknęli gdzieś niezauważenie. Szedłem za podobną do siebie postacią. Po ruchu bioder domyśliłem się kobiety. Przed nami otworzył się niewielki placyk.

Szare kamienne schody, przyozdobione w lampiony i kwiaty, piętrzyły się stromo. Na szczycie znajdowała się konstrukcja z dużych, prostokątnych bloków. Wspięliśmy się po stopniach i po chwili, cały korowód otoczył lśniącą bielą kamienną platformę. Przyglądałem się stojącym wokół, zakapturzonym habitom i nie byłem w stanie dostrzec żadnej twarzy. Po sylwetkach odgadywałem płci zebranych. Niespodziewanie uderzył gong. Szereg naprzeciw rozstąpił się i na szczycie schodów, z różowiącym się za plecami niebem, pojawiła się inna postać. Niecałe pięć sekund zajęło mi jej rozpoznanie. Miała na sobie czerwoną pelerynę, którą ciągnęła jak ogon pawia. Jej twarz zasłaniała maska z wysokim czubem. Rozpuszczone włosy spływały na ramiona i piersi. Długie, wąskie pióra strzelały z kołnierza ku górze, czyniąc ją jeszcze wyższą. Po obu stronach szło dwóch, ubranych w złote habity służących. Podała im dłonie i dała wprowadzić się na kamienną platformę. Tu, sama, rozpięła szkarłatny płaszcz i pozwoliła mu opaść. Ciężkie piersi, jak i całe ciało, lśniły natłuszczone oliwą. Na biodrach mienił się szmaragdowy pas, którego przedłużona klamra zakrywała łono. Przypomniałem sobie, gdzie widziałem już coś podobnego. Był to artefakt ze zdjęcia w laptopie Lary.

 

Słudzy rozłożyli pelerynę jak posłanie z piór, a ona, nadal w masce, usiadła na nim, spuszczając długie nogi wzdłuż schodków. Uderzył kolejny gong i poczułem, poruszenie obok mnie. Odsunąłem się razem z innymi. Rzuciłem okiem w alejkę, ale nie dostrzegłem nikogo. Przynajmniej nie od razu. Dopiero po jakimś czasie pojawiła się sylwetka półnagiego, niskiego człowieczka. On również zakryty był płaszczem, ale chudą pierś miał odsłoniętą, a maska przypominająca dziób tukana, nie do końca zakrywała twarz. Dziadunio, przytwierdzony miał do bioder szeroki pas. Widok sterczącego poniżej klamry przedmiotu, rozbawił mnie niespodzianie.

 

Lara, w masce szkarłatnego ptaka, odchyliła się do tyłu, a doskonałe piersi rozłożyły się przy tym na boki. Otworzyła długie, umięśnione uda. Tukan, z kamiennym fiutem na pasku jakby przyspieszył. Dwaj słudzy pochwycili jego ramiona-skrzydła i wprowadzili po stopniach na podest. Za sobą ciągnął przytwierdzony do pasa jaszczurzy ogon. Uniósł ręce, uwalniając się od asysty. Doczłapał między jej uda, objął, delektując się ich bliskością, wreszcie zbliżył instrument. Widziałem dokładnie jak oba artefakty stykają się, i nagle, coś szarpnęło nim w przód, jakby zadziałała jakaś magnetyczna siła. Przedmioty połączyły się z trzaskiem. Lara wydała z siebie coś pomiędzy zaskoczonym jęknięciem a westchnieniem, a starzec wrzasnął, jakby z bólu lub strachu. Już na pierwszy rzut oka było jasne, że szarpnięcie poważne go nadwyrężyło.

 

Korzystając z zaskoczenia wykonałem swój ruch. Jednym krokiem znalazłem się za nim, złapałem za gruby, skórzasty ogon i szarpnąłem z całych sił, ktoś rzucił się na ratunek staruszkowi i pociągnął mnie za ramiona. Materiał trzasnął. Odrzuciłem gadzią protezę za siebie, w nadziei, że trafię nią tego, który mnie szarpał. Dziadunio, uwolniony, wysunął się z artefaktu, a jego wątłe ciało wpadło mi prosto w ramiona. Przekazałem je w dłonie asystentów. Między rozchylonymi wciąż nogami Lary pojawiła się błękitna poświata. Nasze zaskoczone spojrzenia spotkały się na sekundę. Światło błysnęło, rzuciłem się do przodu i, o dziwo, zapadła ciemność.

 

To było tak, jakbym spadał z bardzo dużej wysokości, ale tak naprawdę bez żadnego odniesienia. Nie widziałem nic, czułem tylko ten efekt w żołądku i nagły skurcz brzucha na końcu. Ziemia wcale mnie nie uderzyła; po prostu nagle, zorientowałem się, że dotykam jej łokciami i kolanami, jakbym położył się twarzą w gęstej trawie, albo jakbym to sobie dopiero uświadomił.

Podniosłem głowę. Patrzyła na mnie, zaskoczona nie mniej niż ja.

 

Znajdowaliśmy się na niewielkiej polance. Jasne kontury kamiennych konstrukcji, częściowo porośniętych bluszczem i roślinnością, rozsypane bez ładu, zajmowały część zielonej przestrzeni.

Ze wszystkich stron otaczała nas dżungla.

Ona naga, ja w dziwacznym habicie. Szok pomógł mi oderwać od niej wzrok. Zrzuciłem kaptur. Czym prędzej wyciągnąłem schowany pod ubraniem plecak. Nie wyglądała na zdziwioną, gdy jej go podawałem. Artefakty wciąż połączone, jarzyły się słabo. Lara wysunęła ostrożnie jeden z drugiego i gdy tylko to zrobiła, rozległ się bardzo głośny świst, jakby silnie sprzężone powietrze zostało uwolnione w jednej sekundzie. Trzasnęło, aż zabolało w uszach. Oba przedmioty znikły w oślepiającym błysku. Znów spojrzeliśmy po sobie, ale żadne z nie próbowało nawet tego tłumaczyć, Nie miałem pojęcia co o tym wszystkim sądzić. Lara pospiesznie wydobyła z plecaka swoje ubranie i kolejno zakryła nagość. Nie było butów. Ja zrzuciłem nieporęczny habit i tandetne sandałki. Pod spodem miałem założone podczas wizyty w łazience ubranie. Jak dotąd, porady Rogeiro miały sens.

 

- Co się stało?- zapytałem, bez większej nadziei na sensowną odpowiedź. Popatrzyła na mnie z uśmiechem, gdy nagle znów coś świsnęło, znacznie ciszej niż poprzednio, ale i tak niepokojąco. Lara poderwała się i złapała mnie za rękę. Zanim pojąłem co się dzieje, biegliśmy na złamanie karku przez chaszcze. Ten bieg, to była najtrudniejsza i najbardziej bolesna rzecz w moim życiu, zaraz jednak pojąłem dlaczego uciekamy, całe szczęście ona zrozumiała to wcześniej. Kolejne strzały świstały obok i nad naszymi głowami. Puściłem jej rękę, żeby móc biec szybciej. Zarośla skończyły się nagle i nie było mowy o wyhamowaniu. Pośliznąłem się na pięcie, wpadłem na nią i razem sturlaliśmy się po zboczu. Rwąca woda ogarnęła nas w jednej sekundzie. Ledwo zdążyłem nabrać powietrza, a już znalazłem się pod jej kipiącą powierzchnią. Desperacko próbowałem chwycić cokolwiek, najchętniej ją.

Pojawiała się przede mną i znikała. Pozostawałem pod wodą jak najdłużej, bo mimo że nie było mowy o pływaniu, pod powierzchnią, chaos nabierał odrobinę sensu. Dopóki woda mnie niosła, nie tonąłem. Nagle poczułem chwyt za włosy, wypuściłem ze strachu całe powietrze. Wyciągnąłem dłonie nad głowę i złapałem mocne ramię. Wreszcie wynurzyłem się nad wodę i usłyszałem jej głos.

- Spokojnie – Ledwie przekrzykiwała szum rzeki. Przestałem się miotać. Dostrzegłem konar i złapałem go natychmiast. Po kilku minutach byliśmy na brzegu.

 

Odpoczywaliśmy zdyszani. Pochyleni, uśmiechaliśmy się do siebie. Nagle w jej spojrzeniu dostrzegłem zaniepokojenie. Chciałem zapytać o co chodzi, skinąłem tylko brodą. Wskazała na mnie. Poszedłem wzrokiem za jej palcem i o mały włos nie zemdlałem. Krótki, zaostrzony patyk, wystawał mi ze spodni na wysokości prawej kieszeni.

- To strzała! - zauważyłem całkiem przytomnie.

- Zgadza się.

- Zatruta! - Poczułem rosnącą panikę. Lara podeszła i uklękła. - Może trzeba wyssać jad? – zagadnąłem niepewnie. - Bardzo mi wstyd o to prosić.

- Wyssać jad? - Popatrzyła uśmiechnięta. - Nie będzie tak źle. Rozejrzała się, po czym wstała i zerwała jakiś duży liść. - Muszę wyjąć ci ten patyk – powiedziała.

- A trucizna?

- Nie ma trucizny. - Lubiłem jej uśmiech - Byłbyś już dawno martwy.

- Skoro tak mówisz. - Jej spokój poskramiał mój strach. - Będzie bolało?

- Strzała weszła pod skórę, więc możliwe, że trochę zaboli. - Nie wiedziałem, czy nabija się ze mnie, czy nie. - Potem trzeba będzie zdezynfekować.

- Rozumiem – Mój głos zadrżał, mimo usilnych starań. - Rozumiem – powtórzyłem nerwowo.

- Teraz boli?

- Nie – Przyznałem.

- Okej – Kucnęła znów – Pokaż.

- Patrz ile chcesz – Siliłem się na dowcip.

- Nabierz powietrza , a jak ci powiem, wypuszczaj powoli. Jak skończysz, wyjmę strzałę.

- Zgoda.

- Uwaga, wdech!

- Okej – Wziąłem głęboki haust.

- A teraz wypuszczaj. - Posłuchałem, ale gdy tylko zacząłem, poczułem jak wyciąga strzałę jednym, szybkim ruchem. - Po wszystkim – oznajmiła, wręczając mi złamany patyk. - Na razie, przyłożymy ten liść, rozepnij spodnie. Potem, może uda nam się zdobyć trochę Lapacho.

- Co takiego?

- Cudowna roślina Inków.

- Jasne. - Przejąłem od niej liście i przytknąłem z obu stron. Nagle drgnąłem, zauważyła to i z dołu popatrzyła mi w oczy. Potem odwróciła się i zobaczyła to również.

 

Było ich czworo. Trzech mężczyzn i kobieta. Byli nadzy i uzbrojeni w kije. Mężczyźni mieli pomalowane na czerwono twarze. Kobieta nie. Miała za to krótkie czarne włosy, przycięte równo nad brwiami oraz kolec w nosie. Lara podniosła się powoli i uniosła obie dłonie. Powiedziała coś, czego nie zrozumiałem. Dzicy drgnęli nerwowo. Jeden z nich potrząsnął dzidą i odpowiedział w ten sam deseń. Celował we mnie patykiem.

- Rozumiesz co mówią? - zapytałem, starając się zachować spokój.

- Nie jestem pewna. - odpowiedziała, nie spuszczając ich z oka. - to Kawahiva, czerwony lud.

 

Nigdy nie słyszałem o żadnym czerwonym ludzie. Nie wiedziałem gdzie dokładnie się znajdowaliśmy, ale stawiałem na amazońską dżunglę. Może dlatego, że nie znałem żadnej innej dżungli. Mężczyzna z włócznią wysunął się na przód. Był bardzo ostrożny. Jako że Lara stała między nami, przyglądał się jej w pierwszej kolejności, co jakiś czas wyglądając w moim kierunku. Dwaj pozostali również trzymali mnie na oku. Trudno było określić ich wiek. Najstarszy- ten z najdłuższą dzidą, mógł mieć około pięćdziesiątki. Lara wciąż trzymała obie dłonie na wysokości ramion w uniwersalnym geście nieagresji. Znów coś powiedziała i znów nie miałem pojęcia w jakim języku.

- Czego od nas chcą? - zapytałem banalnie.

- O ile dobrze rozumiem, zadają nam to samo pytanie.

 

Nie zorientowałem się, że dotarliśmy do celu. Jeśli to była ich osada, mógłbym z powodzeniem przejść przez nią i tego nie zauważyć. Większość szałasów wyglądała jak oparte o pień gałęzie. Dopiero po wnikliwszym przyjrzeniu się, te konstrukcje nabierały sensu. Nie było tu ani żadnej polany, ani otwartej przestrzeni. Po prostu las z może trochę bardziej przerzedzonymi chaszczami.

 

Z mijanych legowisk wyglądały ciemne głowy i błyszczące oczy. Niewielu odważyło się wyjść na spotkanie z obcymi. Wspięliśmy się na małą, ale stromą górkę. Na jej szczycie minęliśmy gruby, oplątany pnączami i bluszczem pień i zeszliśmy na drugą stronę. Tutaj, wioska była już znacznie bardziej widoczna. Większy szałas, na wykarczowanej polance, wyglądał jak pałac, w porównaniu z otaczającymi go namiocikami z liści i patyków.

 

Tak na oko, wszystkich mieszkańców było około trzydziestu. Otaczali nas teraz szerokim kołem, zwołani przez tego, który wyglądał, przynajmniej z zachowania, na wodza. Zastanawiałem się, czy gdyby oddał swój zaostrzony patyk z piórkiem któremuś z pozostałych, byłbym w stanie go rozpoznać. Może po pękatym brzuchu...

Kobiety też przypominały jedna drugą, do złudzenia. Różniły się tylko drobnymi elementami ubioru. U jednej; paski na przedramionach, czy głowie, bransoletki z liści, kolce w nosie u innej. Poza tym, okrągłe brzuchy, małe, sterczące jak u chłopców z nadwagą piersi i równo przycięte grzywki, były doskonale powielone. Mężczyzn, przystrojonych zupełnie podobnie, zdecydowanie odróżniały zabarwione czerwienią twarze i genitalia. Lara górowała nad wszystkimi o prawie dwie głowy. Ja też byłem tutaj raczej dryblasem. Wódz, którego uczyłem się rozpoznawać , głównie po dłuższym kolcu w nosie, nie przestawał machać patykiem i pokrzykiwać. Nie byłem pewien czy, żeby kogoś wystraszyć, czy żeby dodać odwagi samemu sobie. Kobiety, młode i starsze oraz nieliczne dzieci, stały w jednej grupce. Mężczyźni i starsi chłopcy w drugiej.

 

Wódz chyba przemawiał, nie mogłem tego wiedzieć na pewno. Równie dobrze może tylko tłumaczył im jak nas przyrządzić i zjeść. Ich nerwowość udzielała się i mnie, myśli zaczynały kłębić się histerycznie. Lara milczała, nasłuchując.

- Rozumiesz coś z tego co mówią? - Musiałem zapytać.

- Mam nadzieję – odpowiedziała, uśmiechając się przy tym. To trochę dodało mi otuchy. - Rozpoznaję wiele słów, nie wiem czy zgadza się ich znaczenie.

- O czym on krzyczy?

- Powiedzmy, że podtrzymuje dyscyplinę

- Rozumiem, a co nam grozi?

- Nie wiem. To plemię nie utrzymuje kontaktów ze światem zewnętrznym. Mogą zareagować w jakikolwiek sposób.

- To pocieszające.

- Zdarzały się przypadki starć i kilka agresywnych incydentów. Raz obrzucali dzidami przelatujący nad nimi samolot.

- Aha. - Nie byłem pewien czy wypada mi się gapić, czy mądrzej było unikać ich wzroku. Chyba instynktownie, starałem się nie napotykać bezpośrednich spojrzeń. Z drugiej strony, zdawało mi się dostrzegać zainteresowanie i żywą ciekawość, zwłaszcza u młodszych osobników i dzieci. W pewnej chwili, wódz podszedł do mnie zdecydowanym krokiem i łypiąc oczami w górę i w dół, zaczął gadać coś, nieprzerwanym potokiem słów, tonem typu: „ Za kogo pan się uważa?!” Starałem się panować nad rosnącym we mnie zdenerwowaniem. Lara wtrąciła się w to przemówienie i prędkość pominąwszy, jej mowa przypominała tę ich. Głosy przymilkły, mówiła tylko ona, potem wódz wrzasnął i machnął jej patykiem przed nosem. Inni również zabrali głos. Wszyscy na raz. Robiło się gorąco. Czułem jak pocą mi się dłonie. Lara uniosła dłonie i ukłoniła się delikatnie. Nie przestawali trajkotać. Zwróciła się do mnie. Nie wiedziałem co sądzić o jej uśmiechu.

- Załatwione – powiedziała - Udzielą nam schronienia. - Uniosłem brwi ze zdziwienia, bo tylko to byłem w stanie zrobić. Całe plemię wrzało. Niektórzy wymachiwali kijami, niektórzy rękami, każdy miał coś do powiedzenia.

 

- Powiedziałam, że jesteś wodzem bardzo wielkiego plemienia – mówiła, patrząc na mnie teatralnie, w stylu między wielkim szacunkiem, a uwielbieniem. Wódz, jakiś starszy od niego jegomość oraz trzy kobiety, wszyscy wpatrzeni w nas z bardzo bliska, śledzili każde jej słowo. Wszystko to wyglądało na jakiś żart, ale zacząłem się odprężać, gdy zobaczyłem coś na kształt uśmiechu na kilku czerwonych twarzach. Zbiorowe gadanie nie ustawało. Lara wytłumaczyła mi, że starszy gość to ojciec wodza, plemienny szaman. Jedna z kobiet jest jego żoną, nie byłem pewny która, druga jest żoną wodza, a trzecia córką któregoś z nich.

Wszystko nie było nawet w połowie tak skomplikowane, jak odróżnienie jednej od drugiej.

Wskazali drogę do szałasu, który miał nas gościć. Nie od razu zorientowałem się, że nam go nie odstąpią, tylko po prostu się nim podzielą.

Ktoś wręczył nam po dywaniku z liści i łyka. Patrząc na nie, zastanawiałem się, czy wcześniej nie sypiał na nich pies.

 

Lara poprosiła szamana o lek na moją ranę. Zdawało się, że zrozumiał o czym mówiła. Jedna z dziewcząt, ponaglona, wybiegła z szałasu i wróciła z zielonymi listkami po niecałym kwadransie. Nie spuszczano z nas oczu na minutę. Jeśli nie byli to nasi współlokatorzy, to inni mieszkańcy, zaglądający przez liczne szpary szałasu, póki wódz nie zirytował się ciągłym poszerzaniem otworów w ścianie przez wścibskich i nie przepędził wszystkich pod groźbą zaciśniętej pięści.

 

Szaman chciał zobaczyć ranę. Lara asystowała i tłumaczyła. Niechętnie, ale dałem się przekonać. Rzeczywiście nie mogłem przecież pokazać, że się boję czy wstydzę, ja, wielki wódz wielkiego plemienia. Spuściłem bojówki bez ceregieli. Wstyd mi było jedynie przed nią.

Starszy gość wypluł na dłoń zieloną papkę, którą, jak się okazało, przeżuwał specjalnie dla mnie. Plunął mi prosto w ranę, z jednej i z drugiej strony. Jeszcze nigdy żaden facet nie znajdował się twarzą tak blisko mojego interesu. Czułem się co najmniej niezręcznie. Mówił coś do Lary, a ona przytakiwała, patrząc na mnie z uśmiechem. Wreszcie przytknął papkę z obu stron i popchnął palcem do środka. Myślałem, że z bólu go uderzę. Skrzywiłem się i drgnąłem, ale wytrzymałem. Chyba spostrzegł moje niezadowolenie, bo uchylił się, burknął pod nosem, po czym się wycofał. Wręczył jej zioło, trajkocząc coś i wymachując. Skinęła głową w podzięce. Popatrzyła na mnie, jakbym był niegrzecznym dzieciakiem.

- Bolało?

- Jak diabli – powiedziałem z wyrzutem - Widziałaś co on zrobił...

- Chyba go wystraszyłeś – Uśmiechnęła się, rozcierając ziele na dłoni. Wytrzymasz jeszcze trochę? Ta roślina czyni cuda.

- Wytrzymam – odparłem bez przekonania.

- Nie musisz się wstydzić – powiedziała po chwili. Była znacznie delikatniejsza od starucha – To normalne.

- Co normalne? – Starałem się opanować rozdrażnienie. - Nie wstydzę się – dodałem po cichu.

- Twój... Stan podniecenia, jest powodowany irytacją. To normalna reakcja ciała

- A ja wcale nie jestem... – Zmieszałem się trochę. Rzuciła mi krótkie spojrzenie.

- Nie? – Uniosła brew z uśmieszkiem.

- Nie. - Czerwieniłem się, na sto procent.

- Rozumiem.

 

Resztę dnia spędziliśmy we własnym towarzystwie. Nie opuszczaliśmy chaty.

Pozostali jej lokatorzy to wchodzili, to wychodzili. Kobiety przygotowywały jakiś posiłek. Staraliśmy się nie przeszkadzać, pozostając w rogu, na uboczu, ale nasza obecność na pewno odmieniła porządek nie tylko tego szałasu, ale i całej osady.

 

Pytała, co działo się ze mną, po tym jak nas rozdzielono. Opowiedziałem jej o wizycie Rogeiro, o jego planie i o tym jak pomógł nam w ucieczce.

- Roger – powiedziała, sięgając po swój plecak – jest sprytny – Uśmiechnęła się, wywracając go na lewą stronę. - Otóż to – Wskazała niewielki guzik, wpięty w podszewkę plecaka.

- Nadajnik? - zapytałem, znając doskonale odpowiedź.

- Możemy spodziewać się go w każdej chwili.

- To dobra wiadomość – Rzeczywiście poczułem ulgę. Nie byłem pewien na ile te przyjacielskie stosunki z dzikusami, mogą być stabilne.

- Raczej dobra. - Wyciągnięta na słomianej macie, poruszała wyprężonymi stopami. - Boi się zostawić mnie samą na dłużej. Nic nas nie łączy, ale Roger White należy do tych szarmanckich osobników, którzy czują się świetnie w roli rycerza, ratującego królewny w potrzebie.

- A ty? Czujesz się świetnie w roli królewny? - Popatrzyła na mnie jakoś inaczej. Tak, jakby uraził ją ton mojego pytania.

- Ktoś mógłby powiedzieć, że ja lubię być w tarapatach – Uśmiech nie do końca zmazał ten poważny wyraz twarzy. - Ale nie zmuszam nikogo, żeby rzucał się za mną na ratunek.

- Pewnie nie – Uśmiechnąłem się również, miałem nadzieję, że wyszło mi to naturalnie.

- Winna ci jestem przeprosiny – Usiadła. - Wciągnęłam cię w to wszystko, a miałeś być w domu na drugi dzień.

- Heh – sapnąłem beztrosko.

- Twoi na pewno się niepokoją.

- Nie sądzę. Bywa, że nie wracam na noc do domu. Myślę, że nie będą aż tak zaniepokojeni.

- Nocujesz u dziewczyny?

- Nie – odpowiedziałem... Za szybko.

- U kumpli? - Ubiegła mnie, zanim zdążyłem dodać cokolwiek do pierwszej odpowiedzi.

- Różnie – Wybrnąłem. Przynajmniej miałem taką nadzieję. - Widzieli cię u mnie w studiu. Domyślą się, że zabrałem się gdzieś z tobą.

- Rozumiem. - Uśmiechnęła się.

- Przez chwilę wpatrywaliśmy się we wspinającego się po słomce robaka.

- Tu panuje ścisły system patriarchalny – powiedziała, nie spuszczając oka ze stonogi.- Wódz toleruje to, że przemawiam do niego tylko dlatego, że mówię w twoim imieniu, inaczej wziąłby to za potwarz.

- Tsss – Syknąłem drwiąco.

- Powiedziałam, że należę do ciebie – Nie zdołałem powstrzymać parsknięcia. Na jej twarzy pojawił się jedynie zarys uśmiechu.

- Poważnie?

- Tak. Poważnie.

- Dlaczego?

- W razie, gdyby któryś z nich postanowił wziąć mnie sobie za żonę. - Zdębiałem zaskoczony. - To, że tutejsze kobiety są kompletnie podporządkowane mężczyznom, może grać na naszą korzyść – dodała.

- W jaki sposób? - Było mi głupio, że dopiero teraz uzmysławiałem sobie tę sytuację.

- Żaden mężczyzna nie może rościć sobie praw do czyjejś kobiety.

- Aha.

- Chyba że wygra ją w walce, albo wymieni na inny towar.

- Nie byłem pewien, czy znów się ze mnie nabija.

- W walce?

- Nie walczyłbyś o mnie? - Teraz już byłem pewien, że sobie drwi.

- Przykro mi cię rozczarować, ale raczej kiepski ze mnie wojownik. Może i jestem wyższy o głowę od nich wszystkich, ale to chyba nie wystarczy.

- Pewnie nie – Roześmiała się – Ale działa odstraszająco.

- Do tego, jestem przecież wielkim wodzem, wielkiego plemienia. Do cholery, kto porywałby się na wodza?

- Może inny wódz – Ona wciąż miała ubaw, mnie jakoś odechciało się śmiać.

- Wiesz co – ściszyłem głos -Jeśli przyszłoby mu to do głowy, wyznaczę do walki ciebie. Jestem pewien, że mu dokopiesz.

- Jasne, że tak – Śmialiśmy się, ale gościna u Czerwonych Ludzi straciła kolejnych kilka punktów na mojej skali atrakcyjności.

 

Robak wszedł na sam szczyt i tam, po chwili wahania, podjął drogę w dół, jakby rozczarowało go to osiągnięcie.

- Co to było? - zapytałem.

- Co takiego?

- To co się zdarzyło. Skąd się tu wzięliśmy?

- Portal Ixchel – odparła, jakby mowa była o czymś powszednim.

- Otworzył się portal, którym teleportowaliśmy się na drugi koniec świata?

- Mniej więcej. Tak naprawdę, nie jesteśmy na drugim końcu świata. Jesteśmy w Amazonii.

- Jak by nie było...

- Oczywiście. To bez wątpienia niezwykłe.

- A te artefakty? Co się z nimi stało?

- Po rozłączeniu, same uległy teleportacji. Nie mam pojęcia dokąd.

- Czy już kiedyś... ?

- Nie. Czytałam o tym wszystkim tylko w pracach doktora Pampaliniego.

- Trudno w to uwierzyć.

- W wiele rzeczy trudno uwierzyć, a mimo to, są prawdziwe.

 

Wódz zjawił się by zaprosić nas serdecznie do ucztującego grona. Mogło się zdawać, że wypędza nas z szałasu, ale w przekładzie Lary, mieliśmy dostąpić zaszczytu wspólnej wieczerzy. Nie miałem ochoty wstawać i wychodzić, ale wyszło na to, że nie wypadało odmówić. Plemię jadło razem, na głównej polanie.

 

- Jesteś pewna, że się nie mylisz? – zapytałem, uśmiechając się dyplomatycznie do wpatrzonych w nas tubylców. - Skąd znasz ich język, skoro to jakieś zagubione plemię?

- Tak naprawdę nie znam tego narzecza – Ona też słała dumne ukłony ciekawskim. - Ale rdzeń językowy wielu plemion Amazonii jest wspólny. Dotyczy to również Kawahiva.

- Miejmy nadzieję, że to nie my jesteśmy daniem wieczoru.

- Mogę się mylić co do szczegółów, ale mam zupełnie dobre pojęcie o czym mówią.

- Najpierw zjedzą ciebie czy mnie?

- Najpierw zjemy potrawkę z mrówek – Wskazała na rozłożoną na liściu papkę. Nie byłem na to gotowy. Stół nie istniał. Jedzenie, w różnych formach, leżało na liściach, kawałkach kory czy kamieniach. Obawiałem się, że nie byłem wystarczająco głodny. Nagle wszyscy zaczęli jeść, nikt nie czekał na zaproszenia czy toasty. Lara poszła w ich ślady. Napychała usta wszystkim co trafiło w zasięg jej dłoni. Siedziałem i starałem się nie mieć zbyt zdegustowanej miny. Podała mi do ust coś białego na łopatce z drewna.

- Słodkie, spróbuj. - Spróbowałem, rzeczywiście słodkie.

- Co to?

- Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? - Uśmiechnęła się zagadkowo.

- Nie. - Przełknąłem kęs, zanim jakakolwiek myśl przyszła mi do głowy.

 

Na tym bankiecie jadło się palcami lub całymi dłońmi. Choć płonęło ognisko, większość potraw była surowa. Wycinek nieba, widoczny wśród koron drzew sczerniał i zabłysnął gwiazdami.

Lara podsuwała mi co raz to nowe smakołyki. Udawałem, że się delektuję. Niektóre rzeczy rosły w gębie jak pianki o smaku ślimaka, jednak wrzucenie czegoś na ząb podziałało na mnie kojąco.

 

Gadali głównie mężczyźni, ale kobiety też zabierały głos, tak, jakby przekomarzały się z nimi. Niektóre, za przykładem Lary, podsuwały jedzenie swoim chłopom do ust. Spodobało się. Było przy tym sporo śmiechu, wybuchały też awantury. Przestałem pytać co jem. Mój apetyt wzrastał proporcjonalnie do zapadających ciemności.

Szaman przysunął się do nas, wyciągając rozłożone na liściu patyczki. Namawiał mnie do skosztowania. Skusiłem się, nie wypadało odmawiać. Wskazał na moją ranę i bez tłumaczenia zrozumiałem, że ma dobrze mi zrobić. Już wkładałem drewienko do ust, gdy nagle owinęło mi się wokół kciuka. Wystraszyłem się i było to silniejsze ode mnie. Zrzuciłem niedoszły kąsek na ziemię.

Lara schwyciła go prędko i zjadła. Patrzyłem na nią skrzywiony. Szaman na mnie, zniesmaczony.

Ona przeżuła kęs, po czym wypluła go sobie na palce. Nie wiedziałem co chodziło jej po głowie, ale obawiałem się najgorszego. Podsunęła mi burą papkę. Smakowała wspaniale, jak orzechy z karmelem. Pozwoliła mi oblizać sobie palce, dokładnie. Na początku myślałem, że to właśnie to tak mnie podnieciło. Poczułem nagłą euforię. W jednej chwili miałem ochotę nie tylko na jej palce.

Śmiała się. Rozgryzła następny patyczek i podała mi go w ten sam sposób. Tym razem nie miałem zamiaru wypuszczać jej z ust tak prędko. Nie miała nic przeciwko.

- Jeszcze – wybełkotałem, ssąc jej opuszki.

- Pewny?

- Jeszcze.

 

Wijący się na jej dłoni patyczek, powędrował do moich ust, jak po wiodących go do nieba schodach. Wessałem gąsieniczkę i zmiażdżyłem w zębach. Lara popchnęła mnie za twarz. Upadłem na wznak. Śmiała się. Wszyscy się śmiali. Szaman też, na swój sposób stał się zabawny. Miał jedno oko znacznie wyżej od drugiego. Całą gębę miał krzywą, nie tylko oko. Lara zgodziła się z moją uwagą na ten temat. Pochyliła się, zasłaniając mi twarz dźwiękoszczelną kotarą włosów. Uśmiechała się. Do mnie. Wokoło nie było nikogo, tylko nasze oczy. Nagle na jej twarzy pojawiło się zdziwienie.

- Ktoś klepnął mnie w tyłek – powiedziała, oglądając się za siebie.

- To ja?

- Nie, to nie ty – Uśmiech powrócił.

- Te, robaki. Niesamowite – Przekrzykiwałem muzykę. Lara kiwnęła głową.

- Jesteś euforyczny – Znów odwróciła się, a potem uciekła, właśnie, gdy sięgałem po jej pierś. Uniosłem głowę. Patrzyłem jak razem z innymi, podskakuje w szalonym tańcu. Bębenki i kołatki szalały unisono. Wyciągnąłem ramiona i pomieszałem gwiazdy na czarnej plamie nieba. Szaman, gestem wzniecił płomienie. Buchnęły w kosmos, gasząc moje dzieło.

 

Tańczyła tuż nade mną. Filary ognia wirowały, a pomiędzy nimi królowa. Rozpuszczone włosy łopotały na gorącym wietrze. W czerwonych oczach pląsały płomienie i strugami sączyły się po policzkach na piersi i sterczące twardo, jakby miały urodzić diable rogi sutki. Pragnąłem ssać jej pikantne, gorące jak lawa mleko. Trysnęła mi nim na twarz, parząc skórę i oślepiając. Przetarłem powieki. Patrzyłem, jak ogień sunie z jej krocza i oplata rozchylone uda. Włosy łona płonęły, a pojedyncze krople spadały ze świstem i gasły w piachu skwiercząc.

- Postaram się wyssać ci tę truciznę – powiedziała, podpływając. Byłem gotowy, ale trząsłem się w panicznym strachu. Ujęła go w obie dłonie i obciągnęła aż jęknąłem. Na odsłoniętym ciele, poczułem powiew ognistego wiatru. Rozchyliła usta i dyszała, prosto w prężącego się przed nią kutasa. Zawirowało mi w głowie, gdy syknęła nagle i wessała go ognistym podmuchem. Czułem jak wtłacza we mnie lawę, by zaraz wciągnąć ją z powrotem, doprowadzając moje ciało do wrzenia. Prostowała się, upojona widokiem trofeum, które ściskała zaborczo w dłoniach i bym ja również mógł podziwiać strugi ognia tańczące na jej skórze.

Dociśnięta do mojego płonącego podbrzusza, dręczyła uściskiem szpon. Wreszcie uniosła się i zakryła peleryną włosów. Tylko ciężkie, broczące lawą piersi sterczały z tego okrycia.

Opadła, dosiadając mnie jednym ruchem. Jęk ugrzązł mi boleśnie w piersi, bo wewnątrz była zimna jak serce lodowej zamieci. Drwiła, wijąc się jak na palu. Zamiast pocałunku, eksplodował śmiech, a żar przelał się między naszymi gardłami, tłoczony jej ognistym językiem, zderzał się z przeszywającym lodem, gdzieś na dnie mojego podbrzusza.

Wbiłem palce w piekielne uda, by opanować ten pęd, ale nie zdołałem utrzymać na nich dłoni dłużej niż sekundę. Wodziłem po palącej skórze jak opętany, a węże w jej włosach kąsały za każdym razem, gdy zbliżałem się w zasięg ich kąśliwych paszczek. Wreszcie, chwyciłem plujące żarem wymiona i ścisnąłem aż jęknęła.

Włosy naszych łon plotły się w płomieniach, mimo że z jej krocza strzelały teraz białe strugi ciekłego lodu.

... Chłonąłem.

 

W jej spojrzeniu było zdziwienie, rozbawienie, ale i uznanie. Przestała tańczyć. Podeszła, ignorując moją ściśniętą w dłoniach kompromitację.

- Wszystko w porządku? - zapytała, a ja, nie będąc w stanie wydusić słowa, skinąłem tylko głową. - Zaimponowałeś im tym szalonym pokazem. - Oparła dłoń na moim przedramieniu. - To wyglądało, jakbyś rzeczywiście z kimś był. Kobiety są pod wrażeniem – Puściła mi oko – Mężczyźni też.

Chciałem chociaż przekląć, ale nadal nie mogłem. Leżałem, parząc w gwiazdy, oblany potem jak jeszcze nigdy w życiu. Nie byłem pewny, czy chciałbym już zupełnie wytrzeźwieć, czy pozostać w amoku do końca życia. Z zimna zaczynałem się trząść.

 

Obudziłem się wtulony w jej plecy. Było ciemno i cicho. Dopiero po dłuższej chwili, jakby ktoś podkręcił głos. Odezwały się owady, sapanie śpiących i bardzo dużo innych, nieznanych mi dźwięków. Leżałem tak, nieruchomo, nie chcąc w żaden sposób zakłócić tej chwili. Moje dłonie, splecione pod jej piersiami, poruszały się w wolnym rytmie oddechu. Zrozumiałem co wyrwało mnie ze snu. Z żalem wyplątałem się i podniosłem. Na rękach miałem wciąż jej zapach.

Powietrze było gorące, wilgotne i śmierdzące, jak przytulaniec z mokrym cocker spanielem. Z tego co zostało po ognisku, snuła się wąska nitka dymu. Minąłem pokot śpiących dookoła ludzi i ulżyłem pęcherzowi na skraju zarośli.

Wracając, kątem oka, dostrzegłem ruch. Ktoś podniósł się i klucząc między śpiącymi, truchtał w moją stronę. Zatrzymałem się. To była jedna z kobiet z „naszego" szałasu, żona szamana, wodza, albo córka któregoś z nich. Uśmiechnęła się perełkami małych zębów. Nie była brzydka, tylko ta grzywka i kolec w nosie... Zatrzymała się o krok ode mnie. Odpowiedziałem na uśmiech, odczytała to najwyraźniej opacznie. Zaraz przytuliła mi się do boku. Nie wiedziałem co robić. Nie chciałem się z nią szarpać, ale musiałem jakoś powstrzymać obmacującą mnie dłoń. Sięgała bardzo konkretnie. Złapałem chudy nadgarstek i siłą pociągnąłem do góry. Położyłem palec na ustach i psytnąłem, licząc na uniwersalność tego gestu. Rzeczywiście zamarła. Z ciekawości, czy zrozumienia, wpatrywała się we mnie lśniącymi węgielkami. Pokazałem śpiącą Larę i, nie wiedzieć dokładnie czemu, przejechałem palcem po gardle. Zrozumiała w lot. Zadrżała. Puknąłem ją palcem w mostek, a potem to samo uczyniłem samemu sobie. Znów na Larę, a potem znów na gardło. Zbladła i to było wręcz zabawne.

- Straszna baba!- Szepnąłem i wypuściłem jej dłoń. Uciekła.

Położyłem się najciszej jak potrafiłem, starając się odtworzyć doskonałość poprzedniej pozycji. Spróbowałem wsunąć dłoń pod jej żebra.

- Ta mała na ciebie leci. - Szepnęła, wyginając się na tyle, żebym mógł ją objąć. Parsknąłem delikatnie, splotłem dłonie w przyzwoitej odległości i zamarłem. Dopasowała się, ale bez wypinania. W myślach podziękowałem jej za to.

- Nie wiem tylko, czy zrozumiała, że to ja ją zabiję, czy, że trzeba zabić najpierw mnie.

Zupełnie zaskoczony, nie zabrałem głosu. Wtuliłem się w jej plecy i zamknąłem oczy.

 

Rano kobiety, bez pośpiechu, zebrały się w grupę. Domyślałem się, że gdzieś się wybierają. Lara, która wstała zanim się obudziłem, była już wśród nich. Gdy dostatecznie się nagadały, a potem nakrzyczały, stawiając na nogi ostatniego śpiocha, wyruszyły.

 

Nie wiedziałem za bardzo co mam robić. Kręciłem się wokół szałasu. Bez przekonania zwiedzałem osadę. Nie chciałem wchodzić nikomu w drogę, czy naruszać prywatności. Wolałem uniknąć przypadkowej awantury. Odnalazł mnie szaman. Palcem wskazał moją ranę. Nie miałem pojęcia o czym mówi. Odpiąłem spodnie i pokazałem. Pokiwał głową, gadając jak katarynka. Dotknął blisko, syknąłem, choć tak naprawdę nie bolało. Znów coś gadał. Pokazywał na usta. Pokiwałem głową, zgadzałem się z jego opinią, byle już wreszcie dał mi spokój. Zamiast tego, dał mi jakieś nasionko. Sam wrzucił jedno do ust i rozgryzł. Poszedłem w jego ślady. Orzech jak orzech, może trochę gorzki. Tylko czekałem, aż wyjmie z buzi to co pogryzł, żeby mnie molestować. O dziwo, nie zrobił tego. Machnął tylko ręką i poszedł, jakby go ktoś wezwał do telefonu.

Nie wiem czy z głodu, czy z pragnienia, czy może właśnie przez ten orzeszek, poczułem, jak obraz widziany kątem oka, ulega zniekształceniu. Po pewnym czasie byłem już pewien, że coś jest nie tak. Miałem tylko nadzieję, że to nie zakażenie rany i gorączka. Oprócz zakłóceń wzroku, czułem też ten lekki stan wesołości. Do tego, zauważałem, że to co widzę, ulega jakiejś narkotycznej interpretacji. Bawiłem się nawet tym zjawiskiem. Czasem pnącza wiły się tuż na krawędzi oczu, innym razem falowało tam zielone morze, albo ktoś wyginał się w dziwacznym tańcu.

 

Zaczynało męczyć mnie pragnienie. Może po wczorajszej kuchni, może odwodniłem się po robaczkach, albo orzeszku, jakkolwiek, musiałem się czegoś napić. Wioska wyludniła się prawie zupełnie. Nie było kobiet, ale wyraźnie ubyło też mężczyzn. Domyśliłem się, że mogli po prostu udać się na łowy.

 

Zaszedłem do szałasu. Nikogo w nim nie zastając, ruszyłem dalej. Napotkałem jakiegoś młodzika z oblepioną błotem nogą. Nie ruszał się spod swojej, uplecionej byle jak strzechy. Udało mi się dogadać i dostać wodę. Koniecznie starał się opowiedzieć mi, co mu się przydarzyło. Gdybym miał streścić to co zrozumiałem, powiedziałbym, że ugryzła go małpa, ewentualnie żona lub siostra. Ogólnie jakaś baba. Pokazał mi dzidę i zaproponował wymianę za koszulę. Starałem się, ale nie udało mi się wykręcić. Zastanawiałem się, jakim cudem, w obozie nie gryzły nas moskity, gdy szliśmy tu z Larą, nie nadążaliśmy się opędzać. Straciłem koszulę, ale hej, miałem włócznię!

Wróciłem. Oparłem patyk o ścianę szałasu i usiadłem w progu.

 

Kobiety wróciły tak na oko przed południem. Lara również. Szła na czele pochodu niosącego kosze z liści, różne siatki i nosidełka. Nie widziałem tego całego sprzętu, gdy wyruszały. Na głowie miała wianek z trawy. Nie zdążyłem nawet jej pomachać, gdy skręciła wraz z pozostałymi za wielki szałas niknąc mi z oczu.

Zaraz wrócili też mężczyźni. Cieszyłem się, że nie dostałem zaproszenia na polowanie. Prawdopodobnie uratował mnie status rannego. Miałem nadzieję, że nie zostawili mnie bo uznali za zboczeńca i narkomana.

Szczerze liczyłem na to, że nie byłem odosobnionym, czy nawet rzadkim przypadkiem sfiksowania po gąsieniczkach.

Nikt nic do mnie nie mówił, bo i po co. Ja nie rozumiałem ich, oni mnie. Doskonała sytuacja. Wódz podszedł tylko, potrząsnął jakimś czarnym ptaszkiem i położył go sobie na głowie. Nie wiem po co. Jakiś młodzik doskoczył żeby również pochwalić się swoim pstrym ptaszkiem. Bez słów wsadził palec w zakrwawione pióra i narysował nim sobie kropki na czole, piersi i pępku. Pokiwałem z uznaniem głową i dyskretnie się oddaliłem.

 

Gdy ponownie wracałem z toalety, napotkałem znów tę dziewuchę. Miała na sobie koszulkę Lary i gdybym nie widział ich obu wcześniej, wracających razem, pewnie bym się zaniepokoił. Udałem, zamyślonego i przeszedłem obok. Przed szałasem spotkałem wreszcie Larę. Bez koszulki. Piersi zakrywała sprytnie, rozpuszczonymi włosami. Siedząc, skubała pstrokatego ptaszka, którym wcześniej chwalił mi się młodzieniec.

 

Uśmiechnęła się na mój widok już z daleka.

- Jesteś sprytna, ja nie mam tak długich włosów – powiedziałem.

- A ja mam je właśnie po to – zaśmiała się, poprawiając pukle. Żona szamana (chyba) podeszła i odgarnęła jej włosy na plecy. Patrzyłem, śmiejąc się bezczelnie. Mój stan lekkiej halucynacji, dodawał mi odwagi.

- Chyba chce cię uczesać po swojemu – powiedziałem.

- Myślisz, że będzie mi pasowało?

- Zapowiada się ciekawie.

- Jakiś młodzieniec, przed chwilą, zaproponował mi spółkowanie – odezwała się bez krzty zakłopotania. Myślę, że powinniśmy odgrywać zamkniętą parę, chociaż nie jestem już pewna na ile ważna jest tutaj monogamia. - Odłożyła oskubanego do połowy ptaszka, na leżący pod nogami liść.

- Rozumiem. - odparłem, chociaż gapiąca się na mnie kobieta szamana uświadomiła mi, że być może tracę coś na tym układzie. Miała całkiem zgrabne cycki. Lara uśmiechnęła się, jakby znów czytała mi w myślach.

- Gdzie zapodziałeś koszulę?

- Wymieniłem na strzelbę.

- Naprawdę?

- Nie. Nie mieli strzelb, więc wziąłem patyk. Klapnąłem naprzeciwko niej i przyglądałem się, czesaniu. Lara zakryła sutki, karcąc mnie rozbawionym spojrzeniem.

 

Zbliżył się młodzik od ptaka. Stanął naprzeciwko i zaczął monolog. Mimo nie opuszczającej mnie wesołości, czułem, że się denerwuję.

- Co gada?

- Pyta czy ta kobieta należy do ciebie i czy ją odstąpisz?

- Mowa o tobie? - Oboje utrzymywaliśmy spokój.

- O mnie, tak.

- Powiedz, że nie – Wstałem i spojrzałem na chłopaka z góry. Ważył o połowę mniej i sięgał mi zaledwie do mostka, mimo to, miałem przeczucie, że załatwiłby mnie w kilka sekund na cacy. Miał ze sobą włócznie i zaostrzoną jak sztylet kość. - Zrobiłem groźną minę i wypiąłem pierś. Patrzyłem jak w jego oczach zachodzi zmiana. Przekonałem go, uwierzył w mój bluff. Spuścił wzrok. Smarknął coś pod nosem, klepnął się w ramię i poszedł. Przy okazji zabrał ptaszka. Dziewczyna czesząca Larę posłała za nim wiązkę niezrozumiałych słów, których Lara nie potrafiła, albo nie chciała przetłumaczyć.

 

Wszystko wskazywało na to, że nocna libacja ma się powtórzyć. Zastanawiałem się, czy to z naszego powodu, czy trafiliśmy akurat na długi weekend.

Tym razem uważałem co wkładam do gęby. Robaczków albo już nie było, albo nikt nie częstował.

Pieczone ptaki smakowały zupełnie dobrze. Piliśmy coś białego, o smaku wyżymanej trawy. Lara w swej nowej fryzurze nie wyglądała wcale lepiej, ale odkryty, absurdalny biust prowokował szaleństwo, nie tylko u mnie. Każdy chciał jej dotknąć. Od dzieciaków po stare babcie. W połowie imprezy rozplotła włosy i zakryła się nimi. Udało mi się nie zaćpać, chociaż i tak nie czułem się do końca trzeźwy. Widziałem błyski w ciemnościach, jakby ktoś strzelał fleszem. Dopiero jak zaczęło grzmieć, zrozumiałem, że nadchodzi najnormalniejsza burza.

 

Nagły deszcz pogonił wszystkich pod strzechy. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się jednak, że gdy dotarliśmy do naszego, dzielonego z szamanem, wodzem i ich kobietami szałasu, nie byliśmy sami. Reszta plemienia stłoczona dookoła niego, wkomponowała się w ściany. Gdzieniegdzie wpychali wręcz głowy do środka. Tylko czekałem, aż wódz znów wkurzy się na takie zachowanie i pogoni zgraję.

No i wódz podszedł i wziął się za opieprzanie, nas. Lara nie tłumaczyła. Nie nadążała za potokiem słów. Siedziała na swojej macie i patrzyła zaskoczona. Patrzyłem to na nią to na niego i czekałem na jakiekolwiek wyjaśnienia. Skończył, ale wcale sobie nie poszedł. Dołączył do niego szaman i trzy kobiety, w tym też ta w koszulce Lary.

- O co chodzi? - Zaryzykowałem pytanie. Nie odpowiadała. Nie odezwała się słowem. - Czego on chce? - Niecierpliwiłem się. Ulewa szumiała, błyskawice rozświetliły szałas, dodając jeszcze dramatyzmu całej sytuacji.

- Oni chcą zobaczyć...

- Chcą zobaczyć?

- Nas.

 

W szałasie robiło się tłoczno. Nagie brzuchy kobiet i mężczyzn cisnęły się w naszym kierunku. Tym razem ani szaman ani wódz nie protestowali, nie przeganiali natrętnych gapiów. Wahałem się, myślałem, żeby wstać, nastraszyć ich jakąkolwiek reakcją. Podniosłem się, nawet bez zataczania. Nie poszli. Nikt nie cofnął się o krok. Lara, wciąż siedząc na słomianym posłaniu, posłała mi niewyraźny uśmieszek.

- Posłuchaj – powiedziała łagodnie. - Zróbmy coś, co ich zadowoli. - Z trudem spojrzałem jej w oczy, o dziwo, znalazłem w nich spokój. Nie odpowiedziałem. Poczułem jak podniecenie miesza się z jakimś mało przyjemnym uczuciem. Lękiem, czy może zazdrością. Nie potrafiłem tego określić. Lara wyciągnęła dłoń, zapraszając bym się zbliżył, gdy podszedłem złapała mnie za rękę. Nie próbowałem nawet wycisnąć z siebie słów i to też wydało mi się aktem tchórzostwa. W nagłym blasku, dostrzegłem dziesiątki gapiących się na nas twarzy.

 

Chwyciła moje portki i pociągnęła do siebie. Podszedłem posłusznie. Bardzo blisko. Szarpnęła. Praktycznie oparłem się o nią kolanami. Sięgnęła do guzika i rozpięła go, patrząc mi w oczy. Chyba się zawahała, z mojej winy. Nie pomagałem jej w żaden sposób. Czekała na choćby odrobinę aprobaty, jakiś gest współudziału. Grzmot zamruczał i znów błysnęło. Pomogłem jej rozpiąć rozporek. Bojówki opadły do kolan. Nie patrzyłem na otaczających nas dzikusów. Wolałem skupić się na jej oczach. Uniosła brew, a jej raczej wesoły wyraz twarzy dodał mi odwagi. Nic sobie nie robiła z tej absurdalnej sytuacji i to również działało ośmielająco. Nie byłem pewien jak powinienem się zachować, ze spuszczonymi spodniami i z na wpół sterczącym fiutem, w obliczu nie tylko tak pięknej kobiety, ale również całego plemienia dzikusów. Myślałem o tym, co zaraz może się wydarzyć. Co się stanie, jak to się stanie i jak na to zareaguję. Bałem się, a jednocześnie, myśl o tym owocowała rosnącą we mnie euforią. Znów pomogła mi ona. Delikatnie, przesunęła dłoń po moim nagim udzie i zatopiła palce we włosach podbrzusza. Czułem wyraźnie zapach własnego fiuta. Schwyciła go lekko, od spodu, jakby chciała zważyć zdobycz. Patrzyłem na to bez słowa otumaniony. Obawiałem się własnej reakcji, bo jej pieszczota stała się bardziej zdecydowana. Zerknąłem dokładnie w chwili, gdy na naprężony, fioletowy łeb, wsunęły się lekko rozchylone usta. Nie zdołałem powstrzymać jęknięcia. Spojrzała na mnie, zaabsorbowana tym co robiła. Zakryłem twarz dłońmi, jakby raziło mnie jej spojrzenie. Patrzyłem jednak nadal i czułem, przede wszystkim czułem, co działo się z tą częścią mnie samego, którą teraz kontrolowała ona. Wessała go i ścisnęła, zarówno ustami, jak i dłonią. Zgrała te ruchy ze sobą, a ja czułem pieszczotę, jakiej nigdy nawet sobie nie wyobrażałem. Jedyna kobieta, z którą byłem, nie godziła się na branie mi go do ust. Mówiła, że nie znajdę laski, która da radę. Najwidoczniej przesadzała. Musiałem na to popatrzyć. Musiałem przekonać się, jak to wygląda. Jęknąłem coś, słowa bez większego składu. Patrzyła na mnie, a jej oczy wyraźnie się uśmiechały. Błysnęło i trzasnął grom. Wypuściła lśniącego, nabrzmiałego ptaka – Chcesz skończyć mi w ustach? – zapytała, nie przerywając pieszczoty dłonią. Wchłonęła znów, jeszcze głębiej i ostrzej i... Nie zdążyłem odpowiedzieć. Zaskoczona, ale wcale nie wypłoszona, przytrzymała go, ścisnęła i dotrzepała do końca. Musiałem oprzeć się o jej głowę. Chyba krzyknąłem. Zadziwiało mnie jak doskonale wiedziała co robić, by jeszcze bardziej spotęgować eksplodujący we mnie orgazm. Miałem wrażenie, jakby mój ptak, wbity w jej usta, był obciągany i ssany w tym samym momencie. Ryknąłem, uginając kolana, w daremnej próbie wbicia go jeszcze głębiej.

Dopiero, gdy zwiotczał, przestał pulsować i pluć, pozwoliła mu wychylić się z powrotem na świat.

Znów zawahałem się i nie zdołałem wydusić ani słowa. Dostrzegłem jej rozbawione oczy w kolejnym blasku burzy. Otarła usta czubkami palców. Za jej plecami, dziewczyna w seledynowej koszulce ssała kutasa szamanowi. Podobnie jak ona, inne. Nie widziałem dokładnie, ale zdawało mi się, że stłoczeni w szałasie ludzie, dzielili się na tych klęczących i tych nie. Przysiągłbym, że nie wszystkie klęczące postacie były płci żeńskiej.

- Mam nadzieję, że od dziś nie poprzestaną na tej praktyce – Lara uśmiechnęła się wstając – Inaczej, grozić im będzie ekstynkcja.

Piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Zamarłem. Doskonale słyszalny trzask walącego się drzewa, przebił jednostajny szum deszczu. Ktoś na zewnątrz krzyknął, zaraz dołączyły kolejne głosy. Ja stałem oniemiały. Lara pobiegła do wyjścia. Zabawiający się przed chwilą tłumek, rozpierzchł się w jedne j chwili.

 

Kiedy wreszcie wygramoliłem się z szałasu, ulewa nie była już tak intensywna, a minutę potem, jedyną spadającą wodą były krople spływające po liściach. Na obrzeżu obozu płonęło potężne drzewo. Właściwie jego połowa. Druga, leżała na ziemi, jakby przecięta wzdłuż laserem. Tubylcy, zebrani w bezpiecznej odległości, kontemplowali ten majestatyczny widok. Gdzieś w prześwitach gałęzi i chmur, różowiło się niebo. Poczłapałem bliżej, ślizgając się na rozmytym podłożu.

- Są tacy prymitywni, a jednak nikt nie zbudował szałasu pod tym, najwyższym drzewem – odezwała się, wpatrzona w dymiący pień Lara. Płomienie powoli niknęły, duszone parą z wilgotnej kory. - Było znacznie wyższe od pozostałych. - Pociągnęła łyk z wydrążonej w kołku butelki i podała ją mnie.

Woda była słodka i chłodna.

- Prawdopodobnie to dzięki temu nie gryzą nas moskity – powiedziała, wskazując naczynie. - Ominąłem wzrokiem, sterczące spomiędzy rozpuszczonych włosów piersi i powąchałem napój. Miał ledwo wyczuwalną, rośliną woń. - Muszę iść na stronę, pójdziesz ze mną? - zapytała.

- Jasne. - Rozejrzałem się. Po wypalonym pniu, to nadal my byliśmy atrakcją numer jeden.

 

Odeszliśmy w zarośla. O dziwo, nikt nas nie śledził. Stałem na "straży", gdy Lara załatwiała swoje sprawy. Potem rzuciła tylko: "Chodźmy nad rzekę" i ruszyła w gąszcz.

 

Dżungla urwała się niespodzianie i za szpalerem drzew dostrzegłem sunącą żółtą wodę.

Zeszliśmy po piaszczystej skarpie nad sam brzeg.

- Krokodyle, piranie? - zapytałem niby żartem.

- Może bardziej przejmowałabym się obecnością stworzeń takich jak wandelia – odpowiedziała z uśmiechem - Nie sikaj w wodzie – dodała i rzuciła się w toń szczupakiem.

 

Nie wiedziałem o czym mówiła, ale na wszelki wypadek wysikałem się na brzegu. Dopiero gdy wlazłem po pas, uświadomiłem sobie, że właściwie nie miałem ochoty na kąpiel. Woda była zadziwiająco ciepła, zanurzyłem się bardziej z powodów higienicznych, niż dla przyjemności. Lara, w rzece po szyję, prała szorty. Poszedłem w jej ślady.

- Myślisz, że Rogeiro jest już w drodze? - Zagadnąłem. Nie przerwała swego zajęcia, nie podniosła nawet wzroku. Była spokojna i zamyślona. Myślałem z obawą o tym co stało się w szałasie.

- Nie wiem – odpowiedziała jakby z opóźnieniem. - To całkiem możliwe. Tak samo jak możliwe jest, że chce mnie ukarać i nie pojawia się celowo.

- Była burza, może dlatego... – Próbowałem go usprawiedliwić, sam nie wiem dlaczego.

- Możliwe – Zastanawiałem się, czy rzeczywiście było jej to obojętne, czy tylko się zgrywała.

- Jakie są perspektywy, jeśli się nie pojawi?

- Co masz na myśli? - Przerwała wykręcanie spodenek i pozwoliła im unosić się na wodzie przed sobą.

- Co nas czeka? Jakie mamy szanse na powrót? - Miałem świadomość, że mogłem brzmieć trochę histerycznie. Czego właściwie od niej wymagałem?

- Roger się pojawi. - Uśmiechnęła się po swojemu, połową ust. - Wyłowiła tonące szorty z wody i uderzyła nimi o powierzchnię. - Po prostu się ze mną droczy. - Wstała, rzuciła mi spodenki i wzięła się za wykręcanie włosów. Patrzyłem na nią, nagą, stojącą nie dalej niż o dwa kroki. Żółta woda obmywała jej muskularne uda tuż poniżej zarostu. Włosy odrastały już po bokach przystrzyżonego wcześniej prostokąta. powoli odbijały tereny pachwin. Pojawiły się też pod pachami. Wyglądała jak dzika pantera, jak komiksowa postać super bohaterki, w wersji dla dorosłych. Uśmiechnęła się do mnie i wyszła na brzeg. Musiałem mieć zabawny wyraz twarzy. Było już całkiem widno.

 

Napiła się z butelki-pieńka i podała ją mnie. Nie ubrała się. Mokre spodenki trzymała w ręku. Mimo tego co zaszło między nami, nadal nie potrafiłem patrzeć na nią swobodnie, a może właśnie przez to. Chyba jednak nie miała z tym większych problemów. Bliskość jej nagiego ciała peszyła mnie, mimo wszystko. Być może z powodu jakiegoś podświadomego poczucia winy. Nawet w tej chwili, skrywałem w spodniach ostrą erekcję, a mój umysł nie potrafił przejść do porządku dziennego ponad jej nagością.

- W tym jest coś, co mnie otumania – powiedziała. - Cały czas czuję się na lekkim haju.

- Mi to mówisz – Pociągnąłem łyk. - Ja mam wrażenie, że kopie mnie wszystko, co piję i jem. - Oddałem naczynie i gdy piła, kradłem oczami jej widok. Gdybym był malarzem, nie marzyłbym o namalowaniu niczego innego. Zakorkowała kołek, rzuciła w piach i rozczochrała włosy, jakby swędziała ją skóra.

- Zapowiada się kolejny ciepły dzień – powiedziała, przeciągając się. Podniosła spodenki, usiadła na dużym skrawku trawy i wyciągnęła się, jak na leżaku. Szorty ułożyła na sobie, jakby tknęło ją nagłe poczucie przyzwoitości. Usiadłem obok. Zamknęła oczy. Słońce, na drugim brzegu rzeki, ledwie przedzierało się przez zarośla, a już czułem jego ciepło na ramieniu. Senność po nieprzespanej nocy, niedożywieniu i kąpieli, powodowała, że śniłem na jawie. Napój dzikich też pewnie robił swoje, a może najwięcej.

 

Oparłem się na łokciach i zamknąłem oczy. Nigdzie mi się przecież nie spieszyło. Nie czekały żadne obowiązki czy zamówienia. Na początku całej sprawy, martwiłem się, czy zdążę do domu przed wieczorem. Potem moim największym zmartwieniem było, czy uda mi się odzyskać sprzęt. Potem, w Kolumbii, bałem się o życie. Teraz, zaczynałem mieć wszystko gdzieś. Czy Rogeiro raczy po nas przylecieć, czy dzikusy zabiją nas w końcu i zjedzą, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę ciotki i wrócę do mojego bałaganu? To wszystko, jakby dotyczyło kogoś innego, nie mnie. Znałem tego biedaka i jego problemy, ale nie mogłem się na nich skupiać.

- Nie mam łaskotek – Mruknęła i nie od razu zrozumiałem co mówi.

- Co?

- Nie mam łaskotek – powtórzyła. Spojrzałem na nią, nie rozumiejąc. Otworzyła oczy.

- O nie! – Nadal gapiłem się jak niedorozwinięty. Usiadła. Z wewnętrznej strony uda oderwała grube, czarne, wijące się coś. - Pijawka – powiedziała. Rzucony przez nią robal, przeleciał mi przed nosem i wylądował w wodzie. Instynktownie obejrzałem własne ciało.

- Odwróć się, pokaż! Zdejmij spodnie! - Rozkazywała. Wykonałem wszystko posłusznie.

- Upiekło ci się – usłyszałem – A ja? - Stanęła tyłem. Badałem wnikliwie i skrupulatnie całą prezentowaną mi powierzchnię. Od stóp do głów.

- Nie ma – zameldowałem z żalem.

- Całe szczęście – powiedziała z ulgą – Ale i tak trzeba wyssać truciznę.

- Co? - Docierała do mnie mieszanka strachu i podniecenia.

- Trzeba wyssać jad, nie ma żartów.

- Poważnie?

- Oczywiście.

- Dobra – Nie byłem pewien, czy bardziej mnie to cieszyło czy przerażało.

- Niestety sama do własnego uda nie dosięgnę. - Uśmiechnęła się.

- Jasne – przyznałem jej rację. Ukląkłem. - Nie widzę rany!

- Jest tutaj – nacisnęła palcem – malutka, ale jest!

- Przytknąłem usta do skóry i od razu poczułem podniecenie.

- Spróbuj wyczuć językiem! – powiedziała. Spróbowałem. - Jest tam, znalazłeś?

- Nie jestem pewien. - Przyjrzałem się, przejechałem palcami. Natrafiłem na jej śmiejące się oczy.

- Żartujesz sobie ze mnie? - Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Pokiwała głową. Posunąłem dłoń w górę. Wjechałem we włosy na cipie i zacisnąłem w garść. Jej uśmiech się zmienił. Sunąłem ustami po udzie, aż nie ogarnął mnie jej zapach. Wbiłem się twarzą w wilgotny gąszcz. Zawsze miałem ochotę na pieszczotę tego typu. Lucelia nie pozwoliła mi na to. Nie lubiła ani lizać, ani być lizana, nie uznawała też pozycji od tyłu i palcówek. Interesowało ją tylko dosiadanie mojego fiuta i podskakiwanie na nim aż do spełnienia, które odbyć się musiało kategorycznie na moim podbrzuszu. Od pierwszego razu robiliśmy to zawsze w ten sam sposób, wtedy w szatni, potem na siedzeniu mojej furgonetki, aż po ten ostatni, dzień przed jej ślubem. Fakt, że myślałem teraz o Luceli trochę mnie rozzłościł, ale i rozbawił. Miałem w ustach najpiękniejszą kobietę, jaką dane mi było spotkać i miałem zamiar zrobić to tak jak mi się marzyło.

Próbowałem wszystkiego, co jakiś czas szukając w górze, między doskonałymi cyckami, jej rozpalonego podnieceniem spojrzenia. To było moją nagrodą. Targała mnie za włosy, czasem uginając kolana, czasem trzęsąc się i jęcząc. Zapewniała, że robię to dobrze.

- Chodź – szepnęła, a ja przełknąłem wypełniające mi usta soki. Położyła się na trawie. Rozchyliłem jej kolana, musiałem jeszcze raz pocałować jej cipę. Podskoczyła jak oparzona. Pośliznęła się, ale już po chwili była na nogach. Nie wiedziałem co się dzieje, ale poszedłem w jej ślady. Odwróciłem się. Przez rzekę płynął do nas ogromny krokodyl. Patrzyliśmy na niego nie dłużej niż sekundę, potem, w następnej, byliśmy już na szczycie skarpy. Olbrzym dotarł do brzegu, gdzie staliśmy jeszcze przed chwilą i zatrzymał się jak kłoda. Patrzyliśmy, jak rzuca łbem na boki, a potem odwraca się i odpływa.

- Mówiłem, że tu są krokodyle!

- Konkretnie, to był kajman – wtrąciła przemądrzałym tonem – Ale naprawdę gigantyczny.

Za naszymi plecami coś głośno pisnęło. Z zarośli wyszła, nosząca koszulkę Lary, córka wodza. Za nią pojawili się inni. Trzech, czterech mężczyzn i jeszcze ze dwie kobiety. Przekrzykiwali się podekscytowani. Dziewucha pchnęła mnie i Larę w kierunku wsi. Nie miałem zamiaru się szarpać, ale na plaży zostały moje portki. Lara chyba wytłumaczyła o co mi chodzi.

- Pójdą po nasze rzeczy – powiedziała. Nie pozostało nam, jak pójść do wioski z gołymi tyłkami.

 

W osadzie, wszyscy na raz opowiadali sobie, wszystko na raz. Jak zwykle.

Lara, która po drodze zrobiła sobie spódniczkę z liści, przekazała mi, że mężczyźni pójdą zabić krokodyla, czy cokolwiek to było. Zaproponowano mi udział w wyprawie. Ona ku mojemu zdziwieniu też mnie do tego zachęcała. Nie miałem zamiaru walczyć ze smokiem, ale zgodziłem się, w obawie, że któryś z nich zechce przywłaszczyć sobie moje, zostawione na brzegu spodnie. Wziąłem własną włócznie z szałasu i poszedłem za zgrają. Szli nie tylko mężczyźni, była też z nami jedna starsza kobieta i dzieciak. Nie wiem, czy to przez zajście z krokodylem, czy z innego powodu, czułem rosnącą we mnie agresję.

 

Zanim doszliśmy na miejsce, zatrzymaliśmy się z pięć razy. To na jagody, to nie wiem po co, to znów po miód, którego zresztą nie udało się zdobyć. Co jakiś czas, zgodnie z nową wioskową modą, staruszka robiła loda któremuś z wojowników - ochotników, potem następnemu i tak dalej. Całe szczęście nie stawaliśmy żeby się przyglądać, kto wie na czym to się kończyło. Wyglądało na to, że wzięli ją ze sobą w tym konkretnym celu. Miałem tylko nadzieję, że dzieciak nie szedł z nami jako przynęta.

 

Krokodyla nie zastaliśmy, ale znalazłem spodnie. Te Lary, podniósł jeden z nich. Uprzedził mnie i nie chciał słyszeć żadnych argumentów. Nie dał się też nakłonić do handlu. Leżały na nim beznadziejnie, związał je sznurkiem z trawy. Połaziliśmy po brzegu, kilku pohałasowało kijami na płytkiej wodzie. Nic się nie działo. Rosła we mnie złość i przekonanie, że wybrałem się z bandą ciamajdów. Dogoniła nas staruszka z kolesiem, który poprzedniego dnia podrywał Larę. Dziwiła mnie jego szeroka rozbieżność upodobań. Postanowiłem wyruszyć do osady, zanim babcia wzięła się za kolejną porcję lodów. Byłem pewien, że odnajdę drogę nawet sam, ale poszedł ze mną dzieciak, który jednak się uchował i jeszcze jeden łowca.

Zaczynał doskwierać mi głód. Byłem też zmęczony i zły. Po drodze, dzieciak zabił kijem sporego węża. Rozerwał go zębami i oskórował. Łaskawie się podzielił. Mięso smakowało jak surowa kura, ale humor mi się poprawił. Może gorzki napój, miał z tym coś wspólnego. Znów zaczynało się chmurzyć.

Gdy doszliśmy do obozu, nikt nas nie witał i całe szczęście.

 

Teraz już byłem pewien, że to co wypiłem, albo zjadłem, działało narkotycznie.

Wszedłem do chaty. Był tam szaman, wódz, ich żony, córki, oraz Lara. Jedna z dziewcząt malowała jej kropki na ramionach patyczkiem, nabierając barwnika z liścia. Obaj mężczyźni zmierzyli mnie spojrzeniem, którego znaczenia w żaden sposób nie potrafiłem odgadnąć. Uśmiechnąłem się tylko, licząc na ugodową naturę tego gestu. Nie miałem już ochoty na awantury. Oparłem włócznie o liściastą ścianę. Lara wstała i zbliżyła się do mnie. Piersi zebrane miała pod niebezpiecznie napiętą, liściastą przepaską. Spojrzała mi uważnie w oczy, jakby oceniając stan mojej świadomości. Na jej ustach zakwitł tajemniczy uśmiech. Mogła mówić na głos, bo przecież i tak nikt by nas nie zrozumiał, mimo to, Odezwała się prawie szeptem.

- Pewne sprawy uległy zmianie – zaczęła. Przepaska pasowała do spódnicy. Co raz bardziej przypominała bohaterkę z dżungli.

- Co takiego? - Szukałem w jej spojrzeniu choćby cienia poprzedniego nastroju.

- Może powinniśmy pójść na pewien kompromis – szepnęła łagodnie. Zorientowałem się, że rozmawia ze mną w ten sposób, żeby dać do zrozumienia pozostałym, że pyta mnie o coś posłusznie. Zastanawiałem się o co w tym wszystkim chodzi.

- O czym mowa? - zapytałem głośno, jak na samca alfa przystało.

- Wódz i szaman naradzili się – Przepaska trzeszczała przy każdym jej ruchu, - i postanowili pójść na pewne ustępstwa – mówiła, zerkając kątem oka na przyglądających się nam mężczyzn. - Proponują pewien bardzo korzystny dla ciebie układ. Układ, z którego raczej trudno byłoby ci się wycofać.

- Jaki znów układ?

- Oferują ci córki wodza i ich żony. - Uśmiechnęła się, bo najwyraźniej rozbawił ją mój wyraz twarzy.

- Na zawsze?! Wiedzą chyba, że nie mamy zamiaru tu zostać. – Patrzyła na mnie, wciąż uśmiechnięta. - Mam je zabrać ze sobą?!

- Oczywiście że nie. To raczej jednorazowa oferta. - Chyba oczekiwała, że resztę zrozumiem już sam. - Do ciebie należy decyzja kiedy spełnisz te cztery damy.

- Co?!

- Oferują ci własne kobiety.

- Mam je..? - Popatrzyłem na nie, stłoczone na jednej macie.

- Tak.

- Wszystkie na raz?

- Tego nie wiem, myślę, że nie byłoby to problemem, ale jak wolisz. - Zdało mi się, że dostrzegłem w jej spojrzeniu tyciusieńką iskierkę zazdrości. Znikła zaraz, ale w piersi poczułem dziwnie przyjemne uczucie.

- I nie wypada odmówić?

- Bardzo im na tym zależy. - Odwróciła wzrok.

- Skąd ta szczodrość?

- Bo, jakby to powiedzieć; napalili się już do granic wytrzymałości.

- Podniecają się, jak ktoś spółkuje z ich kobietami?

- Prawdę mówiąc nie sądzę. - Lara zgarnęła rozpuszczone włosy do tyłu, wystawiając zielony biustonosz na ciężką próbę. Nie zdołałem ominąć go wzrokiem. Cała ta gadka działała na mnie pobudzająco - Postanowili złożyć ci tę ofertę z ciężkim sercem.

- No i po co? - Znów, korzystając z okazji, że odwróciła wzrok, rzuciłem okiem na przelewające się przez krawędzie cuda. - Mogło się obejść – sapnąłem.

- Bo dopóki ty nie obsłużysz tych czterech piękności, oni będą się czuć upoważnieni do korzystania z wymiany.

- A co wymieniamy? – palnąłem, ale zamilkłem. Raz, bo przyłapała mnie na gapieniu się, a dwa, bo wszystko dotarło wreszcie do mojego zabełtanego umysłu. Nie wiedziałem co powiedzieć, ani tym bardziej, co robić. - I co teraz? - Zrzuciłem tę odpowiedzialność na nią.

- Jak już mówiłam – Uśmiechnęła się po swojemu, połową ust. - To oferta, z której ciężko byłoby się wykręcić, nie obrażając nikogo.

- Dlaczego sam nie przeleci swoich córek – odważyłem się rzucić odważne spojrzenie na wodza. Obaj pretendenci wsłuchiwali się z zaciętymi gębami.

- Zanim przyszedłeś, zrobił to dwa razy, żeby mi zaimponować - odpowiedziała. Poprawiając skazany na zagładę roślinny top.

- Ale ja... – zacząłem, a wódz podszedł i łapiąc ją za łokieć, odciągnął na środek szałasu. Chyba uznał sprawę za zamkniętą. Może tu kończyła się ich dyplomatyczna etykieta. Rzucił mi spojrzenie zdenerwowanego szympansa, na które nie posiadałem żadnej odpowiedzi. Chyba nie spodziewał się niczego innego jak mojej zgody, może nie uznawał innych opcji. Lara górowała nad nim wzrostem. Wyglądało to raczej komicznie, ale wódz nie wyglądał na kogoś z kompleksami. Szaman nerwowo pocierał sterczący brzuch.

- Nie wiem nawet która jest która! - jęknąłem pod nosem bez sensu.

- To nie ma znaczenia. - Lara odwróciła się tyłem do wyraźnie już podekscytowanego mężczyzny. On rozerwał sznurek jej roślinnej spódnicy. - Prześpij się z dziewczynami i po kłopocie – Starała się uratować stanik.

- Teraz?! - Gapiłem się na kępę liści, opadającą wzdłuż jej długich nóg. Wódz nie czekał dłużej. Pchnął ją, aż oparła się o stanowiący centralny maszt namiotu pień. Nie stawiała oporu. Najpierw, w krocze powędrowała dłoń wodza. Pogmerał nią, powąchał palce i oblizał. Zażądał gestem i pokrzykiwaniem, żeby się zniżyła. Wykonała to rozsuwając nogi. Rzuciła mi mętne spojrzenie. Patrzyliśmy na siebie, gdy on przeszedł do rzeczy. Zaczął natychmiast na ostro.

- Kiedy chcesz – powiedziała, szarpanym pchnięciami głosem. Stanik uległ. Cycki wyskoczyły na wolność. Impet aktu najwyraźniej ją zaskakiwał. - Nie chcę ci... narzucać... Czy poganiać! - Czułem jak fiut napiera mi na rozporek. Głośne klaśnięcia odbijały się echem w mojej skołowaciałej mózgownicy. Widok jej wyprężonego ciała, rozbujanych cycków i uchylonych ust, doprowadzał do obłędu. Ruchający ją pokraczny kurdupel, stękał i burczał jak stary pies. Szaman człapał obok nerwowo i szczerzył brązowe zęby. Wreszcie wódz charknął i zamarł. Myślałem, że umarł. Po czerwonej, wykrzywionej gębie płynęły strugi potu. Lara dyszała, oparta ramieniem o pień. Znów poderwał się i dygnął, wpity paluchami w jej szerokie biodra. Jeszcze dobrze się nie wysunął, a już szaman zachłannie wpychał się na jego miejsce. Bez macania czy wąchania, wszedł w nią, szczerząc krzywą szczękę. Dziewczyna w turkusowej koszulce podpełzła na kolanach i chwyciła mnie za udo. Oderwałem wzrok od spoconego ciała Lary. Ścisnąłem okrągłe policzki dzikuski. Rozpiąłem rozporek i zamarłem. Uniosłem głowę, jakby to miało jakieś znaczenie. Łopot rotorów był już całkiem wyraźny. Wódz, podobnie jak ja, zerknął w sufit. Szaman nie zorientował się nawet, kiedy Lara wykręciła się i pchnęła go w liściastą ścianę. Wódz ruszył energicznie, ale w czoło uderzyła go jej bosa stopa. Podmuch wirników bujał już całym szałasem. Starałem się uwolnić z uścisku dziewuchy. Z pomocą przyszła mi Lara, jednym szarpnięciem za czarne włosy, odciągnęła ją na bok i nadzwyczaj sprawnie obrała z koszulki. Jeszcze nie ruszyłem się z miejsca, gdy do środka wbiegli wojownicy. Pierwszemu, jednym płynnym ruchem odebrała kij, bijąc go nim po głowie. Biedak, rzucił się do ucieczki przez ścianę. Otoczyli ją, ale miała już na oku konkretny cel. Chudzina w jej szortach, zaliczył cios w splot słoneczny. Jego towarzysz dostał piętą z półobrotu, i nagle nie było chętnych do walki. Odzyskanie i ubranie spodenek, zajęło jej nie więcej niż dziesięć sekund.

Wybiegliśmy z szałasu prosto w brunatny tuman. Nie było miejsca na lądowanie, Musieliśmy chwycić się sznurowej drabinki. Ze strachu czepiłem się jej, jak małpa gałęzi. Unieśliśmy się nad fruwającymi liśćmi, kurzem i patykami, a po chwili byliśmy już nad koronami drzew. Spleceni jedno przy drugim, trzęśliśmy się z zimna i emocji. Ja w każdym razie na pewno.

- Zaraz gdzieś przysiądzie – Krzyczała mi prosto w twarz. Kiwałem głową. Nie potrafiłem opanować histerycznego śmiechu.

 

Ze śmigłowca mieliśmy przesiąść się do niewielkiego samolotu, czekającego gdzieś na wyciętym w dżungli pasie startowym. Lara i Rogeiro nie przestawali się kłócić.

Zrozumiałem, że aby wyciągnąć nas z lasu, dogadał się z kimś bardzo niebezpiecznym. Lara miała o to duże pretensje. On zarzucał jej brak lojalności, zdradę, lekkomyślność, brak odpowiedzialności i tem podobne. Ona twierdziła, że nic mu do tego, odsyłała większość oskarżeń do adresata i dodawała do tego naiwność i nieudolność organizacyjną. Wysłuchiwałem tego w słuchawkach, potem znudziłem się i wyłączyłem dźwięk.

Do samolotu wsiedliśmy około południa.

 

Kontynuowali sprzeczkę w kabinie pilotów, ja siedziałem sam, w części bagażowej. W pewnym momencie zostawiła go i dołączyła do mnie. Krzyczał za nią przez interkom. Groził, potem prosił, żeby wróciła. Wreszcie przepraszał.

 

- Wracamy – klepnęła moje kolano, siadając obok. Kiwnąłem tylko głową. Nie miałem ochoty na gadanie. - Roger obiecał mi, że odzyska twoje rzeczy.

- Okey.

- Wyślę ci czek.

- Jaki czek? Nic mi nie wysyłaj. - Obruszyłem się.

- Obiecałam.

- Nic mi nie obiecywałaś. Nie było mowy o pieniądzach. - Zamilkła, ale patrzyła, jakby nie wiedząc co ze mną począć.

- Czasem obiecujemy coś bez słów.

- Tak – zgodziłem się – Ale wtedy nie musimy dotrzymywać słowa.

- Ja staram się dotrzymywać słowa.

- Nic mi nie obiecywałaś – powtórzyłem.

- Nie chcę żebyś poczuł się oszukany, albo poszkodowany.

- Dlaczego miałbym się tak czuć?

- Albo wykorzystany.

- Wykorzystany? - parsknąłem. - Nie czuję się wykorzystany.

- Wyciągnęłam cię nie wiadomo gdzie... I cała ta sprawa...

- Tak, skusiłaś mnie – Czułem rosnącą irytację. - Wykorzystując swoją sławę i urodę – Sarkazm uruchamiał mi się jako mechanizm obronny.

- Jesteś jedną z niewielu osób, które po spotkaniu ze mną, nie poprosiły o wspólną fotkę. - Uśmiechnęła się i pokazała język.

- A teraz nie mam już telefonu.

- To prawda, dopilnuję, żebyś go odzyskał.

- To nie ważne – Machnąłem ręką.

- Nie chcę, żeby potem ktoś powiedział, że cię skusiłam, naobiecywałam i nie dotrzymałam słowa. - Żartowała, ale miałem wrażenie, że nie do końca - Co najważniejsze, nie chcę, żebyś pomyślał tak ty.

- Nie myślę tak – powiedziałem, po chwili zastanowienia.

- Skusiłam cię urodą? - zapytała, jakby dopiero przemieliła moje słowa.

- Osobistym wdziękiem i sławą. Używasz seksu jak broni. - Rozbawiłem ją.

- Oczywiście. Zwojowałam dziesięć razy więcej cyckami niż pistoletem.

- I to jest w porządku? - Sam nie wiem dlaczego zadałem podobne pytanie.

- Znacznie bardziej niż przemoc fizyczna. Nie sądzisz? - Wyprostowała nogi i obciągnęła bose stopy. Ja czułem chłód będąc w odzyskanych butach, jej nie przeszkadzała niska temperatura. - Nauczyłam się wykorzystywać własne ciało już w koledżu – powiedziała - Potrzebowałyśmy miejsca do ćwiczeń. Dziewczyny mówiły, że woźny dałby nam salę po godzinach, jeśli któraś odważyłaby się pokazać mu cycki.

- No i? - Starałem się zachować beztroski wyraz twarzy.

- Sprawdziłam to. - Patrzyła mi w oczy, jakby ciekawiło ją, jak odbieram tę opowieść. - Miałyśmy salkę na cały rok. - powiedziała. - Nikomu nie stała się żadna krzywda. Gorszy cię to?

- Raczej nie.

- Widziałeś gry z Larą Croft?

- Owszem, kto nie widział.

- Ginę tam na tysiąc wyszukanych sposobów, ale broń boże nie uprawiam seksu, ani razu. Seks jest gorszy od zabijania w naszym społeczeństwie. Można pokazywać dzieciakom sceny śmierci, ale za żadne skarby miłości cielesnej.

- Coś w tym jest – przyznałem. Zapadła cisza, samolot wpadł w lekkie turbulencje, być może schodziliśmy do lądowania. Nie wiedziałem jak długa miała być ta podróż. Nagle podniosła się i stanęła na przeciwko mnie. Trzymała się uchwytu, całkiem podobnego do tych w tramwaju.

- Mogę zadać ci jedno pytanie? – Zaskoczyła mnie zupełnie.

- Jasne. - Nie mogłem nie gapić się w rozlazły dekolt wysłużonej koszulki.

- Czy bulwersuje cię kobieta, która lubi być trzepana?

- Co? - wydukałem z trudem.

- Co więcej, sama myśl o tym, doprowadza ją do rozkoszy. - Jej oczy skryte były w cieniu. Czułem jak gardło zasycha mi w nienaturalnie szybki sposób.

- Nie – szepnąłem. Nie licząc dudnienia silników, trwała cisza. Stała nadal bez słowa. Złapałem ją w pasie. Przez chwilę delektowałem się tym widokiem. Podciągnąłem delikatnie koszulkę. Zbliżyłem twarz i pocałowałem pępek. Po omacku rozpinałem guziki szortów. Wisiała nade mną dysząc. Zsunąłem spodenki i pocałowałem zarost. Wyciągnąłem dłonie, wsunąłem pod koszulkę i wreszcie dopadłem jej cycków. Musiałem wstać, żeby przyssać się do wielkich brodawek. Oszalałem. Sama zsunęła szorty i pozwoliła im opaść. Pocałowała mnie. Poczułem jej rękę na rozporku. Radziła sobie na oślep. Pomogłem. Rozbieraliśmy się szarpiąc. Uśmiechnęła się jak diablica i wykręciła ciało. Zagarnąłem wielki, spocony tyłek, jak zagarnąłbym stertę złota. Zapach jej nie mytego ciała pulsował mi w nozdrzach i w głowie. Klepnąłem otwartą dłonią i wpiłem palce w drżącą skórę. Miałem wrażenie, że kutas sięgnął już limitu natężenia i że zaraz albo eksploduje albo się rozpołowi. Ułożyłem go pomiędzy wielkimi pośladkami i przycisnąłem ciałem. Pchnęła w tył, czułem jak z nim zadziera. Odwróciła się, żeby zerknąć. Dłonią wepchnąłem go pod spód. Przejechałem przy tym łbem po mokrej cipie. Spuściła głowę czekając, ale mi, mimo wszystko się nie spieszyło. Wiedziałem, że jeśli wejdę teraz, sprawy potoczą się błyskawicznie.

Od tyłu złapałem za cycki. Zbierałem je palcami, aż doszedłem do sutków. Ścisnąłem i pociągnąłem garściami. Napierała, ślizgając się po sterczącym jej między udami kutasie. Zgadywałem, że za chwilę złapie go sama. Czułem żar cipy i czułem jej zapach. Sięgnęła i westchnęła. Rzuciła mi zamglone spojrzenie. Obciągnęła go, przygryzając wargę. Odkładałem tę chwilę, ale wiedziałem, że nie potrwa to długo. Zadarłem pośladki i przytknąłem się do cipy. Puszczałem powoli, pozwalając by pochłaniała go centymetr po centymetrze. Pulsowałem w środku, witany uściskami. Wreszcie pchnąłem do końca i zamarliśmy oboje. Czułem jak chuj burzy się i pęcznieje, jak niemal drapie jej dno. Pchnąłem biodrami, jakby chcąc upewnić się, że już dalej się nie da. Zmarszczyłem pośladki, wpatrzony w zaciskającą się cipę. Czułem jak drży. Ja też drżałem i tego się obawiałem. Bałem się, że zaraz wszystko się skończy, w krótkim, samolubnym błysku.

Wysunąłem się z głośnym syknięciem zassanego powietrza. Pchnęła w tył sama, nie czekając na mój ruch.

Obijający mi się o biodra tyłek zafalował. Wycofałem się znów powoli i ona uderzyła z powrotem. Powtórzyliśmy tę zabawę kilka razy. Wychodziłem po sam łeb, a ona nabijała się prędko, jakby nie mogła pozostać bez, ani na chwilę. Stękała głośno przez otwarte usta. Wreszcie zaskoczyłem ją silnym pchnięciem. Spotkaliśmy się w połowie drogi. Udało mi się wyrwać jej głośniejsze jęknięcie. Przyspieszyłem. Nie obchodził mnie już przedwczesny finał. Postawiłem wszystko na tę jedną kartę, na ostry galop, dzikie rżnięcie, to na co miałem ochotę, oboje mieliśmy. To do niej dotarło. Czułem jak gnie się i ściska. Jak cała napina się i pręży. Nie milkła już, a każdy sztos odbierał jej oddech. Tarmosiłem to dupsko jak szalony. Pot kapiący mi z nosa i brody łączył się z rzeką jej potu w leżu kręgosłupa. Rzuciła w tył włosami, podchwyciłem zaproszenie. Wstałem i oparłem ją o szafkę z apteczką. Złapałem w garść grubą kitę i pociągnąłem jak za lejce. Ostry klaps pasował do tego jak ulał.

Sięgnęła do tyłu i bardzo mocno rozchyliła pośladki.

- Ruben – szepnęła całkiem spokojnie. Nie odpowiedziałem od razu, nie miałem na to tchu.

- Chcę żebyś przetrzepał mi tyłek. - To zadziałało na mnie w sposób niemal mechaniczny. Niepowstrzymany impuls przemknął od mózgu do jąder i z powrotem. Wbity w jej cipę, strzeliłem salwę, aż zahuczało mi w głowie. Jęknęła głośno. Nie byłem pewien, z żalu czy z rozkoszy. Miałem wrażenie, że pompuję w nią strumieniami. Śliskie od potu pośladki drżały mi w dłoniach.

Dobijałem powoli do brzegu. Stękaliśmy oboje. Odniosłem wrażenie, że mój nagły wybuch, jednak udzielił się i jej.

- O Boże – wyszeptała wreszcie. - Ruben. A niech cię...

W interkomie zatrzeszczał głos Rogera. Wybaczał i obiecywał poprawę.

 

 

Epilog

 

- Ruben, jest ta twoja na pierwszym! - Głos Rosity słychać było chyba na całej ulicy. Odkrzyknąłem, że wiem. Przełączyłem kanał.

Trudno ją było poznać, w wieczorowej sukience i makijażu. Roger, w smokingu, trzymał ją pod rękę. Stojąca tyłem dziennikarka co rusz ustępowała przechodzącym po czerwonym dywanie gościom.

- Wielki sukces, kolejne wielkie odkrycie – mówiła z brytyjskim akcentem kobieta – Co panią motywuje, czyżby nie kończąca się przygoda?

- Zgadza się – Lara doskonale czuła się w przed kamerami – Perspektywa wielkiego odkrycia, ale przede wszystkim, przygoda – Uśmiechnęła się, a ja razem z nią. - Każda wyprawa to nowe miejsca, nowe emocje i nowi ludzie.

- Szukaliście tajemniczych artefaktów, a odkryliście dziewicze plemię Amazonii.

- To prawda, czasem wszystko dzieje się tak niespodziewanie. - W tle, za Rogeirem, dostrzegłem wielką sylwetkę Ukraińca. Wyglądał jak biały goryl w garniturze. Za nim stał szwajcarski Cygan z dwiema kobietami. Nie dowierzając, przysunąłem się do telewizora.

- Na dzisiejszym bankiecie można spotkać wszystkie liczące się w branży osobistości, ale również wiele gwiazd. Czy świat nauki staje się atrakcyjny również dla ludzi szołbiznesu?

- Otóż nasza największa gwiazda – Lara kiwnęła dłonią na kogoś poza kadrem. Przed kamerą pojawił się najpierw Australijczyk, w białym smokingu, a zaraz, przyczepiony do jego rękawa, znany mi dobrze staruszek. - Lord Carnavon – zaprezentowała Lara.

- Lordzie Carnavon, czy inwestowanie w odkrycia przynosi panu oczekiwane satysfakcje?

- Tak proszę pani – Dziadunio, szczerząc protezę, złapał Larę pod drugą rękę. - Pieniądze są tylko środkiem do spełnienia marzeń i nie trzeba o nich za długo rozmawiać, gdy szampany się grzeją.

- Doskonale więc, nie przetrzymuję już dłużej i zapytam tylko, gdzie i kiedy kolejna wyprawa?

- To już pozostawiam tej oto cudownej dziewczynie. Na pewno, tam gdzie zaniesie ją kolejna fantazja. - Lord ułożył drżące dłonie na przedramieniu Lary. Za nimi uwijał się kelner, ElNino.

- Dziękuję raz jeszcze. Czy chce pani pozdrowić fanów?

- Owszem. Pozdrawiam wszystkich moich fanów, a zwłaszcza fanki. Dostaję mnóstwo poczty od dziewcząt w różnym wieku.

- Chcą pójść w pani ślady?

- Tak, pytają jak zostać archeologiem, ale piszą również o swoich snach i marzeniach.

- To wspaniałe, jest pani dla nich prawdziwą inspiracją

- Zdaje się, że tak. To również duża odpowiedzialność.

- Dziękuję i miłej zabawy.

- Pragnę pozdrowić pewnego specjalnego przyjaciela, który nie zdecydował się przyjechać tu dzisiaj, mimo moich gorących namów, a bez którego, całe nasze przedsięwzięcie po prostu by się nie udało. - Pocałowała opuszki palców i przesłała buziaka do kamery. Myślałem, że zemdleję z emocji. Śmiałem się na cały głos.

 

Zadzwonił telefon. Było już naprawdę późno.

- Ruben.

- To ja.

- Żałuj, że nie przyjechałeś. - Zdawało mi się, że była lekko wstawiona.

- Widziałem cię w telewizji.

- Naprawdę?

- Tak.

- Więc widziałeś...

- Widziałem.

- I co o tym sądzisz? - odezwała się po chwili milczenia.

- O czym?

- O mnie? Osądzasz mnie?

- Nie osądzam.

- To dobrze, Ruben.

- Każdy robi to co mu się podoba, mogę ci najwyżej pozazdrościć.

- Ty nie musisz mi pozazdrościć, ale całe mnóstwo kobiet tego świata, jak najbardziej – Roześmialiśmy się oboje.

- Więc to wszystko było ukartowane?

- Nie. - odpowiedziała po chwili milczenia. - Oczywiście, że nie wszystko.

- A Pedrosa?

- Sam widziałeś – Była poważna, żałowałem, że wprowadziłem ją w taki nastój.

- Pytam z ciekawości. Nie mam zamiaru...

- Jasne. Wiem. Zasługujesz na wyjaśnienia. - Rozbudziła się trochę. - Pedrosa wymknął się spod kontroli. - powiedziała - Złamał pewne reguły. Stał się nachalny, a potem niebezpieczny.

- Tak.

- Przykro mi, że tak się stało. Dostał nauczkę i wypadł z grupy. Przepraszał, ale nic nie wskórał.

- Co? - Chyba coś mi umykało.

- Nie pojedzie już z nami nigdzie

- Przecież on... - Zacząłem – Przecież ty, skręciłaś mu kark!

- Skręciłam mu kark? - Była zaskoczona i rozbawiona w tym samym czasie.

- Widziałem i słyszałem na własne uszy.

- Wydawało ci się. Poddusiłam go, to prawda, ale nic mu się nie stało.

- Ale ten trzask!

- Może chrupnęło mu w kościach, albo mi w biodrach... – Nieźle się bawiła, podczas gdy ja wychodziłem na głupka.

- Ruben.

- Tak?

- Muszę kończyć – Odniosłem wrażenie, że ktoś odwraca jej uwagę. Nie wiedziałem, czy skończyliśmy rozmawiać. - Słuchaj. - odezwała się jednak - Szykuje się wyprawa do Słowenii – powiedziała. - Siedząc na tyłku, tyję, muszę się ruszać, bo nie mieszczę się już w spodenkach.

- Na pewno w to uwierzę.

- Co myślisz o Europie?

- Nigdy tam nie byłem.

- Zadzwonię jutro - odezwała się po kilku kolejnych sekundach milczenia. - Zgoda?

- Zgoda.

- Do zobaczenia Ruben.

- Do zobaczenia.

 

Obudziłem się w środku nocy, jakbym doznał olśnienia. Skoczyłem do szafy i z drżącymi dłońmi wyciągnąłem z niej beżowe bojówki. Wetknąłem palec w maleńką kieszonkę i zamarłem. Była tam.

 

Była zamoczona kilka razy, a na koniec wyprana w pralce, ale jeśli zapewnienia producenta były prawdziwe, mogłem mieć nadzieję, że zadziała. Wetknąłem kartę w czytnik komputera. Mielił dłuższą chwilę. Klepsydra zatrzymała się wreszcie i znikła. Pod kursorem pojawił się plik audio. Uśmiechnąłem się jak kocur na mysich imieninach.

Już pierwsze usłyszane głosy, przeniosły mnie do chatki przemytników, gdzieś w serce kolumbijskiej dżungli. Rozpoznałem głos Ukraińca, a potem pozostałych, gdy się odzywali.

 

 

- Jest wyższa od niego o ponad głowę. Wygląda jak jego matka.

- Jestem pewien, że ten dzieciak nie pogardziłby i własną matką.

- Pewnie nie hahaha!

- O, podciąga jej koszulkę...

- Zabiera się za cycki. Nie mówiłem, że ciągnie go do mleka hahah! Taa, zassał jak niemowlak. Chyba ją gryzie, bo syczy.

- Kobiety lubią jak się je gryzie w cyce.

- Moja nie lubi...

- O cho, męczy się z pasem.

- A ona mu nie pomaga?

- Nie, patrzy jak na idiotę. Hahaha

- A to suka.

- Jest, udało się. Ściągnął. Co za baran...

- A co?

- Ukląkł jak przed obrazem! Hahaha – A nie! Zna się, odchylił gacie i ssie cipę.

- Ta, zna się, bo to akurat robił niemieckim turystom. Na kolana, gacie na bok i do gęby.

- Taaaa hahahhaa!

- Wziął się ostro.

- A jej się podoba?

- Chyba średnio. Nic nie robi. Stoi i patrzy. A nie! Pogłaskała go po łepetynie. Ocho, dogrzebał się do słodkiego hahahaha

- i co? Rucha już?

- Nie no...

- Pewnie nie wie co dalej.

- Pewnie nie! Hehe

- Położył ją?

- Nie. Znowu ssie cycki.

- Znowu?

- No

- Dzieciak!

- No, dzieciak, heh! Ocho, pcha ją na worki.

- A całują się?

- Nie. Trudno mu dosięgnąć hahaha! O, teraz się całują, jak usiadła. On znowu bawi się cyckami. Hehe Ale przynajmniej ona pomaga mu zdjąć gacie.

- Przechodzi do rzeczy?!

- O, młody może jest niedorozwinięty, ale tam jest całkiem rozwinięty.

- Taaaa

- A ty skąd wiesz?

- Odpierdol się, co!

- Jeździłeś na wczasy do Hawany?, hahahaha

- Hahaha

- ...

- Co się dzieje? Gdzie El Niño?

- Rucha wielką damulę.

- No nie pierdol.

- No zobacz sobie!

- On nie miał siedzieć przy garach?

- No miał, ale wiesz...

- Co wiem? Gdzie on ją rucha?

- Daj mu spokój. Niech se wreszcie zamoczy.

- A ja co, alfons dla ubogich? Gdzie oni są?

- A co, chcesz się przyłączyć?

- Tutaj. Patrz!

- ...

- ...

- Jeeeebana...

- Otrzyj se pianę z gęby, Pedrosa! Hahaha

- Jebana...

- Rucha ją?

- A gdzie tam. Pizdoliz się znalazł.

- Aha...

- A ona co, podoba jej się?

- Suka! Vagabunda...

- Podoba jej się?

- Podoba, podoba... Każda suka lubi lizanie... No, patelnia jak należy.

- Dzieciak lubi śledzie hahaha

- Ocho, wali mu konia.

- Wali mu konia?!

- Taaa

- Zaraz go zepsuje, zanim El Niño se zarucha hahahaha

- Bardzo możliwe.

- Zaraz jej strzeli w oko i tyle będzie z ruchania!

- Oho!

- Co, już?

- Nie!

- A co?

- Oficjalnie powiadamiam, że młody już nie jest prawiczkiem.

- Co, jak? Już skończył?!

- Nie no, rucha.

- Rucha?!

- No rucha, rucha.

- Wlazł na pizdę?

- No wlazł. „W” pizdę.

- Oooo! Dobre!

- A ona co?

- No nic. Jest ruchana hahaha

- No ale podoba jej się?

- Ja jej w piździe nie siedzę...

- Ale co, stęka? - Pokaż no wreszcie i innym...

- Czy stęka... ? Nie pchaj się, kurwa, kangurze, bo wyłamiesz okienko!

- Aha, podooooba jej się...

- To kawał suki, mówiłem.

- A co robi?

- No nic, ale młody zapierdala ostro.

- Sprintem do celu. Ja tak samo za pierwszym razem haha

- A ona co?

- No nic. Cycki se trzyma, bo jej latają jak pojebane.

- Hahahaha

- Zapierdala ją fest!

- Wreszcie się dorwał.

- Patrz na stopy. Jak rozczapierza palce, to znaczy, że jej się podoba.

- Rozczapierza?

- Skąd mam kurwa wiedzieć. Buty ma...

- Ej, Peruano, chcesz sobie popatrzyć, jak El Niño zapina ci panią?!

- Nie ma go, wyszedł.

- Może uciekł!

- Gdzie, do lasu? hahaha

- Oho...

- Co?

- Młody dojechał.

- Już po wszystkim?

- Chyba tak... Tak. Za ostro poszedł.

- To se poruchał...

- Coś tam poruchał. Jak na pierwszy raz...

- No dobra. Wołać mi go i dalej. jak już taki dorosły jest, niech obiera ziemniaki,

- Hahaha!

- No ściągać go z pizdy!

- Przecież to twój pupilek!

- Młody, do garów!!!

 

koniec

22,963
9.83/10
Dodaj do ulubionych
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.83/10 (32 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Komentarze (15)

kitu · 23 października 2019

0
0
No świetna opowieść, Autorze - masz wyobraźnię. Myślałem, że chłopakowi się śni to wszystko, ale nie. Niesamowite przygody. Za to koniec - zepsuł całe wrażenie... Świetne opowiadanie - ale tę kursywę bym wyciął z tekstu.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Raf · 25 października 2019

0
0
System oceniania działa bardzo źle. Dotknąłem gwiazdki by przewinąć w górę i okazało się że zagłosowałem. Czyli 4 lub 5. Chciałem dużo więcej. Tak to działa od ostatnich zmian. Do poprawy.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Marc · 25 października 2019

0
-1
@Raf Po "dotknięciu" gwiazdki wyskakuje taki zielony guzik "Głosuję 4/10" i dopiero po zatwierdzeniu tego komunikatu głos jest uznany za oddany.
Ponadto zachęcamy do zarejestrowania się na naszej stronie. Zarejestrowani użytkownicy mają możliwość edycji oddanych ocen.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Indragor · 25 października 2019

+2
0
@Marc, nieprawda. Na smartfonie wystarczy dotknąć gwiazdki, aby ocena została zaliczona i nie da się tego cofnąć. Żaden komunikat się nie pokazuje.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · 25 października 2019

+1
0
U mnie ma wersji mobilnej (nie aplikacji) trzeba kliknąc gwiazdkę, potem zielony pasek i dopiero wtedy zalicza głos. Inaczej nic się nie dzieje.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Marc · 25 października 2019

0
0
W wersji mobilnej trzeba potwierdzić ocenę. W wersji desktopowej nie. Na smartfonie domyślnie otwiera się wersja mobilna.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Indragor · 25 października 2019

0
0
No właśnie wyczaiłem o co chodzi. Jeśli korzystam na smartfonie z "pełnej wersji serwisu" i w przeglądarce mam ustawioną "wersję na komputer" to wtedy nie potwierdza się oceny i można jakieś opowiadanie ocenić niechcący, dotykając gwiazdki.
@Marc, można coś z tym zrobić?

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Raf · 25 października 2019

+2
0
Chyba już poprawione, bo mogłem zmienić ocenę. Dzięki. Dla jasności podam, że korzystam z Opery, więc niektóre opcje mogą działać inaczej niż w Chrome. Napisałem, bo szkoda mi było, żeby takie fajne opowiadanie zostało ze słabą oceną. Autor się napracował.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Marc · 26 października 2019

0
0
@Indragor Poprawione. Teraz w wersji desktopowej też trzeba potwierdzać oceny.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Mikey · 11 listopada 2019

+1
0
Idealne zakończenie na kontynuację, mniej idealne na koniec zupełny. Treść bardzo zachęcająca, liczę na to pierwsze

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

starski · Autor · 13 listopada 2019

+1
0
Witam.
10 komentarzy i nikt nie opiernicza za przecinki 😉 Sukces.
Rozwiązaliśmy przy tym problem z pochopnym ocenianiem tekstów. To niezwykle ważne! (Sam wstawiłem sobie 5 w ten niewłaściwy sposób, co spędziło mi sen z oczu na tydzień)
Tym, którzy się wyrazili - dziękuję. (Nie wiem, co jest nie tak z tą kursywą. Kitu, dopisz może co masz na myśli)

Zazwyczaj nabijam się z działu funfiction i omijam go szerokim łukiem jako czytelnik i autor. Ten tekst powstał z rozwinięcia scenariusza do komiksu i zamierzałem napisać go w dwa dni. (sic)
Gdy przekształcił się w opowiadanie, nie miałem serca do zamazania powiązań z pierwotną inspiracją, bo wydało mi się to nieuczciwe, zarówno względem samej bohaterki, jak i ewentualnych odbiorców.
Dalszego ciągu nie ma w planach, ale wykorzystałem bohaterkę w jeszcze kilku opowiadaniach, większości których raczej nie opublikuję.

pozdrawiam

AS



(nie opierniczajcie za przecinki, bo to strata czasu)

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Krystyna · 13 listopada 2019

0
0
Tak dla ścisłości dodam, że osiem z dziesięciu ,,komentarzy" dotyczy oceniania punktowego i zatwierdzania -musiałam jakość dogryźć, skoro ,,zabroniłeś" wstawiać uwagi na temat przecinków, a ja już się wygodnie rozsiadłam w fotelu, aby wyłapać wszystkie brakujące :[[
A tak ciut poważniej; tekst przeczytałam tuż po opublikowaniu i mało co z niego pamiętam (wybacz @starski, nie dotyczy to wyłącznie twojego opowiadania; wyrzucam z głowy niemal wszystkie opowiadania, robiąc miejsce na kolejne) ale przy wilgotnej opaleniźnie się rozmarzyłam (bez sarkazmu) i ta scena, kiedy Ruben idzie/wspina się za Laurą, napawając się widokiem jej pośladków... musiało coś w niej być, skoro nie dała się usunąć 😉
Nie gustuję w takiej tematyce w żadnej postaci, ale przyznaję, że fajnie się czytało. Twoje lekkie pióro wiarygodnie oddawało klimat - chociaż, żeby nie było tak słodko przyznaję, że chwilę zajęła mi wizualizacja wpadania do dziury.

Mocne 5! - cha cha cha, żartowałam. Nie chciałabym spędzać ci snu z powiek 🙂))

Pozdrawiam, Krystyna 🙂

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Ciri · 18 listopada 2019

+3
0
O kurcze, dobre, naprawde dobre. Planowalam rzucic tylko okiem a zostalam na kilka godzin. Przecinki w ogole mam w nosie kiedy opowiadanie jest tak zajmujace.10!!

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

starski · Autor · 22 listopada 2019

0
0
Dzięki Ciri. Takie komentarze każdy by chciał dostawać. 😉 Mam nadzieję, że dobrnęłaś do końca i się nie zawiodłaś.
Krystyno, myślałem, że mój sarkazm względem komentarzy i ocen jest ewidentny.

pozdrawiam
AS

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Krystyna · 23 listopada 2019

0
0
,,-musiałam jakość dogryźć, skoro ,,zabroniłeś" wstawiać uwagi na temat przecinków, a ja już się wygodnie rozsiadłam w fotelu, aby wyłapać wszystkie brakujące :[[
A tak ciut poważniej; "
Właśnie, a tak poważnie. Początkowo znalazłam jedną (w/g mnie) nieścisłość, ale wyjaśniłeś mi dlaczego akurat tak i wycofałam ,,zarzut". Poza tym zgodzę się z @Ciri - ,, Przecinki w ogole mam w nosie kiedy opowiadanie jest tak zajmujace."; tylko musi być naprawdę ,,zajmujące"
Pozdrawiam, Krystyna 🙂

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.