Ilustracja: Lazarev Kiril

Utulnia

17 lutego 2025

1 godz 22 min

Końcówka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Na ten okres przyszło mi kończyć naukę w szkole podstawowej. Już niedługo dwadzieścia cztery osoby z klasy miały rozejść się do różnorakich szkół średnich i zawodowych. Jako zgrana grupa pragnęliśmy nie rozstać się ot tak. Coś nas przez te osiem lat łączyło. Razem uczyliśmy się i razem dorastaliśmy. Czuliśmy się ze sobą jakoś połączeni. Pierwsze miłostki, pary, trzymanie się za rękę. Te dyskoteki organizowane w szkole.

Byłem normalnym chłopcem. Wysoki jak na swój wiek, brunet z cholernie kręconymi się włosami gdy były dłuższe. Nie byłem najwyższy z klasy. Paru chłopaków było wyższych ode mnie. Szczupły nastolatek o brązowych oczach i przeciętnej urodzie – tak można mnie było opisać. Słowem, ani piękny, ani brzydki. Gdy tylko dowiedziałem się, że nasi rodzice, widząc naszą wieź, zaproponowali na zebraniu w szkole by zorganizować trzydniowy wyjazd w góry, byłem wniebowzięty. Mieszkaliśmy w Beskidzie Sądeckim, dlatego pierwszym pomysłem było, aby rajd zorganizować w tym paśmie górskim. Ojciec mojego dobrego kolegi Włodzimierza, z którym siedziałem w ławce, był przewodnikiem PTTK i przyjął na siebie opracowanie planu wycieczki i zaoferował, że pojedzie razem z nami. Niestety, albo w schroniskach nie było na tyle miejsca, albo odpowiadały one bardzo lakonicznie i zdawkowo. Ojciec Michała, będąc dyrektorem miejscowego ogólniaka,  w końcu wkurzył się i wykonując kilka telefonów do miejscowej komórki partyjnej i uruchamiając swoje kontakty załatwił o wiele tańszą i bardziej atrakcyjną eskapadę do ówczesnej Czechosłowacji. Jego liceum było jakoś zaprzyjaźnione z podobnym liceum po słowackiej stronie. Załatwił wszystkie sprawy logistyczne, włącznie z noclegami z wyżywieniem w przyszkolnych internatach za naprawdę psie pieniądze.

Pozostawała tylko kwestia wyrobienia paszportów. W tej kwestii pomogła matka Janusza, pracująca w WUSW. Zapewniła że wnioski paszportowe zostaną w szybki sposób rozpatrzone i nie będzie problemu z załatwieniem tego dokumentu dla dzieci. Problemem mogli być opiekunowie, którzy musieli z nami jechać. Szybko ustalono, że na grupę liczącą dwudziestu czterech nastolatków potrzebnych jest minimum trzech, a najlepiej czterech opiekunów. Wiadomym było ze pojedzie nasza wychowawczyni, ojciec Włodka, który miał doświadczenie w słowackich górach i zastępca dyrektora szkoły, nauczycielka chemii, pani Zofia.

 Niestety pani Zofii cofnięto wniosek paszportowy. Jak wieść gminna niosła, jej brat wcześniej nielegalnie przekroczył granicę PRL i teraz przebywał w Austrii. Szybkie poszukiwania trzeciej osoby zakończyły się na świeżej, ledwo przyjętej nauczycielce WF-u, pani Agnieszce. Przemawiało za tym wyborem to, że wycieczka była w góry, a ona uczyła wychowania fizycznego. Zgrabna, mająca około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu szatynka, zawsze z włosami spiętymi w koński ogon, została przez nas, męską cześć ósmoklasistów, wybrana Miss Szkoły. Szczupła, wesoła i pogodna. Tak, jak moi koledzy,  żałowałem,  że nie mieliśmy zajęć z nią, tylko z tym Robertem. Ten smalił do niej cholewki, co było widać, lecz ona nie była nim zainteresowana. Suma summarum wszystkie wyjeżdzające osoby miały paszporty i co nie mniej ważne książeczki walutowe.

Ostanie dni przed wyjazdem klasa żyła tylko nim. Jechali prawie wszyscy. Wypadły dwie osoby. Krzysiek, który zachorował na mumsa, czyli świnkę i starszy z nas „kiblujący” Krzysiek, który złamał nogę. Każdy z naszych rodziców wniósł jakiś wkład,   aby ten wyjazd się udał. Ojciec Piotra, zawodowy kierowca autobusu zakładowego, załatwił w swojej firmie jakże nowoczesnego autosana na nasz wyjazd. Zapewniono nam wszystkim ubezpieczenie turystyczne, w tym w góry. Na ten wyjazd każde z nas czekało z niecierpliwością. To miał być nas ostatni raz w tym gronie. Ostatnie spokojne spotkanie, na luzie i w jakże miłych okolicznościach przyrody. Większość z nas chodziła po górach. Mieszkając w takim miejscu nie sposób było tego nie uprawiać. Były co prawda ewenementy, jak Kaśka i Aśka, dwie papużki nierozłączki, zawsze zmęczone i niezadowolone, gdy trzeba było z siebie dać coś więcej, teraz jednak przystały na wyjazd bez żadnego „ale”.


– Po co ładujesz ten kompas i mapę, przecież jedzie z wami ojciec Włodka – zapytała mnie mama, widząc że wrzucam do plecaka te rzeczy.

— Mamo! – wyrzuciłem z siebie.

Wszak te rzeczy nie zajmowały tak wiele miejsca.

— Po co ci ta racja żywnościowa? Przecież to tylko zajmuje miejsce, masz zagwarantowane wyżywienie – dodała matka, widząc że wojskowa racja żywnościowa też jest w moim plecaku.

— Usiu, on będzie to nosił, przecież ci mówił, że chce być żołnierzem, to niech się przyzwyczaja – odparł spokojnie ojciec.

O ile ojciec akceptował to, co miałem zamiar zrobić w życiu, to matka nakręcona przez swą starszą siostrę,  zdewociałą starą pannę, nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Według niej  żołnierze zawodowi to zbędny element, a ogólnie to kurwiarze, rozwodnicy i podejrzane typy.

— Ty wiesz, że do tych wojskowych szkół oficerskich to autobusami co miesiąc dowożą kurwy? – wypaliła kiedyś, i nawet ojciec, pełniący kiedyś zasadnicza służbę wojskową, zdębiał na te słowa.

Tak, moim marzeniem było zostanie zawodowym żołnierzem. Po ukończeniu technikum miałem zamiar składać papiery do którejś z WSO. Już teraz na zajęciach z PO, dostrzegł moje zainteresowanie były „trep”, nauczyciel przysposobienia obronnego. Byłem starszym klasy na zajęciach z PO, to były moje ulubione zajęcia. W tych latach w szkole w sejfach zamykanych na podwójne klucze tkwiły kbks wz.48, małokalibrowe karabinki bocznego zapłonu. Meldowanie mu klasy do zajęć, a później dopuszczenie do obsługi broni, jaką były małokalibrowe kbks wz. 48, to było to, o czym marzyłem. Na przerwach, gdy tylko miał dyżur, rozmawiałem z nim. Służył jako żołnierz zawodowy i dochrapał się stopnia starszego chorążego. Jak opowiadał, nie otworzył mu się spadochron główny i lądował na zapasowym. Twarde uderzenie w ziemie, uszkodzenie kręgosłupa. Miał wypracowaną emeryturę, niedużą, bo miał ledwie 16 lat służby. Zwolnienie z uwielbianej formacji, odprawa i emerytura. Trudno wiązał koniec z końcem, więc trafił do szkoły.

— Wiesz co, Sebastian, ty będziesz dobrym dowódcą. Wal ciotkę i idź tam  –powiedział, patrząc na mnie.

— Naprawdę? – zapytałem.

— To się wie, masz w sobie to coś. Ja to widzę, jak nie spróbujesz, to będziesz żałował całe życie – odparł.

Najwyższym dla mnie wyróżnieniem było strzelanie z kbks na strzelnicy LOK-u, gdy  on zjebał i wyrzucił z tego obiektu jakiegoś o wiele starszego faceta, który będąc pijany miał być amunicyjnym.

— Wykończę cię, chuju! – rzucił tamten stary dziad.

— Wypierdalaj stąd, mendo jebana, jak nie chcesz bym ci wstydu przy dzieciakach narobił – krótko odparł nasz nauczyciel PO.

Byłem tam wtedy z nim. Tylko ja i on. Starszy pan obruszył się i zaczął coś kląć pod nosem, a potem w wulgarny sposób zwrócił się do mnie.

Ten maluczki człowiek dostał tylko jednego starzała od  nauczyciela. Zwalił się na ziemię. Nasz PO-wiec dopadł go tam.

— Klucze od sejfu z amunicją i bez żadnych ale, ten młody człowiek będzie amunicyjnym, a ty pijacka mendo po zakończonym strzelaniu podpiszesz protokół strzelania. Jasne? – rzucił tamtemu pijaczynie w twarz.

Tak oto stałem się amunicyjnym na tym strzelaniu, drugim w hierarchii ważności po kierowniku strzelania. Tego dzwona zamknęliśmy w pomieszczeniu, gdzie przechowywane były tarcze i inne urządzenia strzelnicy. Tłukł się jabaniec, lecz moi starsi koledzy Edek i Krzysiek zrobili z nim porządek.

— Dowodzisz, Sebastian! –  powiedział mi nauczyciel, gdy tamten za bardzo tłukł się w tym kantorku.


Autobus czekał na nas wszystkich o umówionym miejscu. Czule żegnani przez rodziców, rozpoczęliśmy swoją podróż marzeń. Wyjechaliśmy popołudniową porą. Kilkanaście kilometrów po polskich drogach i po chwili kontrola paszportowa na granicy z CSSR. Przedstawiona pogranicznikowi lista zgadzała się z tym, co miał zapisane. Po WOP-iscie wszedł celnik. Nie był tak wspaniałomyślny, jak jego poprzednik i wybrał sobie niektóre bagaże do kontroli. Nic tam jednak nie znalazł i szczęśliwie mogliśmy kontynuować naszą podróż.

Pierwszy nocleg był bez problemów. Co prawda chcieliśmy się dostać do dziewczyn, lecz nasze opiekunki i opiekun nam to bardzo utrudnili. Nastał kolejny dzień, gdy mieliśmy zdobyć najważniejszy szczyt tych gór i zejść w dół do szkoły, gdzie miano nam zapewnić nocleg i wyżywienie. Ten pierwszy etap był ekstremalny, jeżeli możemy mówić w tej sytuacji o ekstremum. Szło się pod górę z dość sporym przewyższeniem. Nasza wychowawczyni robiła dobrą minę do złej gry. Można było jednak przypuszczać, że pęknie w którymś momencie. Pozostała dwójka, czyli nauczycielka WF-u w młodszych klasach i ojciec Włodka, wydawali się pewniakami. Pani Agnieszka w jakże wtedy typowym dresie pokonywała trasę gładko. Ojciec Włodka, doświadczony ,w wyprawach, ,mający setki kilometrów w nogach, pełnił funkcję przewodnika grupy. Planowane było, że w schronisku na szczycie dołączy do nas słowacki przewodnik, niejaki Honza, dobry kolega pana Włodka. Cała grupa została ukształtowana w taki sposób, że na czele podążał pan Gustaw – Ojciec Włodka – za nim grupa dziewczyn, nasza wychowawczyni, potem z grupą chłopaków wuefistka Agnieszka i na końcu ja z Włodkiem. Byliśmy ariergardą. Za nami nie miał prawa zostać nikt. Czułem się wyróżniony, pełniąc tak ważną funkcję. Włodek najwyraźniej opowiadał swemu ojcu o mnie.

— Sebastian, zamykacie kolumnę z Włodkiem, za wami nie ma prawa nikt zostać. Nie zawiedźcie mnie. Wiem, że dacie radę!

Pamiętałem jego słowa i obaj z przyjacielem wzięliśmy je sobie do serca.

Przed nami były cztery bite godziny marszu do schroniska. Początek trasy był łagodny, lecz już po godzinie rozpoczęło się mozolne nabieranie wysokości. Tutaj dało się zauważyć, kto ma kondycję, a kto nie. Większość chłopaków i grupa bardziej sprawnych dziewczyn wysforowała się do przodu wraz z nauczycielką WF-u. Na tyłach zostały dwie papużki nierozłączki oraz nasze grubaski, Marysia i Ania. Większość towarzystwa miała małe plecaki, które trudno było nazwać turystycznymi. Poważne turystyczne plecaki miał ojciec Włodka, mój kolega Sławek i ja. Zwykłe poczciwe brezentowe plecaki ze stelażem, nie to, co teraz. Dodatkowo Włodek taszczył apteczkę sanitarną wypożyczoną od PO-wca. Po dwóch godzinach zarządzono na sporej polanie postój. Standardowo, panie na lewo, panowie na prawo. Spojrzałem na mapę i wiedziałem, że wleczemy się poniżej średniego tempa marszu w takim terenie. Pokonaliśmy około jednej trzeciej trasy.

— Widzę, że patrzysz gdzie jesteśmy, o tutaj — usłyszałem głos pana Gustawa i jego palec wskazał mi miejsce na mapie.

— Za wolno idziemy – zauważyłem.

Kiwnął głową na znak, że zgadza się ze mną.

— Stara zasada mówi, że dostosowujemy tempo marszu do najsłabszego wędrowca — rzucił znany slogan.

— Tato, jak dla mnie to jeszcze dobre trzy godziny do schroniska — wtrącił się Włodek.

— Nie ma się co martwić, mamy dość duży bufor czasu i nawet poślizg o dwie godziny zapewni nam dotarcie do celu przed zmrokiem — uspokoił nasze obawy starszy pan.

Krótki, bo trwający kwadrans odpoczynek, dał jakieś tam wytchnienie. Grupa ponownie się uformowała. Po przeliczeniu, czy są wszyscy, można było ruszać w dalszą drogę. Plan naszej wycieczki był taki, że o umówionej porze na końcu szlaku przy drodze miał na nas czekać autokar, by dowieźć nas do bursy szkolnej na nocleg. Gdybyśmy się nie pojawili tam to po trzech godzinach kierowca miał poinformować ratowników, by zaczęli nas poszukiwać.

W schronisku na szczycie nie było telefonu, według zapewnień pana Gustawa był tam radiotelefon do łączności alarmowej ze służbami. Z początku grupa ruszyła żwawo i wydawało się, że być może zdołamy nadrobić opóźnienie. Marne to były jednak nadzieje. Po około trzydziestu minutach marszu ponownie na przedzie była grupa tych sprawniejszych, a z tyłu wiadome osoby. Nasze koleżanki Asia i Kasia co chwila stawały, zmuszając nas również do zatrzymania. Plotły jakieś babskie androny i nie patrzyły pod nogi. Już raz Włodek zdołał chwycić Joannę, gdy ta, nie patrząc pod nogi, poleciała do tyłu.

— Patrz pod nogi Aśka! — zwrócił jej uwagę.

Przez grzeczność podziękowała, lecz potem coś tam pomamrotała pod nosem. Rozglądały się, chichotały i nie patrzyły, gdzie stawiają kroki.

— Kasia, patrz, sarenki! – usłyszeliśmy głos Joanny.

— Gdzie? — zapytała ta druga i nie patrząc pod nogi uderzyła w wystający korzeń.

Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Dojrzałem to i szybko doskoczyłem, by ją chwycić. Udało mi się, lecz gdy ją już trzymałem, to zsunęła się moja lewa stopa i poczułem specyficzne chrupnięcie w kostce.

— Łał! — jęknąłem z bólu.

Włodek doskoczył do mnie i podtrzymał dziewczynę. Zrobiłem krok i poczułem narastający ból w kostce i to, że zaczyna ona puchnąc.

— Jasna cholera, tylko nie to! — zakląłem, zdając sobie sprawę, że to skręcenie lub zwichnięcie.

Przysiadłem na ziemi. Włodek podszedł do mnie.

— Co jest, wszystko w porządku? —zapytał.

Kiwnąłem głową przecząco.

— Stójcie, mamy wypadek! – wrzasnął na całe gardło.

Cała grupa stanęła. Byłem wściekły na siebie. Miałem zamiar jechać w wojskowych opinaczach ale rodzice wybili mi to z głowy, twierdząc że w dresie i tych opinaczach będę wyglądał jak chwiej. Miałem na nogach zwykłe adidasy. Gdybym miał wojskowe glany pewnie nie zwichnąłbym kostki. Rozsznurowałem buta i dotknąłem kostki. Nie dało się ukryć , była lekko spuchnięta.

— Przepraszam! — bąknęła Katarzyna.

Szybko pojawili się tuż obok mnie wychowawczyni, wuefistka i pan Gustaw.

— Mówiłam, żeby uważać — rzuciła do mnie wychowawczyni.

Włodek szybko wyjaśnił jej, co się stało, nie pozostawiając na obu papużkach-nierozłączkach suchej nitki. Pani Agnieszka ściągnęła moją skarpetkę i poczęła obmacywać stopę. Poruszała nią delikatnie. Syknąłem parę razy, gdy poczułem ból.

— Na moje oko to skręcenie — postawiła diagnozę.

Wychowawczyni poczęła lamentować, co to teraz będzie. Ojciec Włodka stał chwilę, zastanawiając się, co zrobić. Byliśmy tak na oko w połowie drogi do schroniska.

— Musimy zawracać — zadecydował po chwili.

Wokół zebrała się reszta klasy. Dał się słyszeć jęk zawodu. Wychowawczyni obsztorcowywała obie pannice.

— A może jednak da się coś zrobić? — zapytała przewodnika i widać było, że powrót nie był jej też na rękę.

Agnieszka wzięła z apteczki elastyczny bandaż i zabandażowała moją stopę. Wsunąłem ją w rozsznurowanego buta. Nie chciałem by cała wycieczka zakończyła się z mojej przyczyny.

— Idźcie, zejdę w dół sam — wypaliłem.

— To wykluczone, sam nigdzie nie pójdziesz — stanowczo wybił mi z głowy ten pomysł pan Gustaw.

Atmosfera stawała się nieprzyjemna. Większość moich kolegów i koleżanek była niezadowolona z faktu, że mają wracać. Wychowawczyni podeszła do pana Gustawa.

— Nie ma sensu by szedł do schroniska, szybciej zejdziemy w dół, jesteśmy w połowie drogi do schroniska. Tam nic nie dojedzie – usłyszałem jak dyskutują co począć.

— To ja zejdę z Sebastianem – wypalił mój najlepszy druh Włodek.

— Wymyśliłeś, dwóch piętnastolatków bez opieki, sami w obcym kraju.  Synku, pomyśl! — zgasił go ojciec.

— Ja z nim zejdę – wypaliła pani Agnieszka.

Nastała cisza. Nie spodziewałem się, że coś takiego powie. Oczy wszystkich uczestników wycieczki patrzyły na wychowawczynię i pana Gustawa. Oni byli władni w podjęciu tej decyzji.

— To wcale nie jest głupi pomysł — stwierdziła wychowawczyni, ku uciesze reszty grupy.

Ojciec Włodka chwilę pomyślał. Podszedł do młodej kobiety.

— Da pani radę? — zapytał.

— Tak, dam radę. Ruszajcie, bo szkoda czasu — odparła pewnie.

Wszyscy przyjęli to z ulgą. Sprawa była przesądzona.

— Ale bracie będziesz miał opiekę! — szepnął do mnie Włodek.

— Dobrze, dawaj Sebastian swój plecak — rzuciła wychowawczyni.

Zaprotestowałem. Nigdy, ale to przenigdy, chodząc po górach nie pozwoliłbym na to, by pozbyć się plecaka. Były tam najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy.

— Chłopak ma rację, niech pani Agnieszka dorzuci ze swojego plecaka potrzebne jej rzeczy do niego i będzie dobrze — zawyrokował Gustaw.

Młoda kobieta ze swojego plecaka wyciągnęła dokumenty i jakieś drobne rzeczy. Sprawnie przepakowała te drobiazgi do mojego.

— Jak dotrzecie do tej szkoły, gdzie spaliśmy teraz, to dajcie znać. Tu masz numer telefonu do bursy, gdzie my będziemy. Powinniście dotrzeć tam przed nami. Jak będzie jeszcze nasz autobus, to się ładujcie w niego i do zobaczenia – podał jej ostatnie wytyczne pan Gustaw.

Wstałem z ziemi i zrobiłem jeden krok. Czułem lekki ból, lecz powoli mogłem się jakoś przemieszczać.

— To nie twoja wina, chłopcze, może uratowałeś tę dziewczynę — zwrócił się do mnie i uścisnął mocno dłoń.

Powoli ruszyłem w dół, słysząc za sobą okrzyki „trzymaj się, Seba!”. Pani Agnieszka chciała mnie podtrzymywać z boku, lecz na razie z tego nie skorzystałem.

— Daj plecak — poprosiła.

— Nie, jest dobrze, dam radę — zgrywałem twardziela.

Szliśmy wolno. Najbardziej obawiałem się schodzenia z tej stromizny. Na początku nie rozmawialiśmy.

— Dziękuje pani — wyrzuciłem z siebie.

— Nie ma za co, pewnie zrobiłbyś to samo co ja — odparła.

Nawiązaliśmy rozmowę. Z początku mówiła o tym, że to wina tych dziewczyn, że to one zepsuły mi wycieczkę, bo z pewnością resztę wyprawy miałem spędzić przemieszczając się autobusem. Potem zaczęła opowiadać o swoich studiach.

– Skąd pani wiedziała, że to skręcenie? – zapytałem ciekawy.

– Nie wiedziałam, tak sobie powiedziałam, objawy na to wszystko wskazywały – odpowiedziała, uśmiechając się.

Po trzydziestu minutach marszu usiedliśmy, by odpocząć. Agnieszka sama to zaproponowała z obawy, bym nie przeforsował nogi. Wyciągnąłem z plecaka mapę. Wlekliśmy się niemiłosiernie. To, co normalnie zajęło by kwadrans, my pokonywaliśmy w pół godziny. Należało się liczyć z tym, że przy dobrych wiatrach dotrzemy do celu po jakiś czterech godzinach. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Chciałem przyspieszyć tempo marszu, lecz nie mogłem.

— Nie forsuj nogi, nie uciągnę cię, jak padniesz — zwróciła mi uwagę.

Szliśmy tak jeszcze z dobre dwadzieścia minut, gdy z daleka dał się słyszeć odgłos burzy.

— Nie, tylko nie to! – jęknęła kobieta.

— Co? — zapytałem.

— Ja się cholernie boję burzy! — odparła spanikowana.

W prognozie pogody było co prawda wspomniane, że mogą nastąpić silne przelotne opady deszczu, lecz w godzinach późno popołudniowych, gdy planowane było zakończenie etapu trasy. Coś koło osiemnastej, dziewiętnastej. Najwyraźniej front burzowy przyspieszył i, jak to w maju bywa, czekało nas starcie z nim. O ile reszta grupy oddalała się od burzy, to nas dwoje szło w jej kierunku. Pomruki wyładowań atmosferycznych stały się coraz bardziej słyszalne.

— Oprzyj się na mnie i daj plecak — zaproponowała wuefistka, i widać było, że jest coraz bardziej zestresowana.

Dałem jej plecak i wsparłem się na niej. Nie przyśpieszyło to marszu, lecz mając mnie obok była mniej wystraszona. Lekki deszcz dopadł nas na sporej polanie, gdzie wcześniej był odpoczynek. Mieliśmy do pokonania spory kawałem otwartej przestrzeni. Zrobiło się chłodno i począł wiać wiatr. W połowie drogi do lasu lało już całkiem mocno. Jeszcze chwila i byliśmy oboje przemoczeni do suchej nitki. Żadne z nas nie miało przeciwdeszczowego płaszcza lub pałatki. Brnąc w deszczu dotarliśmy do ściany lasu. Huk wyładowań atmosferycznych był już mocno słyszalny.

— Musimy gdzieś przeczekać ten deszcz.

— Ale gdzie, tutaj w lesie? Może zawróćmy? — rzuciła spanikowana kobieta.

Drżała, nie wiedziałem, czy ze strachu, czy z zimna. Jej rozbiegane oczy patrzyły wszędzie. Gdy tylko dał się słyszeć grzmot pioruna, jej ciało przeszywały jakieś dreszcze. Czułem to, będąc oparty o nią. Silny deszcz przerodził się teraz w ulewę. Stanęliśmy pod jakąś sosną lub świerkiem.

— Jezu, a jak uderzy w to drzewo? Przecież nie można stać w czasie burzy pod drzewami — rzuciła ogólnie znany slogan.

Nie można stać pod pojedynczo rosnącymi drzewami na otwartej przestrzeni. My byliśmy na skraju lasu. Deszcz lał coraz mocniej. Schodzenie w taką pogodę, gdy szlak był mokry i zamieniał się w mały potok, było samobójstwem. Nie podjąłbym się tego nawet mając wszystkie kończyny zdrowe. Kucaliśmy pod drzewem. Lało na nas mniej niż na otwartej przestrzeni. Gałęzie dawały jakieś schronienie. Kobieta poczęła trząść się coraz bardziej. Była bliska wybuchu płaczu. Nadchodziła na nas burza z całą swą mocą.

— Wyciągnij z plecaka mapę i latarkę – poprosiłem ją.

Grzmotnęło gdzieś blisko. Agnieszka mimowolnie objęła mnie i wtuliła swe ciało we mnie.

— Zrób coś, boje się! — wypaliła, jak mała dziewczynka.

Cała drżała. Objęła mnie dłońmi i nie chciała puścić.

— Już, spokojnie. Ściągnij plecak, jestem z tobą — odparłem, zgrywając twardziela.

Nie miałem planu, studiując jednak mapę przed wyjazdem wydawało mi się że w tej okolicy jest jakiś szałas bądź leśniczówka. Zdjąłem z kobiety plecak i wydobyłem z niego mapę i latarkę. Przez tę burzę stawało się ciemno. Rozłożyłem mapę i przyświeciłem latarką.

— Jest, jest tutaj – powiedziałem do siebie, dostrzegając znak topograficzny określający jakąś budowlę.

Szybko analizowałem gdzie jesteśmy i gdzie musimy się udać. Za jakieś pół kilometra była krzyżówka szlaków. Od naszego czerwonego odchodził niebieski. Kilometr marszu niebieskim szlakiem dzielił nas od obranego celu.

— Niech pani posłucha, za jakieś półtora kilometra jest jakieś schronienie. Nie wiem, może to szopa, może leśniczówka albo schron turystyczny, tam przeczekamy burzę — zadecydowałem, widząc że nauczycielka jest całkowicie spanikowana.

Popatrzyła na mnie przerażonym wzrokiem. Odsunąłem ją od siebie i nałożyłem na siebie plecak. Wsunąłem mapę pod mokry dres. W dłoni trzymałem latarkę.

— Chodź za mną, nie bój się – waliłem teraz bezpośrednio na „ty”.

— Boje się, może zostańmy tutaj – rzuciła.

— Trzymaj się za mną. Połóż dłoń na moim ramieniu i idź za mną — poleciłem.

To, że miałem się kimś zaopiekować, powodowało, że myślałem cholernie trzeźwo. Zdałem sobie sprawę, że role się zamieniły. Teraz ja byłem jej opiekunem. Miałem tylko nadzieję, że trafię w to miejsce i będzie ono otwarte lub ktoś nas przyjmie. Świecąc sobie pod nogi kuśtykałem do przodu. Strugi deszczu lały się na nas i czułem, że przemokłem do suchej nitki. Wróciliśmy na szlak i powoli przemierzaliśmy kolejne metry. Kobieta trzymała dłoń na moim lewym ramieniu i postępowała za mną.

— Na pewno wiesz, co robisz? — usłyszałem jej pytanie.

— Tak — odparłem krótko, wyostrzając swoje wszystkie zmysły.

Najbardziej bałem się, że w tej szarudze, jaka nastała, nie znajdę rozwidlenia szlaków. Oświetlałem każde z drzew chcąc dojrzeć niebieski znak. Burza nabierała na sile. Kolejne grzmoty spowodowały u Agnieszki wybuch płaczu.

— Jest! Zobacz, jest odejście na niebieski szlak — poinformowałem ją.

— Gdzie? — zapytała i poślizgnąwszy się runęła na mnie.

Poleciałem do przodu na twarz. Wypuściłem latarkę, chcąc dłońmi zamortyzować upadek. Udało się. Szczęśliwie latarka nie zgasła i po chwili podnosząc się miałem ją w ręku.

— Przepraszam! Boże, nic ci nie jest? — usłyszałem za swoimi plecami.

Upadła na moje plecy. Byłem upaprany w błocie. Kobieta przesunęła się i dotknęła mojej twarzy.

— Przepraszam, nie chciałam — mówiła ze łzami w oczach.

— W porządku, nic mi nie jest – odparłem, będąc tylko lekko potłuczony.

Pozostał nam jeszcze kilometr marszu. Znów łupnęło gdzieś blisko. Ta burza nie miała zamiaru szybko przejść. Czułem, że jeszcze nie byliśmy w jej epicentrum. Nie otrzepując się nawet z błota powstałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.

— Gdzie ta szopa? — zapytała po kwadransie.

Wyciągnąłem mapę i spojrzałem na nią. Nie miałem żadnego specyficznego punktu orientacyjnego. Drzewa i tylko drzewa.

— Jezu, zgubiliśmy się — jęknęła przerażona i zaczęła płakać.

Odwróciłem się do niej. Nie pomagała tymi stwierdzeniami. Budowała atmosferę strachu i przerażenia.

— Słuchaj, zaufaj mi, idziemy dobrze, wiem co robię – powiedziałem, chwytając ją za obie dłonie.

Popatrzyła na mnie tym jakże bezsilnym wzrokiem. W jej oczach było widać strach i przerażenie. Trzęsła się cała, podobnie jak ja. Kiwnęła znacząco głową i ruszyliśmy dalej. Mapa była cała mokra i bałem się, że się podrze na drobne kawałki. Wsunąłem ją pod dres. Świecąc na prawo i lewo latarką starałem się lustrować teren. Nie wiem jak długo szliśmy. Żadne z nas nie patrzyło na zegarek.

— Jest, tam! — Nauczycielka dojrzała pierwsza niewielki drewniany budynek bez okien.

Odetchnąłem z ulgą. Połowa sukcesu była za nami. Kompletnie przemoczeni i wyziębieni dotarliśmy do tego budyneczku.

— Turisticka utulna — przeczytałem napis nad drzwiami.

Pani Agnieszka wyminęła mnie i nacisnęła klamkę.

— Otwarte! Jest otwarte – oznajmiła, wchodząc do środka.

Byliśmy uratowani. Doczłapałem do budynku i znalazłem się w jego wnętrzu. Oświetliłem latarką wnętrze. Słyszałem o tych „utulniach”. Były to prowizoryczne schrony turystyczne bez większych wygód. Tutaj na środku był zbity z desek stół, jakaś ławka i metalowy piec w rogu. Po drugiej stronie zbita z podobnych desek prycza bez materaca dla dwóch, może trzech osób. Podłoga to zwykłe klepisko. Przy piecyku trochę drewna. Wysoka na jakieś dwa i pół metra, miała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Przestrzeń wstraczająca na  schronienie w takich właśnie przypadkach. Zawiesiłem latarkę na gwoździu przy wejściu i zamknąłem drzwi. Nie były szczelne, lecz nawet gdyby zacinał deszcz, to nie wpadłby on tutaj.

— Jezu, jesteś wielki — rzuciła i objęła mnie swymi ramionami, całując w policzek.

Byliśmy całkowicie przemoczeni. Na drewnianej pryczy leżał nieduży szarawy koc. Zdjąłem plecak i położyłem go na podłodze. Było mi zimno. Przemoczone ubranie dosłownie lepiło się do skóry. Oboje szczękaliśmy z zimna zębami. Moje ciało drżało.

— Musimy ściągnąć te mokre ubrania — stwierdziłem, widząc że i ona cała drży.

Kobieta zrobiła krok do tyłu i popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.

— Żartujesz, mam się rozebrać tu przy tobie? — zapytała.

— Tak, bo za chwilę zamarzniesz z zimna — odparłem jak najbardziej serio.

Zrzuciłem z siebie mokrą górę dresu, cienką koszulę i podkoszulek. Wszystko było mokre tak, że mogłem wykręcić z tego znaczną ilość wody.

— Słuchaj jest koc, otulimy się nim — rzuciła, nie mając zamiaru ściągać swych mokrych ubrań.

— Nawet tego nie rób, przemoczysz ten koc i nic nam nie pomoże — zaprotestowałem.

Działałem racjonalnie. Kiedyś chodząc po Beskidzie Sądeckim miałem podobny przypadek. Dorwał mnie deszcz i przemokłem do suchej nitki. Miałem wtedy na szczęście zapasową bieliznę na zmianę.

— Niech pani mnie posłucha, chyba do tej chwili wszystko, co robiłem było OK. Ja się odwrócę i nie będę patrzył. Ściągnie pani wszystko i opatuli się tym kocem. Tu nad piecem są jakieś sznurki na bieliznę. Wykręcimy te ubrania i powiesimy. Może uda się rozpalić ogień, to przynajmniej bielizna szybko wyschnie – przedstawiłem jej swoje zdanie.

Odwróciłem się do niej tyłem usiadłszy na rogu pryczy. Zdjąłem przemoczone buty i skarpetki. Potem zsunąłem spodnie i slipki. Wszystko było mokre. Wykręciłem je, świecąc gołym zadkiem powiesiłem te rzeczy nad piecem.

— Już możesz — usłyszałem po chwili.

Zasłaniając jedną dłonią swoje klejnoty, odwróciłem się i kompletnie nagi podszedłem do niej. Była opatulona tym kocem. Na stole leżały jej góra i dół od dresu, zapinana na guziki bluzka, podkoszulek, sportowy biustonosz i figi. Wykręcała swoje rozpuszczone mokre włosy. Jedną dłonią zebrałem ubrania ze stołu i odwróciłem się do niej tyłem. Wykręciłem po kolei każdą z tych rzeczy i rozwiesiłem na sznurku. Przykucnąłem, szukając papieru do rozpałki.

— Niech się pani odwróci, muszę poszukać papieru, a jedną ręką to trochę będzie mi niefajnie — poprosiłem.

— Dobrze, już możesz — usłyszałem.

Musiałem przeszukać całe pomieszczenie. Były drobne szczapy drewna. Papieru jednak nigdzie nie znalazłem.

— Jasna cholera! — zakląłem.

Piorun pierdyknał gdzieś w pobliżu. Agnieszka poderwała się z pryczy i mimowolnie omiotła mnie swoim spojrzeniem.

— Przepraszam — rzuciła, widząc że to dostrzegłem.

Powiesiłem latarkę na swoim miejscu. Drżałem i szczękałem zębami. Oznajmiłem jej, że nici z rozpałki. Byłem w stanie poświecić swoją mapę. Ta jednak była mokra. Usiadłem obok niej na skraju pryczy zakrywając dłonią swego penisa i mosznę. Cały drżałem z zimna i miałem gęsią skórkę. Dojrzała to.

— Boże, ty cały się trzęsiesz — stwierdziła.

— Niestety koc mamy tylko jeden – odparłem.

Patrzyła na mnie. Widać było, że coś ją gryzie.

— Chodź do mnie, siądź z tyłu za moimi plecami, okryjemy się tym kocem razem — wydusiła z siebie.

Zaskoczyła mnie tą propozycją. Nie wiedziałem co zrobić. Było mi tak zimno, że nie odczuwałem żadnego podniecenia. Mój członek był wielkości, jak u niemowlaka. Siedziała w kucki na pryczy.

— No już, na co czekasz. Tylko jak komuś o tym powiesz, to ci łeb urwę — ponagliła mnie.

Usiadłem za nią na piętach. Jednak ból kostki szybko mi wybił z głowy tę pozycję.

— Muszę usiąść okrakiem, nie dam rady na piętach, ta kostka mnie nawala — stwierdziłem, zgodnie z prawdą

Rozchyliła koc i podała mi go do tyłu. Przez chwilę widziałem jej nagie plecy i część pośladków. Narzuciłem koc na swoje plecy i podałem jej przednią część, tak by mogła okryć siebie. Zaplotłem swe dłonie wzdłuż jej ciała. Ona obiema dłońmi trzymała krańce koca, mając je skrzyżowane na piersiach. Moje nogi dotykały jej nóg i częściowo pośladków. Nasze ciała przylgnęły do siebie. Ogrzewaliśmy się wzajemnie, choć to teraz ja dawałem jej więcej ciepła, niż ona mi. Moje genitalia nie dotykały jej pośladków. Była tam jakaś szczelina o szerokości paru centymetrów.

— Boże, co ja robię — szepnęła cicho.

Burza szalała na zewnątrz. Teraz chyba przechodziło jej epicentrum. Pioruny tłukły coraz bardziej. Za każdym razem, gdy to słyszała, jej ciało przeszywał dreszcz. Koc nie był duży, odsłaniał moje pośladki i część nerek. Nie narzekałem jednak. Było mi o wiele cieplej niż wcześniej. Nasze mokre ciała stopniowo stawały się coraz mniej wilgotne. Podobnie jak ja, ona również miała gęsią skórkę. Mój oddech lądował na jej szyi i włosach. Nie wiem jak długo tkwiliśmy w takiej pozycji. Wiem, jednak że ustało szczękanie zębami.

— Wiesz, dziękuje ci bardzo, gdyby nie ty, to ja nie wiem co bym zrobiła — rzuciła.

— To ja dziękuję, gdyby nie pani, to cała ferajna wracała by z powrotem — odparłem.

— Ty jesteś po prostu niesamowity, działałeś jak profesjonalista, niejeden dorosły facet by spękał i nie wiedziałby, co zrobić — kadziła mi.

Łechtało to moje ego. Usłyszałem jak burczy jej w brzuchu. Byłem tak blisko, że musiałem to usłyszeć.

— Zjemy coś — zaproponowałem.

— Tylko mi nie mów, że masz coś do zjedzenia — odpowiedziała.

— Tak, mam — odparłem i poprosiłem ją, by puściła mnie spod koca.

Podszedłem do plecaka, wyciągnąłem wojskową rację żywnościową i niezbędnik. Sprawnie otworzyłem konserwę wojskową i suchary. Zakrywając się, położyłem to na stole wraz z manierką, w której była woda. Ze spodu plecaka wyciągnąłem skarpety na zmianę. Teraz sobie o nich przypomniałem. Byłem wściekły, że wziąłem tylko je. Zapasowa odzież i bielizna były w drugiej torbie, zapakowanej w autobusie.

— Załóż, będzie ci cieplej — powiedziałem kładąc na pryczy moje skarpety frotte.

— A ty? — zapytała.

— Dam radę, są czyste, bez obaw — odparłem i wybuchliśmy śmiechem.

Usiadłem na ławce za stolikiem. Stół zasłaniał mnie i nie musiałem już skrywać dłonią swoich klejnotów. Rozsmarowałem na sucharach mielonkę. Agnieszka założyła skarpetki i opatulona kocem przysunęła się z pryczy na jej skraj, bliżej stolika.

— Zaskakujesz mnie i to w dobrym tego słowa znaczeniu — stwierdziła, jedząc przygotowany posiłek.

Pałaszowaliśmy, popijając wodą. Nagle kobieta jak rażona piorunem wskoczyła na pryczę, wrzeszcząc w niebogłosy.

— Szczur! Tam jest szczur! — kwiliła.

Na pryczę opadł koc, którym się nakrywała. Stała na łóżku kompletnie naga przebierając nogami. Dojrzałem jej piękne nagie ciało, lekko owłosioną cipkę i jędrne krągłe piersi. Nie za duże i nie za małe. Cudne i ponętne. Nie zważając, że jestem nagi i nie zakrywając niczego wskoczyłem na pryczę. Znalazłem się przy niej. Obróciłem głowę w kierunku gdzie patrzyła. Nie było tam szczura, lecz maleńka polna mysz. Patrzyła na nas tymi swoimi malutkimi ślepiami. Najwyraźniej poczuła jedzenie i wyszła ze swojej kryjówki.

— Już, spokojnie, to tylko mysz polna —starałem się ją uspokoić, gdy przebierała nogami, stojąc naga w rogu pryczy.

Mimowolnie przytuliłem ją do siebie i objąłem za kark. Wtuliła się we mnie jak mała dziewczynka. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem ją głaskać po jeszcze wilgotnych włosach. Czułem jej całe ciało. Piersi dotykały mojego torsu. Uspokoiła się po chwili. Pochyliłem się i podałem jej koc. Zawstydzona i zażenowana nakryła się nim. Zasłoniłem swoje przyrodzenie dłonią, choć wiedziałem ze widziała moja fujarę i jajka. Myszka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Burza nie ustępowała, najprawdopodobniej po chwilowym ustaniu deszczu nadchodziła druga fala, bądź ta, która była, zawracała. Cały czas główkowałem, jak rozpalić ogień w piecu. Blokował mnie brak papieru. Miałem sztormowe zapałki i zapalniczkę, było drobne pociapane i suche drewno. Były też większe porąbane kawały. Zdawałem sobie sprawę, że bez tego nasze ubrania nie wyschną do rana.

— Wiem, mam pomysł — rzuciłem sam do siebie.

Agnieszka otulona zbliżyła się do mnie. Stanęła z tyłu za plecami i nakryła mnie kocem. Nie zwracaliśmy uwagi, że śmierdział niemiłosiernie. Dawał ciepło i to było najważniejsze.

— Co wymyśliłeś? — zapytała swym miłym głosem.

— Jak rozpalić w piecu — odparłem i byłem pewien, że mój plan się powiedzie.


Całość grupy wycieczkowej bez większych przeszkód dotarła do schroniska. Mieli opóźnienie zgodne z wyliczeniami pana Gustawa. Po rozstaniu się z Sebastianem i Agnieszką tempo marszu lekko wzrosło. Wychowawczyni trzymała przy sobie obie sprawczynie wypadku i poganiała je do przodu. Moje miejsce przy Włodku zajął Sławek. Obaj chłopcy rozmawiali o tym, co się stało i współczuli Sebastianowi.

— Dobra, krótki odpoczynek i ruszamy dalej — zakomenderował ojciec Włodka i poszedł szukać swego kolegi, Honzy.

Znalazł go po chwili na korytarzu. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i objęli się nawzajem.

— To postój dziesięć, piętnaście minut i ruszamy — poinformował swego słowackiego kolegę pan Gustaw.

— Gustaw, zostajecie tutaj, ciągnięcie za sobą sporą burzę, będzie tu za jakieś trzydzieści, czterdzieści minut. Miała być parę godzin później – przekazał mu Honza.

Ojciec Włodka zbladł. Był blady jak ściana.

— Jezu, co ja zrobiłem najlepszego! — wyrzucił z siebie.

— Gustaw, mów co się stało! — ryknął na niego Honza, potrząsając nim.

— Jeden chłopak skręcił nogę i w dół szlaku posłałem go z młodą nauczycielką — wyrzucił z siebie mężczyzna.

— Dobrze zrobiłeś, bez sensu było go ciągnąć w górę. Kiedy to było? — usłyszał Gustaw od Honzy.

— Jakieś dwie, może dwie i poł godziny temu, nie pamiętam dobrze — odparł nasz przewodnik.

Włodek zauważył rozmowę obu mężczyzn i wyczuł, że coś jest nie tak. Zbliżył się do ojca.

— Tato, co się dzieje? — zapytał widząc że jego ojciec jest blady jak ściana.

— Nic, przekaż wychowawczyni że nocujemy tutaj, zbliża się burza, idzie od zachodu — rzucił mu krótkie komendy do wykonania ojciec.

Włodka zamurowało. Z ojcem chodził nieraz i wiedział, że podczas burzy chodzenie po górach jest niebezpieczne.

— Sebastian i pani Agnieszka — wyrzucił z siebie zdając sobie sprawę że ta dwójka poszła wprost na spotkanie żywiołu.

— Idź, nie ma czasu — ponaglił go ojciec.

Włodek ruszył w kierunku wychowawczyni i przekazał informację o przymusowym noclegu w schronisku i nadciągającej burzy. Tego drugiego faktu nie dało się ukryć. Delikatne jej pomruki można było usłyszeć. Zrobił się harmider i chaos. Wszyscy pytali się, co i dlaczego. Wychowawczyni starała się jakoś zapanować nad tym tłumem, lecz średnio jej to wychodziło.

— Proszę o uwagę! — zagrzmiał głośno ojciec Włodka i towarzystwo na chwilę ucichło.

— Zbliża się burza i jesteśmy zmuszeni przenocować tutaj, obecny z nami czechosłowacki przewodnik pan Honza załatwił nam dwie ośmioosobowe sale, reszta rozlokuje się w jadalni. Grupą męską opiekuję się ja, grupą damską pani Maria. Warunki będą nieco spartańskie, część osób będzie spała na podłodze, reszta na drewnianych pryczach w salach. Ruszymy najprawdopodobniej jutro rano, jak pogoda się poprawi – przedstawił młodzieży i naszej wychowawczyni swój plan.

Teraz to dopiero zrobił się gwar i hałas. Większa część przyjęła to ze zrozumieniem, byli jednak tacy, którym to nie pasowało. Obaj mężczyźni ruszyli korytarzem. Dopadła ich wychowawczyni.

— Panie Gustawie, jest za mało miejsc. A co z pokojami dla nas? Mam spać z młodzieżą na tym materacu? – zapytała, jakby nic ważniejszego nie miała na głowie.

— Proszę podzielić dzieci na grupy, siedmioro dziewcząt z panią, siedmiu chłopców ze mną, pozostali z Hozną. Nie mam teraz czasu, idziemy do pokoju łączności, by poprzez VB poinformować kierowcę autobusu, aby na nas rano nie czekał. Ma czekać na tę dwójkę, która teraz jest w środku burzy – zbył ją szybko.

Jego syn patrzył na to wszystko z boku. Na wychowawczyni stwierdzenie, że jego dobry druh Sebastian i wuefistka są teraz w centrum szalejącej burzy, nie zrobiło żadnego większego wrażenia. Ważne dla niej, aby mieć osobny pokój. Obok niego stał Sławek.

— Co za kurwa — wypalił ten drugi w miarę cicho.

Obaj przewodnicy dotarli do pokoju łączności. Będący tam Słowak właśnie miał zamiar wychodzić.

— Musisz połączyć się z VB i przekazać im, by telefonicznie poinformowali kierowcę autobusu, by nie czekał rano w umówionym miejscu. Przez burzę przedziera się dwójka turystów, w tym jeden poszkodowany, niech dadzą sygnał czy dotarli, a jeśli nie, niech mają w pogotowiu Horską Służbę – rzucił w szybkością karabinu maszynowego Honza.

Mężczyzna skrzywił się.

— Honza, nadchodzi burza, muszę wyjść na dach i zdemontować antenę, nie mam za dużo czasu. Jak w nią pierdolnie piorun, to spali się całe schronisko – usłyszeli.

— To nadawaj człowieku, na co czekasz? — ponaglił go Gustaw.

Stali w drzwiach i słuchali, co nadaje fonem przez poczciwy radiotelefon stacjonarny. Był to jedyny środek łączności w tym miejscu.

— Przyjęli — poinformował ich, gdy przekazał informację do najbliższego posterunku milicji VB.

Powstał ze swojego stanowiska i miał zamiar udać się na dach celem demontażu kilkumetrowej anteny prętowej. Procedury jasno mówiły, że w sytuacji wyładowań atmosferycznych antenę należy zdemontować. Podobna sytuacja miała się z zasilaniem z agregatu.

— Błagam. poczekaj pięć minut, może potwierdzą — zaskamlał Gustaw, a Honza dotknął ramienia mężczyzny.

— Hozna, kurwa, gdyby nie nasza znajomość… – rzucił.

W eterze dało się słyszeć trzaski. Najwyraźniej ktoś na tej częstotliwości nadawał.

„Kierowca powiadomiony, wszystko OK” – usłyszeli w głośnikach lakoniczny komunikat.

Nie zatrzymywali już łącznościowca. Biegiem ruszył w kierunku włazu dachowego, by zdemontować antenę. Gustaw i Honza wyszli na korytarz.

— Twoja dwójka dotarła, wszystko jest OK. Mam becherowkę, walniemy dla kurażu – zaproponował Słowak.

Gustaw zatrzymał się i spojrzał koledze prosto w oczy.

— Gdyby ten chłopak był zdrowy i ta panna co z nim poszła miała taką kondycję, jak on, to uwierzyłbym że w normalnych warunkach udało im się dotrzeć do szkoły. Honza, patrz realnie, on ma skręconą lub zwichniętą kostkę i na pewno dostali się w obszar burzy. W takich warunkach nie ma możliwości, by dotarli na miejsce – rzucił Gustaw.

Stało się głośno. Gustaw słyszał podniesiony głos swojego syna i krzyki wychowawczyni. W budynku zgasło światło i zapaliło się oświetlenie awaryjne. Ruszyli w tamtym kierunku. Nie wiedzieli, że wysłana poprzez radiotelefon informacja do VB tylko w pierwszej części została przez tamtych zrozumiana. Część dotycząca tamtej dwójki wędrowców została zakłócona przez wyładowania atmosferyczne. Odpowiedź „ wszystko OK” dotyczyła faktu, że kierowca potwierdził odebranie poleceń i uda się w kolejne miejsce.


— Wszystko wam nie pasuje. A to materace nie takie, a to nie potraficie się dogadać kto z kim i gdzie ma spać, a nie bierzecie pod uwagę, do jasnej cholery, faktu że Sebastian i wuefistka być może mokną w deszczu i nie mają takich warunków jak wy tutaj — wrzeszczał Włodek, widząc zachowanie ,niektórych swoich kolegów i koleżanek.

Wywalił to, co leżało mu na wątrobie. Tym dwóm pipom, przez które Sebek skręcił nogę, nie pasowało, że zostały rozdzielone i stwierdziły, że one nie będą spać na takich materacach. Kolejna z królewien chciała umyć sobie głowę, a teraz zgasło światło. Komuś nie pasowało jedzenie przygotowane przez obsługę schroniska. Nie były to jakieś wyszukane potrawy. Postawiono konserwy, suchary, wodę i jakieś drobne przekąski. Schronisko miało tylko i wyłącznie produkty o długim terminie przydatności i nie serwowało niczego wykwintnego. Około dwie trzecie klasy tę sytuację przyjęło „na klatę”, niestety pozostała jedna trzecia nie dorosła jeszcze.

— Włodzimierz! — krzyknęła wychowawczyni. nieradząca sobie z tym rozgardiaszem.

— Włodek, zamknij się!  – ryknął na syna Gustaw.

Ucichli wszyscy jak na rozkaz. Sam pan Gustaw nie wiedział, czy lepiej mieć pod sobą grupę takich nastolatków, czy przypadkową zbieraninę starszych osób. Ci drudzy często traktowali wypad w góry jako swoistą sytuację, by się nawalić. Ideałem byli ludzie, którzy kochali góry tak jak on, jego syn i Sebastian. Nieraz musiał przyznać w duchu, że ten chłopak był naprawdę ułożony i wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Nigdy nie podejmował żadnych niebezpiecznych decyzji i szafował w sposób właściwy ryzykiem. Tego brakowało nieraz ,niektórym dorosłym mężczyznom. On, piętnastolatek, miał czasami więcej oleju w głowie, niż niejeden dorosły. Poznał go na kilkunastu wyprawach, gdyż należał do jego koła PTTK. Zawsze dobrze wyposażony, czasami aż nadto. Spokojny, opanowany i realnie myślący, a co najważniejsze, umiejący przewidywać. Aż wstyd się mu było przyznać, że bardziej imponował  mu on, niż własny syn, czasami jeszcze dzieciak. Nigdy tego jednak nie okazywał. Włodek i młodszy Przemek to byli jego dwaj synowie, ukochani synowie.

— Jaki jest problem? — zapytał krótko młodzież.

Jako najistotniejszy  wymieniono to,  że w stołówce spać będzie na podłodze mieszane towarzystwo.

— Nie widzę problemu, chłopaki mogą się położyć na korytarzu, dziewczyny na stołówce. Coś jeszcze?

— Nie mamy poduszek, a materace są twarde. Chciałabym spać obok Kasi — rzuciła ta sucha pinda Asia.

Facet ledwo powstrzymał wybuch gniewu. Jak dobrze pamiętał, matka tej dziewczynki była zastępca dyrektora w drugim ogólniaku.

— Na poddaszu, w pokoju łączności jest wygodna kanapa, lecz jeżeli piorun walnie w antenę to nie obudzicie się już obie. Jeżeli reflektujcie to zaraz załatwię wam tę miejscówkę — wypalił do tej gówniary, gasząc ją momentalnie.

— Panie Gustawie! – oburzyła się wychowawczyni.

Przerzucił na nią wzrok. Ona była kierownikiem wycieczki, lecz to on był przewodnikiem i dopóki byli w górach, był jak kapitan statku. Od jego decyzji nie było odwołania.

— Niechże się wreszcie pani zajmie tymi ludźmi i da mi robić swoje, na dole mam dwie osoby i to nie tak komfortowej sytuacji – wypalił z grubej rury.

Razem z Honzą udali się w ustronne miejsce. Miał już dość użerania się z tą gównażerią. W głowie miał swój plan. Na stole położył mapę.

— Nawet o tym nie myśl Gustaw – rzucił Honza.

Dokładnie słyszeli odgłosy burzy w niewielkiej odległości od schroniska. Nagle wokół dwójki mężczyzn wyrosła trójka nastolatków. Byli to Włodek, Sławek i Piotrek.

— Idziemy z panem, jesteśmy gotowi — rzucili, rozszyfrowując jego plany.

Popatrzył na tę trójkę chłopców z podziwem. Widać było, że są to prawdziwi przyjaciele Sebastiana. Nie myślał o tym, by zabrać kogokolwiek z sobą. Miał zamiar iść sam.

— Tato! — rzucił jego syn.

Odwrócił się do niego i spojrzał całej trójce w twarz. Z wyrazu jego twarzy zrozumieli, że nie zabierze ich.

— Idę sam! — zadecydował.

Honza chwycił go za rękę.

— Gustaw, jesteś przewodnikiem, a nie ratownikiem, nigdzie nie pójdziesz, zabraniam ci! — wyrzucił z siebie.

— Honza, wysłałem w dół dwoje ludzi. Jestem za nich odpowiedzialny – odparł twardo Gustaw.

Pierwsze krople deszczu uderzyły w dach schroniska.

— Nie dojdziesz do nich w tych warunkach. Kto zna dobrze tego chłopka i tę nauczycielkę? Przeanalizujmy, podobno to dobry gość, łaził z tobą. Chodźmy do stołu — logicznie zaproponował Słowak.

— Synu, zostań. Reszcie dziękuje, pomóżcie wychowawczyni, bo najwyraźniej sobie nie radzi i nie chce mieć więcej problemów — rozdysponował chłopaków.

O dziwo przyjęli to bez słowa sprzeciwu. Pozostał Włodek, jego ojciec i Honza. Rozłożyli na stole mapę terenu.

— Ja mam 1:60 000, a on nie wiem skąd wytrzasnął 1:50 000. Schodzili od tego miejsca – zaczął pan Gustaw.

— Włodek znasz dobrze Sebę. Musiał zobaczyć, że idzie burza, gdzie twoim zdaniem by on poszedł? — zapytał nastolatka Honza.

Włodzimierz dokładnie lustrował mapę. Nieraz wszyscy łazili razem po górach.  Włodek przypomniał sobie, jak od kolegi usłyszał, że dorwała go burza. Jak mu wtedy opowiadał, odbił w bok i znalazł jakąś stodołę lub opuszczoną chatę.

— Zboczy z kursu, by poszukać schronienia. Jeżeli ma drugą osobę to zrobi to na sto procent, ale… – odparł młodzieniec

— Jakie ale? – zapytał go ojciec.

— To jest nauczycielka, ona może narzucić trasę. Dopóki wszystko będzie OK podporządkuję się jej — dorzucił chłopak.

— A ta nauczycielka? Ktoś o niej może coś powiedzieć? – zapytał Honza.

Jedyną osobą, która mogła coś bliżej powiedzieć o nauczycielce, była nasza wychowawczyni. Jednak jej obecności to towarzystwo nie pragnęło. Tyle by z niej było pożytku, co z psa gnoju.

— Jeżeli by ją przekonał, to jak myślicie, którędy by poszedł? — zapytał Honza.

— Na pewno w taką pogodę i w takim stanie nie pchałby się czerwonym szlakiem, tu jest spory spadek — odpowiedział Gustaw.

— Odbije w niebieski, chyba że ona mu zabroni – dorzucił Włodek.

Szkopuł tkwił w tym, że niebieski szlak szedł na prawo i lewo od czerwonego.

— A co to tutaj jest, ten znak? — zapytał Gustaw wskazując ledwo dostrzegalny punkt na mapie.

— Utulna, taki schron turystyczny — odparł Honza.

— Na sto procent, jak ona nie wybiła mu tego z głowy, to tam poszedł — rzucił Włodek.

Honzna odetchnął spokojnie.

— Jeżeli jest tak dobry, jak mówicie i z tego, co wiem, ma duże doświadczenie, to tam im się krzywda nie stanie. Nie ma tam luksusów, lecz do rana mogą śmiało przenocować.

— Sebastian miał rację żywnościową, zapasowe baterie do latarki, niezbędnik, nóź, zapałki, zapalniczkę, latarkę….. —zaczął wymieniać Włodek.

— Przestań, synu — zgasił go ojciec.

Obaj przewodnicy zdali sobie sprawę, że w swych pleckach nie mieli takowego wyposażenia jak ten młodzieniec.


 

Analizując sytuację zdałem sobie sprawę, że mam w książeczce walutowej osiemset koron czechosłowackich. Miałem jeden banknot o nominale pięciuset koron i trzy banknoty po sto koron. Wraz z paszportem całość była zawinięta w foliową torebkę, co gwarantowało to, że te skrawki papieru były suche.

— Wzięłaś pieniądze? — zapytałem pani Agnieszki.

Sam złapałem się na tym, że czasem mówiłem jej na pani, a czasem na ty. To drugie zdarzało się już coraz częściej, gdy wtulona we mnie bała się czegoś.

— Tak, mam. Są w twoim plecaku — odparła.

Nie patrząc na to, że nie zakrywam swoich narządów, wsunąłem dłonie do plecaka. Światło latarki stawało się coraz słabsze, co sugerowało, że podłe polskie baterie są na wyczerpaniu. Potrzebowałem światła, jak ryba wody. Z plecaka najpierw wyciągnąłem baterie i sięgnąłem po latarkę. W pomieszczeniu nastała ciemność.

— Gdzie jesteś? – usłyszałem zapytanie.

— Spokojnie, wymieniam baterie w latarce — uspokoiłem ją.

Po chwili mocny snop światła oświetlił pomieszczenie. Poświeciłem do wnętrza plecaka i odetchnąłem z ulgą. Podobnie jak i ja Agnieszka zapakowała swój paszport, książeczkę walutową i pieniądze w foliowy worek. Dotknąłem banknotów. Były suche. Na nasze szczęście miała wszystkie osiemset koron w banknotach po sto koron.

— Biorę Twoje pięćset koron po sto i daje ci swój banknot pięćset koron – rzuciłem.

Okryta kocem, stanęła obok mnie. Deszcz począł znów padać mocniej. Nie zważałem na to, że przygląda się z boku mojej nagiej sylwetce. Być może mój ptaszek podniecony tymi tuleniami i widokiem jej nagiej sylwetki jakoś zareagował i stał się deczko większy, lecz nie to teraz było dla mnie ważne. W ręku trzymałem banknoty o najniższym nominale. Już wcześniej ułożyłem sobie z drobnicy podpałkę.

— Co ty chcesz zrobić? – zapytała.

— Rozpalić ogień w piecu – odparłem.

— Banknotami? – zapytała z niedowierzaniem.

— Masz lepszy pomysł? — odparłem, wsadzając pomięte banknoty pod drobne drewno. Odpaliłem pierwszą sztormową zapałkę. Była zawilgocona i nie dała rady. Radę dała trzecia. Właśnie paliłem w piecu banknotami. Trzy stu koronowe banknoty miałem w zanadrzu.

— Zwariowałeś — skwitowała to.

Odwróciłem się do niej. Była spokojna i jakże piękna. Pomimo tego, że była okryta tym ohydnym szarym kocem, widziałem pod nim tę przepiękną kobiecą sylwetkę.

— Burza wraca, musimy tu spędzić noc, a nasze ubrania, no może z wyjątkiem majtek, do rana nie wyschną — oznajmiłem jej.

Od banknotów zajęło się drobne drewno. Odetchnąłem z ulgą. Znów stała z tyłu i nakryła mnie kocem. Po raz kolejny czułem, jak piersi dotykają moich pleców.

— Jesteś niesamowity! Mówiłam ci to już, czy jeszcze nie? — usłyszałem.

— To najdroższa rozpałka w moim życiu – odparłem.

Och, jakże łechtała moje ego. Ego spragnione takich stwierdzeń i to nie od jakiś nastolatek, tylko od dorosłych kobiet.

— Daj nasze buty. Powiesimy je nad piecem, to wyschną — zaproponowałem.

Zostawiła na moim ciele koc i nagusieńka pobiegła w samych skarpetach po buty. Podała mi je zza pleców. Przewiesiłem je na sznurku tak, by nie spadły. Odwróciłem się do niej twarzą, teraz będąc otulony kocem. Stała na odległość wyciągniętej dłoni całkowicie naga. Nie zakrywała swych intymnych części ciała.

— Boże, jaka ty jesteś piękna – wyrzuciłem z siebie patrząc na jej sylwetkę.

— Przestań! — odparła i zdarła ze mnie koc.

Narzuciła go na siebie i teraz ona lustrowała moje nagie ciało. Wstyd przed pokazywaniem się nago spadł na dalszy plan. Te przypadkowe sytuacje, gdy widzieliśmy swe intymne części ciała, zadziałały w ten sposób. Odwróciłem się gdyż musiałem jeszcze coś sprawdzić.

— Gdzie idziesz? Nie zostawiaj mnie tu samej — rzuciła, widząc że otwieram drzwi od utulni.

— Sprawdzę, czy komin jest drożny, żebyśmy się nie zatruli tlenkiem węgla — odparłem.

Na dworze padało dość intensywnie. Krople deszczu spadły na moje nagie ciało. Dzierżąc w ręku latarkę musiałem nieco oddalić się od budynku. Mocnym snopem światła omiotłem wylot komina. Było wszystko w porządku, dym był widoczny. Ta krótka chwila pobytu na dworze zaowocowała tym, że wróciłem lekko przemoczony. Kobieta natychmiast narzuciła na mnie koc i poczęła mnie nim wycierać. Znów stała blisko mnie nagusieńka, jak ją tylko Bóg stworzył.

— Nie patrz tak na mnie, peszę się — powiedziała widząc jak lustruje jej ciało.

Dojrzałem, że miała gęsią skórkę. Gdy zakończyła mnie wycierać, zdjąłem z swojego ciała lekko wilgotny koc i okryłem nim ją.

— Niepotrzebnie, teraz jest wilgotny — oceniłem jej działanie.

Deszcz zaczął padać coraz mocniej. Pomruki burzy stały się coraz wyrazistsze. Okryta kocem położyła się na pryczy. Zbliżyłem się do pieca i dołożyłem sporą szczapę drewna. W pomieszczeniu powoli zaczynało robić się ciepło.

— Chodź do łóżka, nie marznij — usłyszałem.

Ten pierwszy człon brzmiał zachęcająco i nie za bardzo wiedziałem o co jej chodzi. Postanowiłem jednak, że bez jej zgody nie podejmę bardziej odważnych kroków. Powiesiłem latarkę na swoim miejscu i zrobiłem to, o co mnie prosiła. Uniosła się na łokciach.

— Boże, ty o wszystkim pamiętasz, a ja nawet nie zapytałem cię, jak twoja kostka — zarzuciła sobie i natychmiast opatulona kocem wstała z pryczy.

Nim zdołałem odpowiedzieć, stwierdziła, że musi ją zobaczyć. Usiadłem na rogu pryczy. Agnieszka usiadła w kucki na klepisku równolegle do mojego ciała. Ujęła chorą stopę, lekko się nad nią pochyliła i poczęła ściągać przemoczony i brudny bandaż. Jej głowa była centralnie na wysokości moich bioder. Nie mogłem powstrzymywać już dłużej podniecenia. Pomimo tego, że nie chciałem, to penis osiągnął wzwód. Na razie tego nie widziała, lecz po zakończeniu obdukcji stopy i podniesieniu głowy miałaby kilkunastocentymetrowy organ w odległości kilkunastu centymetrów od siebie, centralnie na wysokości oczu. Bez namysłu obiema dłońmi zakryłem członka.

— Opuchlizna jest, poruszam teraz i powiedz kiedy boli — poinstruowała mnie, co ma zamiar robić.

Syknąłem parę razy z bólu, gdy ruszała stopą. Ból nie był jakiś cholernie silny. Nadal klęcząc, wyprostowała się.

— Nie ma sensu bandażować ponownie. Wzięłam jeden świeży bandaż z apteczki, to zabandażuje ci jutro — odpowiedziała, i uśmiechnęła się, widząc moje dłonie, zakrywające wiadomy organ.

— Teraz ty mnie peszysz — powiedziałem, i chyba się zarumieniłem.

Opuściła wzrok. Gdzieś w oddali słychać było grzmot.

— Chodź, kładź się. Połóż się za moimi plecami, tak na łyżeczkę – poprosiła.

Zdawałem sobie sprawę, że w sytuacji, gdy miałem erekcję, przy tak bliskim kontakcie poczuje penisa na swoich pośladkach. Odwrócona na boku, tyłem do mnie, podała mi koc, bym nas oboje nakrył. Miała lekko zgięte nogi w kolanach. Narzuciłem koc na plecy i powoli usadawiałem się za nią.

— Podłóż mi rękę pod głowę i przytul mnie mocno – poprosiła, podnosząc głowę.

Zrobiłem to, o co prosiła. Położyła głowę na mojej ręce. Gdy nas okryłem kocem, delikatnie wzięła moja lewą dłoń i położyła na brzuchu. Poruszyła ciałem, wtulając się mocno. W tej pozycji to ja byłem tą dużą łyżeczką, a ona małą. Poczułem, jak jej pośladek dotyka bezpośrednio wzwiedzionego penisa. To, że  jeszcze nie zabrałem się za wiadome rzeczy, leżąc z nagą kobietą w tym prowizorycznym łóżku, to było poświęcenie z mojej strony. Musiała czuć mój organ. Czuć jego i śluz, jaki produkował.

— Dziękuję ci za wszystko – powiedziała.

Pocałowałem ją w kawałek wystającej spod koca szyi. Zaczęło padać mocniej. Odgłosy wyładowań atmosferycznych stawały się coraz bardziej słyszalne.

— Jezu, kiedy to się skończy — rzuciła.

— Śpij, niedługo przejdzie – starałem się ją uspokoić.

Na zewnątrz lało jak z cebra. W pewnym momencie poprzez szparę w drzwiach dało się dostrzec błysk pioruna i po chwili potężny huk. Piorun musiał walnąć gdzieś blisko, bo czuć było, że ziemia aż zadrżała. Agnieszka momentalnie zmieniła swoją pozycję na twarzą do mnie i dosłownie dociągnęła mnie do swojego ciała.

— Przytul mnie mocno, proszę. Boje się, ja już nie wytrzymam – krzyknęła panicznym, płaczliwym głosem.

Jej dłonie oplotły moje ciało, a paznokcie prawie wbiły się w moje plecy. Głowę mocno wtuliła w moją klatkę piersiową. Boże, ona w dzieciństwie musiała przeżyć jakąś traumę podczas burzy.

— Już dobrze, jestem tutaj przy tobie. Nic ci się nie stanie — wyrzuciłem z siebie.

Prawą dłonią objąłem tył jej głowy i docisnąłem lekko do klatki piersiowej. Lewą mocno oplotłem kibić i mocno przyciągnąłem do siebie. Cała drżała i płakała. Przez ten jej gwałtowny ruch koc zsunął się nieco odsłaniając górne części naszych ciał. Znów pierdykneło gdzieś w miarę blisko.

— Jestem tutaj, nic się nie bój — rzuciłem, chcąc ją uspokoić.

Łkała, a jej ciało było sztywne i naprężone. Czułem jego drżenie. Musiałem za wszelki sposób uspokoić tę kobietę.

— Spokojnie, wszystko będzie dobrze, jestem tu z tobą — szeptałem i nie wiadomo dlaczego zacząłem składać delikatne pocałunki na jej barku.

Nie wiem, co plotłem, lecz starałem się cały czas ją słownie uspokajać, przerywając to delikatnymi pocałunkami w szyję, kark, bark. Były to slogany typu „jestem tutaj z tobą”, „spokojnie, nic ci nie będzie”, „wszystko będzie dobrze”. Wyrwało mi się nawet: „już dobrze kochanie, jestem przy tobie”. Agnieszka, skulona w pozycji embrionalnej, kolanami napierała na sterczącego członka. Cały czas czule i delikatnie prawą dłonią głaskałem jej włosy. Te działania dały wreszcie jakiś skutek. Mniej drżała i przestałą szlochać. Nie przestając rzucać tych banalnych stwierdzeń, całować wskazanych wyżej odsłoniętych części ciała i głaskać po głowie, starałem się uspokoić jej strach i przerażenie. W duchu modliłem się, by ta burza wreszcie się skończyła. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiem jak długo jeszcze to trwało. Dla mnie było to długo, dla niej pewnie wieki. W końcu wyładowania atmosferyczne stały się słabsze i mniej słyszalne.

— Już dobrze, maleńka, już po wszystkim — wyrwało mi się i złożyłem pocałunek na jej karku.

Jej ciało nie było już takie napięte i sztywne. Paznokcie dłoni już nie wbijały się tak mocno w moje plecy. Był to dobry objaw. Strach i przerażenie mijały. Moja lewa ręka już tak mocno nie obejmowała jej w talii. Agnieszka nie była już tak skulona. Wyprostowała nogi, tak, że teraz penis dotykał jej brzucha.

— Dziękuję! Dziękuję!, Dziękuję! — wyrzuciła z siebie i poczęła całować moją klatkę piersiową.


Ten cholerny piorun, który walnął w pobliżu miejsca, gdzie przebywali, całkowicie rozstroił chwilowo uspokojone ciało młodej kobiety. Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa powróciły. Wszystko, co wtedy przeżywała, wróciło ze zdwojoną siłą. Już wcześniej, idąc z tym chłopakiem w czasie deszczu i nadciągającej burzy, bała się. Gdyby wiedziała, że ta burza ma ich spotkać, w życiu nie zgodziła by się na taką eskapadę. Ten chłopak jednak był niesamowity. Niesamowity, to mało powiedziane. Nigdy w życiu nie spotkała tak opanowanego i logicznie myślącego dorosłego faceta. Miała się nim opiekować, a w sytuacji załamania pogody to on przejął dowodzenie i pomimo urazu poprowadził to wszystko tak, że znaleźli w miarę bezpieczne miejsce. Gdyby to przydarzyło się jednej z tych pip, które ten Sebastian pochwycił, to teraz obie jęczałyby w lesie ze strachu. Spokój, opanowanie, logiczne myślenie, analiza skutków swego działania  – to było to, czym zaimponował jej ten piętnastolatek.

Agnieszka nie ukrywała, że gdyby nie on, nie przeżyłaby tej nocy w lesie. Spanikowała, demony z przeszłości wróciły. Jako mała dziewczynka widziała, jak piorun uderza w pobliskie drzewo, zapalając je. Nie było ojca, który podobnie jak on teraz przytulił ją mocno i trzymał w tych swoich jakże wątłych jeszcze nastoletnich ramionach. W pokoju nauczycielskim, gdzie dość rzadko przebywała, padało czasami jego nazwisko, lecz tylko od jednego nauczyciela – tego od PO. Same superlatywy. Bagatelizowała to wtedy. N auczyciel PO, nic nieznaczący przedmiot w szkole. Narzucona dokładka do przedmiotów nauczania. Teraz zmieniła diametralnie zdanie. Fakt, że ten Gustaw, ich przewodnik, wysłał go razem z swoim synem na tyły też, dawał jej do myślenia. Pochwycenie tej niesfornej Kasi, kosztem swego zdrowia, też było godne podziwu.

— Boże, gdzie się tacy rodzą i dlaczego ja takiego nie spotkałam? — tłukło się w jej myślach.

Pierwszego chłopaka, z którym się przespała, poznała na studiach, na pierwszym roku. Zrobiła to bardziej z ciekawości, niż z miłości. Nic nadzwyczajnego. Był starszy od niej o dwa lata i nie była to jakaś miłość od pierwszego wejrzenia. Stosunek też był taki sobie, nie odczuła orgazmu, a Patryk, bo tak miał na imię, po zakończonym akcie zwalił się na bok i pozostawił ją taką rozgrzaną. Potem na trzecim roku był student o rok starszy, z politechniki, zapoznany na imprezie. Dziki, namiętny seks w jakże romantycznej klubowej toalecie. Trzeci partner to chłopak o rok od niej młodszy, z wyższych sfer. Ojciec dyplomata, piękna willa. Może i był fajny, lecz rodzina nie zaakceptowała jego wybranki. Dawali jej odczuć, że nauczycielka WF-u to nie partia dla ich syna. Spasowała, bo i on nie miał zamiaru działać wbrew woli rodziców.

Z żadnym jednak ze swych poprzednich partnerów nie przeżyła sytuacji nawet w dwudziestu pięciu procentach tak ekstremalnej, jak tu i teraz. Czy zepsucie się samochodu i czekanie na pomoc drogową na dość odludnym terenie można było porównać do tego? W żądnym wypadku. Na dodatek tamten ostatni partner we wspomnianej wcześniej sytuacji od razu wsadził swoje łapska pod sukienkę, twierdząc, że „teraz to przeżyjemy seks stulecia”.

Sebastian, ten nastolatek, to była w porównaniu do tamtych facetów inna liga. Sama dziwiła się, dlaczego w tej krytycznej sytuacji on, gówniarz, tak ją zdominował. Poddała się bez większych oporów jego poleceniom. Nawet kiedy powiedział jej, że ma zdjąć z siebie wszystkie ciuchy po dotarciu do utulni, zrobiła to bez większego zastanowienia. Ten nastolatek nie naciskał, dawał tylko konkretne argumenty, by tak postąpić. Najważniejszą jednak kwestią było jego zachowanie. Miał te naście lat i z pewnością hormony buzowały w jego organizmie. Nie posunął się jednak dalej niż mógłby w takiej sytuacji.

Agnieszka oczami wyobraźni widziała, jakby zachowali się jej rówieśnicy lub byli partnerzy w podobnej sytuacji. Tylko jedno byłoby im w głowie na widok nagiej, zestresowanej i wystraszonej kobiety. Potem oczywiście zwaliliby wszystko na nią, że niby to sprowokowała to sama, że to normalne w takiej sytuacji i inne slogany. Ten chłopak był inny, z pewnością czuł podniecenie, to normalne w jego wieku, jednak nie przekroczył czerwonej linii, pomimo faktu, że mógł jej zachowanie i zdania zrozumieć w sposób opaczny. Czy miałaby coś wtedy przeciwko temu? Na pewno zaprotestowałaby. Zachowywał się jak troskliwy ojciec, odpowiedzialny partner, brat, ze wskazaniem na tego środkowego. To było dla niej fascynujące i jednocześnie dziwne.

Apogeum wszystkiego była ta powracająca burza i uderzenie pioruna w bezpośredniej bliskości. Po raz drugi straciła kompletnie głowę i zachowywała się jak mała wystraszona dziewczynka. To wtulenie się w jego ciało musiało być dla takiego nastolatka szalenie ekscytujące i niekomfortowe. Nim to nastąpiło, gdy badała jego stopę kątem oka dostrzegła,  że penis dostał pełnej erekcji. Wcześniej widziała jego organ w spoczynku i potem w częściowym wzwodzie. To, w jaki sposób się zachowywał, jaki był w tak intymnych sytuacjach, działało na jego korzyść. Nie grał żadnej roli, nie wywyższał się, nie pokazywał, że w tej sytuacji jest jej panem. W pewnym momencie ku swemu zaskoczeniu i ona sama przestałą być w stosunku do niego wstydliwa. Po sytuacji z myszą, gdy przez dłuższą chwilę paradowała przed nim nago, zdała sobie sprawę, że dalsze ukrywanie nagości jest zbędne. W tym apogeum, jakie wywołała ta powracająca burza, najważniejszym działaniem, jakie podjął ten nastolatek, było zapewnienie jej bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Te słowa, które mówił, to głaskanie po głowie, i co najważniejsze, całowanie ciała, spowodowało, że przeżyła mniejszy stres. Fakt, że była wtulona w jego ciało, też dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Zdała sobie sprawę, że to on ją chronił, a nie ona jego. „Czy tak postąpiłby któryś z jej poprzednich partnerów?” –zadała sobie w myślach pytanie. „Żaden!” – odpowiedź przyszła w trybie natychmiastowym.

Ten nastolatek był naturalny, jakże niesforny erotycznie, lecz dojrzały intelektualnie. Opiekuńczy, odważny, rzutki i nad wyraz troskliwy. Delikatny, subtelny, trochę skryty i cholernie delikatny. Czy te wszystkie wymienione wcześniej przymiotniki mówiły o nim źle? Nie, teraz dojrzała, że patrzenie na partnerów z perspektywy wyglądu i modnych ciuchów to dno. Który z nich potrafiłby się posługiwać mapą z busolą jak on? Który byłby w stanie dla obcej kobiety poświęcić pięćset koron, by rozpalić ognisko? Kto nie wykorzystałby takiej sytuacji na swoją korzyść. „Nie znam takiego” – przeszło jej przez myśl.

 Czuła się w ramionach tego młodzieńca bezpieczna i pewna, jak nigdy wcześniej. Nikt nigdy nie dał jej poczucia takiego bezpieczeństwa, jak ten gówniarz teraz. Nie myślała o nim jako o gówniarzu. Po prostu nie przechodziło jej przez myśl, że tak młody facet, nastolatek, zapewni jej to, czego nie zapewnili jej poprzedni partnerzy. W jego działaniu było połączenie delikatności, subtelności i czegoś jeszcze nieokreślonego, lecz mającego pozytywny wydźwięk.

Burza przesuwała się gdzieś dalej od nich. Cały czas wtulona w chłopca przyjmowała od niego jakże niewinne pocałunki na swą górną część ciała, miłe szeptane stwierdzenia i najmilsze głaskanie po włosach. Stres, strach, jakakolwiek obawa co dalej, wychodziły z ciała kobiety. Wreszcie z pozycji maksymalnie skulonej mogła się wyprostować. Nie miała już drżenia całego ciała. On trzymał ją nadal, już teraz nie tak mocno, jak wcześniej. Cały stres z niej uchodził, czuła, że musi go szybko rozładować. Ten chłopak zrobił dla niej tak wiele. Postanowiła podziękować mu za to tak, jak tylko najlepiej mogła.

Bez żadnego oporu postanowiła pocałunkami odpowiedzieć na jego pocałunki. Wiedziała, gdzie w górnych częściach ciała złożenie pocałunku da facetowi przyjemność. Delikatnie najpierw musnęła swymi wargami okolice brodawek, a potem łapczywie poczęła całować tors. Pieściła językiem małe sutki. Nawet się nie spodziewała, że po takich pieszczotach mogą one sterczeć. Chłopak poddał się tym działaniom. Bezwstydnie swoimi dłońmi ujęła jego dłonie i skierowała je na pośladki. Pragnęła dać coś temu nastolatkowi za to co zrobił. Nie przyszło jej do głowy nic innego. Zdawała sobie sprawę, że sam, w pełni sprawny, nawet z przeciwnościami w postaci burzy dotarłby do celu. Muskała ustami klatkę piersiową, jej włosy ocierały się o nią.

Sebastian przez chwilę przestał gładzić jej włosy. To, co robiła Agnieszka najwyraźniej go zaskoczyło. Za to, co zrobił, postanowiła, łamiąc przyjęte reguły, odwdzięczyć się tak, jak kobieta potrafi najlepiej. Na bok odrzuciła wbijane jej kanony o dystansie uczeń – nauczyciel. Tej sytuacji żaden podręcznik lub wykładowca na szkole nie przewidział. Sama też musiała dać upust stresowi. Przytrzymując partnera na plecach, szybko przemieściła się tak, że teraz okrakiem siedziała na jego brzuchu. Koc opadł na bok i oboje byli nadzy. Chłopak patrzył na nią wielkimi oczami. Będąc na górze, delikatnie pochyliła się.

— Ciii, nic nie rób – szepnęła, przykładając palec jego ust.

Siedząc na jego brzuchu miała pełna kontrolę nad tym, co się dzieje. Bez skrupułów ujęła jego obie dłonie i położyła je na piersiach. Uniosła się delikatnie na kolanach i lewą dłonią chwyciła sztywnego członka. Kierowała go w stronę cipki. Delikatnie, końcówką penisa otarła się o wargi sromowe. Przesunęła go, tak by poocierać się jeszcze przez chwilę. Nie trwało to długo. Sprawnie nakierowała fallusa na otwór pochwy i powoli zaczęła opuszczać biodra.


Jęknęliśmy równocześnie, gdy penis począł zagłębiać się we wnętrzu cipki. Byłem w takim szoku, że bez słowa poddawałem się temu, co wyczynia kobieta. W najśmielszych snach nie przewidziałbym takiego scenariusza. Agnieszka powoli opuszczała biodra. Czułem jak penis dotyka ścianek pochwy, jak zagłębia się coraz bardziej. Obiema dłońmi wykonywałem koliste ruchy na jej piersiach. Miałem lekko przymknięte oczy. W końcu penis w całości zniknął we wnętrzu pochwy. Moja partnerka powoli i delikatnie poczęła wykonywać ruchy miednicą. Obie jej dłonie oparte o moją klatkę piersiową stymulowały sutki. Patrzyła na mnie tym specyficznym wzrokiem, delikatnie przygryzając wargi. Burza odchodziła, lecz teraz tutaj ,wybuchł huragan erotyzmu i pożądania.

— Agnieszko… – szepnąłem.

— Ciii, nic się nie bój, wszystko będzie dobrze — usłyszałem w odpowiedzi i poczułem jej palec na ustach.

Właśnie przeżywałem inicjację seksualną. Była pierwszą kobietą, z jaką przyszło mi odbyć stosunek. To, że ona kontrolowała wszystko, było mi na rękę. Gdyby było inaczej, z pewnością byłbym nieporadny i zepsułbym ten zmysłowy akt, jaki teraz się rozgrywał. Ona opiekowała się teraz tym wszystkim; poddawałem się temu bez słowa sprzeciwu. Jej ruchy stały się nieco szybsze. Oboje oddychaliśmy głęboko i czuliśmy przyjemność z tego, co robimy.

Przygryzałem wargi, czułem dreszcz podniecenia i błogi stan. Dłońmi wykonywałem koliste ruchy na jej cycuszkach i co pewien czas ocierałem nimi nabrzmiałe brodawki. Tylko tyle w tej pozycji mogłem zrobić. Ona była dyrygentem stosunku. Nadawała tempo i głębokość penetracji. Z początkowo delikatnych i niezbyt szybkich ruchów powoli podkręcała tempo. Ruchy stawały się coraz głębsze i szybsze. Ruszała biodrami na prawo i lewo, w górę i w dół. Czułem skurcze ścianek pochwy. Nasze serca biły jak szalone, a ciśnienie krwi przyprawiłoby pewnie niejednego lekarza o zawał. Czułem tę nadchodzącą falę przyjemności. Dyszałem jak parowóz i począłem jęczeć.

— Ooo! Aaa! – wyrywało nam się co chwila z gardeł.

Agnieszka jęczała i wykonywała coraz to silniejsze i szybkie ruchy miednicą. Poczułem, że został przekroczony ten moment i za chwilę będę miał wytrysk. Poruszałem biodrami, lecz to kobieta miała nade mną przewagę. Przeszywający dreszcz i spazm przyjemności przeszył moje ciało. Naprężyły się wszystkie moje mięśnie i wiedziałem, że w tym momencie moje nasienie tryska z penisa w głąb pochwy.

— Łaaaa! Oooooo! — jęczałem, wijąc się z rozkoszy.

Ruchy Agnieszki były teraz dzikie i silne. Czułem jak jej ciało przeszywają dreszcze, słyszałem, jak jęczała z rozkoszy.

— O tak! O taaaaak, jeszcze! — wyrzuciła z siebie bez żadnego zażenowania.

Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że ja już orgazm mam za sobą. Penis jeszcze miał erekcję i wypluwał z siebie kolejne porcje spermy. Kwestią czasu jednak było to, że za chwilę erekcja ustanie.

— Uuuuuuuu! Taaaaak! Ohhhh — wyrzuciła z siebie głośno, a jej całe ciało wygięło się w kształt łuku.

Czułem, jak jej wszystkie mięśnie są naprężone. Patrzyłem na to zjawisko, które widziałem po raz pierwszy w życiu. Jej ciałem wstrząsnęła seria konwulsji i przeszywających dreszczy. Jęcząc z rozkoszy opadła na moje ciało. Czułem, jak mocno kołacze jej serce. Dyszała jeszcze chwile leżąc na mnie. Objąłem ją czule i począłem głaskać po włosach.

— Dziękuję ci, to było cudowne — szepnąłem jej do ucha.

Oddychała ciężko, nic nie mówiąc. Oboje dochodziliśmy do siebie po tym miłosnym akcie. Leżąc na mnie uniosła do góry biodra i prawą dłonią sprawnie ujęła już nieco sflaczałego członka, wyciągając go z cipki.

— Boże, co ja zrobiłam. Będę się za to smażyć w piekle — rzuciła.

— Nie pozwolę na to — odparłem, i po raz pierwszy pocałowałem ją w usta.

Zdałem sobie sprawę, że przez cały czas, kiedy się kochaliśmy, nie całowaliśmy się w usta. Zapragnąłem tego. Popatrzyła na mnie takim serdecznym wzrokiem.

— Teraz czuję, że wszystko ze mnie zeszło — oznajmiła, i widać było wyraźnie, że stres i strach były już tylko wspomnieniami.

— Ułóż się wygodnie i zaśnij. Ruszamy skoro świt, musimy wypocząć –powiedziałem, tuląc jej głowę do piersi.

— Dziękuję ci, za wszystko, za to też — odparła, i wygodnie ułożyła się, kładąc głowę na mojej klatce piersiowej.

— Śpij, kochanie — wyrzuciłem z siebie.

Wtuliła się mocno. Nakryłem nas kocem. W utulni było już w miarę ciepło. Deszcz delikatnie kropił. Burza odeszła gdzieś daleko. Czułem bicie jej serca i oddech. Dokładnie wiedziałem, kiedy zasnęła. Odczekałem jeszcze chwilę. Nie chciałem jej budzić, a zmuszony byłem dołożyć drewna do pieca. Gdy byłem pewien, że już mocno śpi, delikatnie wysunąłem się i ułożyłem ją wygodnie na pryczy nakrywając szczelnie kocem. Dołożyłem spory kawał drewna do pieca. Na szczęście ogień był jeszcze na tyle silny, że po chwili jego jęzory omiotły dołożony kawał.

Usiadłem za stołem i patrzyłem na śpiącą nauczycielkę. Czułem to coś, czego nie odczuwałem nigdy i wiedziałem, że się w niej zakochałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Płakałem ze szczęścia. Myśląc o tym, co się wydarzyło, siedziałem do świtu, dokładając od czasu do czasu szczapy drewna do pieca. Nie usunąłbym, a nie chciałem jej budzić. Spała mocnym spokojnym snem, a ja tego snu byłem opiekunem. Tylko raz wyszedłem na zewnątrz za potrzebą. Baterie latarki wyczerpały się gdzieś koło trzeciej w nocy. Świt, jak to w maju nastał w okolicy godziny piątej. Nie dokładałem już do pieca. Sprawdziłem nasze ubrania. Były suche. Narzuciłem ciuchy na siebie i wyszedłem na zewnątrz, podziwiać wschód słońca.

Wstawał piękny słoneczny dzień. Ptaki śpiewały niemiłosiernie. Oddaliłem się nieco od naszego noclegu w poszukiwaniu źródła wody. Znalazłem je około trzysta metrów od naszego domostwa. Niewielki strumyk nie wydawał się skażony. W razie czego miałem w plecaku Pantocidum, tabletki do uzdatniania wody. Prezent od mojego PO-wca. Nabrałem do manierki wody i wróciłem do utulni. Agnieszka nadal smacznie spała. Z bólem serca musiałem przerwać jej ten błogi sen. Od wczoraj byłem jakiś odmieniony, inny, lepszy. Przypominałem sobie ten nasz seksualny akt i gdzieś w głębi duszy robiło mi się dobrze. Wiedziałem, że jest to kobieta mojego życia. Nie przeszkadzała mi spora różnica wieku, dla mnie było to nawet zaletą. Cóż mogła mi dać równolatka, która w głowie miała tak poukładane, jak w dupie po śliwkach.

— Wstań, kochanie. Musimy ruszać — powiedziałem cicho i pogłaskałem ją delikatnie po twarzy.

Nie mogłem się oprzeć i nim otworzyła oczy pocałowałem ją w policzek.

— To już? — zapytała otwierając oczy.

— Tak, jest piąta, już świta. Musimy ruszać, ubrania wyschły i masz je na stole — odpowiedziałem.

Podszedłem do swojego plecaka i wyciągnąłem z niego ostatnią konserwę wojskową. Był to salceson. Nie przepadałem za nim, lecz kiszki nam marsza grały i należało się posilić przed wyjściem. Rozpakowałem kolejną porcję sucharów i nałożyłem na nie kawałki salcesonu. Agnieszka ubierała się w tym czasie. Gdy to zrobiła, wyszła na zewnątrz najpewniej za potrzebą. Wróciła po chwili.

— Niestety to salceson, nic innego nie mam — oznajmiłem.

— Nie mam nic przeciwko salcesonowi — odparła.

Jedliśmy w ciszy, popijając wodą z manierki. Ogień w piecu wygasł.

— Wyspałeś się? — zapytała.

Nie mogłem jej skłamać. Nie po tym, co między nami zaszło.

— Nie spałem, nie mogłem, musiałem dokładać do pieca — odparłem.

Przyjrzała mi się badawczo.

— Sebastian, co jest, jesteś jakiś nieobecny, co się stało? — zapytała.

Miałem jej to powiedzieć, ale później.

— Agnieszka, kocham cię — wypaliłem bez ogródek.

Zrobiła wielkie oczy, zaskoczona moim wyznaniem. Przez chwilę nic nie mówiła i patrzyła mi prosto w oczy.

— Wiedziałam! Wiedziałam że nie powinnam. Przepraszam cię, to nie powinno się wydarzyć — wyrzuciła z siebie, ku mojemu zaskoczeniu.

Nie wiedziałem, o czym ona mówi. Nie takiej odpowiedzi na moje wyznanie się spodziewałem.

— Agnieszka, co ty mówisz? Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam i to co się wczoraj wydarzyło było najcudowniejszą rzeczą w moim życiu — odparłem.

— A ile ty kobiet znasz i z iloma byłeś w łóżku? — zapytała.

— Tylko z tobą, byłaś pierwszą i tą jedyną w moim życiu — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Wstała od stołu i obiema dłońmi chwyciła się za głowę.

— Jezu, ja cię jeszcze rozprawiczyłam! Niezła ze mnie suka! — wyrzuciła z siebie i wybuchła płaczem.

Wstałem za stołu i podszedłem do niej. Objąłem jej twarz obiema dłońmi.

— Nie płacz. Kocham cię i nic na to nie poradzę. Zdałem sobie sprawę z tego wczoraj. Gdy patrzyłem jak śpisz, po raz pierwszy w życiu płakałem ze szczęścia —wyznałem,  i pocałowałem ją w usta.

Zrobiła krok w tył.

— Sebastian, ja mam dwadzieścia pięć lat, ty piętnaście. Co ty możesz wiedzieć o miłości? Bzyknąłeś sobie nauczycielkę i tyle. Pomyśl, to nie ma żadnego sensu, tobie się to tylko tak wydaje, poznasz młodsze dziewczyny… – rzuciła mi w twarz dość ostre słowa.

— Może i niedużo wiem o miłości. Może tyle, co ty o topografii, lecz wiem, co czułem i co czuje teraz – przerwałem jej.

Agnieszka płakała i przeklinała siebie za to co zrobiła. Czuła się winna tego, co było między nami w nocy.

— Powiedz, że nic dla ciebie nie znaczę i tylko mnie wykorzystałaś. Tylko powiedz to szczerze i patrz mi prosto w oczy — rzuciłem, stawiając wszystko na jedną szalę.

Dotarło to do niej. Patrzyła na mnie swymi zapłakanymi oczami i wiedziałem, że mi tego nie powie. Czułem to podskórnie. Nie była tego typu kobietą, aby zabawić się i porzucić partnera. Staliśmy naprzeciwko siebie i patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Czekałem na odpowiedź, a w jej wnętrzu coś się kotłowało.

— Nie, nie jest tak, jak mówisz — szepnęła.

Doskoczyłem do niej i objąłem ją rękoma. Nie pytając o zgodę, całowałem jej usta, jak tylko najlepiej umiałem.

— Kocham cię! Kocham cię! — szeptałem w przerwach pocałunków.

Nie zaprotestowała. Całowaliśmy się teraz namiętnie. Mocno objęci wyglądaliśmy jak para kochanków.

— Kocham cię! — usłyszałem od niej, i mało co nie eksplodowałem ze szczęścia.

Wymiana czułości i pocałunków trwała jeszcze małą chwilę. Musieliśmy ruszać. Pozostawiwszy utulnie w stanie, w jakim ją zastaliśmy, wyszliśmy na dwór. Zarzuciłem plecak.

— Prowadź! — rzuciła.

— Postaram się prowadzić tak dobrze, jak ty wczoraj — odparłem szczęśliwy.

Oboje wybuchliśmy gromkim śmiechem. Bez zwłoki ruszaliśmy w dół czerwonego szlaku. Kostka bolała mnie już nieco mniej, lecz nie szliśmy szybko. Po deszczu szlak był śliski i należało iść ostrożnie. Przez całą drogę rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o jej traumatycznych przeżyciach związanych z burzą. Przyznała się, że prócz myszy, boi się również węży. O dziwo, nie bała się pająków i żab. Opowiadałem jej o sobie, o moich pasjach i planach na przyszłość. Szczęśliwi pokonywaliśmy kolejne kilometry.

— Słuchaj, musimy ustalić jakiś scenariusz dla reszty. Coś, co łykną i nie będą niczego podejrzewać — rzuciła na dłuższym postoju.

Rzeczywiście, należało stworzyć jakąś bajeczkę. Po kilkunastu minutach mieliśmy już wspólnie opracowany scenariusz. Wydawał się składny i trzymał się kupy. Po pokonaniu najgorszej części trasy wyszliśmy na dość dużą łąkę.

— Uważaj, wąż! — krzyknąłem, choć nigdzie węża nie było.

— Gdzie? — krzyknęła przerażona i doskoczyła do mnie, wpadając mi w ramiona.

— Tutaj, w moich spodniach jest jeden taki jadowity wąż — odparłem kierując jej dłoń na krocze.

— Wariat jesteś i do tego zboczeniec – odparła ze śmiechem na mój żart.

Znów całowaliśmy się w usta. Wsadziła swą dłoń pod moje spodnie i majtki dotykając stojącego ptaszka. Objąłem dłonią jedną z jej piersi przez materiał dresu.

— Świntuch jesteś, wiesz o tym? — szepnęła.

— Tak, ty ze mnie zrobiłaś takiego świntucha — odparłem lubieżnie.

Może i by coś między nami na tej łące się wydarzyło, jakiś szybki petting lub coś w tym stylu, lecz z naprzeciwka w naszym kierunku zbliżała się dwójka turystów. Przerwaliśmy wzajemne pieszczoty. Pozdrowiliśmy mijających nas dwójkę mężczyzn i dotarliśmy w końcu do końca szlaku. Stąd do szkoły było może z pięćset metrów.

— Sebastian, błagam cię, tylko nie chwal się nikomu… – zaczęła mówić.

— Agnieszka, ranisz mnie tym stwierdzeniem — uciąłem krótko.

Nie miałem zamiaru się chwalić tym, że uprawiałem z nią seks. Nie w tej sytuacji. Ku naszemu zdziwieniu dojrzeliśmy na parkingu przed szkołą nasz autokar. Nastąpił kres wędrówki. Jakież było zdziwienie ludzi w sekretariacie szkoły, gdy się pojawiliśmy. Zaraz zawołano naszego kierowcę i zaoferowano podwózkę do miejscowego szpitala.

— A co wy tu robicie? — zapytał nas zaskoczony kierowca.

Agnieszka sprzedała mu gadkę o skręceniu mojej kostki, pomocy dwóch miejscowych słowackich turystów, u których przenocowaliśmy, i którzy byli na tyle uprzejmi, że rano podwieźli nas pod szkołę.

— Gdyby nie ta dwójka Słowaków, których spotkaliśmy na szlaku, to chyba musielibyśmy nocować w deszczu w lesie  – zakończyła opowiadać kierowcy bajeczkę kobieta.

Nasz kierowca łyknął tę historyjkę jak pelikan. Poinformował nas, że dostał telefon z posterunku milicji, że cała grupa nocuje w schronisku, bo złapała ich tam burza. Miał dzisiaj koło południa odebrać ich z umówionego miejsca. Dlatego przenocował tutaj. O nas nic nie wiedział. Nikt o naszej dwójce go nie poinformował.

— Zapomnieli o nas. Zobacz mieli nas w dupie! — rzuciła Agnieszka do mnie, wsiadając do poczciwej skody 105.

Razem z pracownikiem szkoły pojechaliśmy do szpitala. Przyjęto mnie w miarę szybko i diagnoza mojej partnerki okazała się trafiona. Skręcenie kostki pierwszego stopnia. Podano mi jakieś leki przeciwzapalne, stopę posmarowano jakąś maścią, czy żelem i standardowo wpakowana ją w gips. Dla mnie górskie eskapady były zakończone. Wróciliśmy do szkoły. W autokarze były nasze torby z ciuchami, więc szybko przebraliśmy się w toaletach w świeże ubrania. Nim ruszyliśmy z naszym kierowcą, na stołówce dano nam ciepły posiłek. Przed jedenastą, podziękowawszy za pomoc, ruszyliśmy autokarem by odebrać resztę grupy. Nie rozmawialiśmy z sobą podczas drogi. Agnieszka prosiła, by nie okazywać zbytniej bliskości. Nadal mieliśmy stwarzać pozory relacji nauczycielka-uczeń. Przystałem na to, choć nie było to dla mnie łatwe. Łaknąłem jej bliskości, dotyku i zapachu.

— Jezu, jak dobrze was widzieć! – wyrzucił z siebie pan Gustaw.

Widać było, że zeszło z niego ciśnienie. Ucałował mnie w czoło, Agnieszkę również. Do autobusu ładowała się reszta klasy. Widać było, że też są zadowoleni. Momentalnie dosiadł się do mnie Włodek. Objął mnie po przyjacielsku.

— Opowiadaj, jak było — rzucił.

Sprzedawałem mu ten kit ustalony z nauczycielką. Do niej dosiadła się nasza wychowawczyni. Długo ze sobą rozmawiały. Dłużej, niż moja relacja przekazana koledze. Tuż obok siedział ojciec Włodka i przysłuchiwał się mojej opowieści. Gdy skończyłem, usłyszałem od Włodka relację z ich wyprawy.

— W szkole nic nie wiedzieli o waszym zejściu? — zapytał mnie pan Gustaw.

— Nie, nikt nic nie wiedział, kierowca też był zdziwiony — odparłem.

Mężczyzna westchnął ciężko.

— Mieliście cholernie dużo szczęścia, podaliśmy informację przez radio, że schodzicie i zapewniono nas że wszystko jest OK. Najwyraźniej o tym, że schodzicie, milicja nie usłyszała — rzekł.

Autobus ruszył. Jakiż był w nim gwar! Niektórzy narzekali na nocleg spędzony na podłodze w schronisku. Słuchałem, jakie to niedogodności przeżyli i uśmiechałem się pod nosem. Nawet kątem oka nie spojrzałem na Agnieszkę. Gdy wychowawczyni skończyła z nią rozmawiać, podeszła do mnie.

— Dobrze cię widzieć. Pani Agnieszka bardzo cię chwaliła, szczególnie, że słuchałeś się jej bez problemów. Dobrze, że wam pomogli ci Słowacy, przynajmniej przespaliście się w normalnych warunkach, a nie tak jak my — palnęła pani Maria.

Mało nie wybuchnąłem śmiechem. Jakaż to ona była biedna, bo musiała spać na pryczy, w suchym ubraniu i mając dach nad głową. Owszem, Agnieszki słuchałem i podporządkowałem się w jednej kwestii, ale gdyby wychowawczyni wiedziała, w jakiej, dostała by zawału i wylewu równocześnie.

— Tak, tak mieliśmy szczęście — bąknąłem, chcąc aby zakończyła już tę miałką gadkę.

Wróciła na swoje miejsce przy Agnieszce. Wkrótce dotarliśmy do szkolnego schroniska młodzieżowego. Jako ostatni wysiadłem z autokaru. Kuśtykałem powoli za całą grupą. Mój bagaż i plecak zabrał Włodek, odprawiony przez ojca, by zajął pokój. Panu Gustawowi najwyraźniej coś nie dawało spokoju. Zatrzymał się i poczekał, aż do niego dojdę.

— Sebastian, takie bajki to może łyknie mój syn, ale nie ja. Nawet gdyby wam ktoś pomagał, nie dalibyście rady niebieskim szlakiem zejść do tej wioski przed burzą. Powiedz mi prawdę, bo mam wyrzuty sumienia, że was samych wysłałem – wyrzucił z siebie.

Szanowałem tego człowieka, miałem jednak układ z wuefistką i nie miałem zamiaru go złamać.

— Proszę zawołać panią Agnieszkę — poprosiłem.

Gustaw krzyknął na nią i poprosił, by podeszła. Zawróciła i po chwili staliśmy w trójkę. Ponowił do niej zadane mi wcześniej pytanie.

— Ale musi pan przysiąc że nikomu pan o tym nie powie — rzuciła.

— Przysięgam, pozostanie to między nami  – odparł Gustaw.

— Nocowaliśmy w szałasie przy niebieskim szlaku. Spanikowałam i gdyby nie Sebastian, to bym chyba umarła w tym lesie podczas burzy. Praktycznie to on się mną opiekował, a nie ja nim. Znalazł to miejsce, rozpalił ogień w piecu, nakarmił i uspokajał. Dzięki niemu jesteśmy tutaj cali i zdrowi – wyjawiła mu.

— Tak przypuszczałem! No chłopaku, spisałeś się na medal! Musieliście tam przejść niezłe piekło – odpowiedział.

— Zlało nas niemiłosiernie… – rozpocząłem.

— Ale szczęśliwie mieliśmy zapasowy komplet bielizny — przerwała mi Agnieszka.

Ugryzłem się w język. Nic już nie mówiłem. Całą trójką ruszyliśmy w kierunku szkolnego schroniska.

Do końca wycieczki poruszałem się autobusem wraz z kierowcą. Z Agnieszką wymieniałem tylko krótkie zdania. Oboje byliśmy bardzo ostrożni, może nawet za bardzo. Włodek, bardzo ciekawski, wypytywał mnie, jak to z nią było na szlaku. Zgodnie z obietnicą jego ojciec nie wyjawił mu prawdy. Odpowiadałem półsłówkami, zbywając jego pytania. Po powrocie do domu nosiłem jeszcze ten gips przez pięć dni.

Zbliżał się termin naszego komersu – ostatniej klasowej imprezy. Można było zaprosić kogoś lub przyjść samemu. Zadeklarowałem, że pojawie się z osoba towarzyszącą.


W piątkowe popołudnie, w dzień, w którym odbywać się miała nasza ostatnia szkolna zabawa, siedziałem za stołem w ponurym nastroju. Nic mnie nie cieszyło, nic nie radowało. Przypomniałem sobie jak tydzień przed ogłoszonym terminem z zaproszeniem udałem się do kantorka przy sali gimnastycznej. Odczekałem, aż dzieciaki z młodszej klasy opuszczą salę gimnastyczną i szatnie. Zapukałem do kantorka i usłyszałem głos Agnieszki, zapraszający do środka. Otworzyłem drzwi i wszedłem do kantorka. Moja ukochana ubrana jak zawsze w sportowy dres układała piłki na stojaku.

— Prosiłam cię, żebyś nie przychodził w szkole, po co nam plotki — powitała mnie.

Przez ten okres od wycieczki spotkaliśmy się chyba raz i spotkanie to było krótkie i pozbawione uczucia. Nadal próbowała wybić mi z głowy ten związek. Każde jej wtedy wypowiedziane słowo raniło mnie do żywego.

— Musiałem. Nie wiem gdzie mieszkasz, nie chcę cię śledzić — odparłem.

Zrobiłem parę kroków w jej kierunku. Pragnąłem ją dotknąć, pocałować. Cofnęła się przewidując moje zamiary.

— Nie! Zwariowałeś? Nie tutaj i nie teraz — szepnęła.

Nabrałem powietrza w płuca. Wyciągnąłem dłoń z zaproszeniem na komers.

— Chciałbym zaprosić cię na komers — wydukałem z siebie.

Zrobiła dziwną minę i popatrzyła na mnie badawczym wzrokiem.

— Ty zwariowałeś? Rozmawialiśmy o tym, Sebastian. Jesteś chwilowo zauroczony, to szczenięce uczucie ucznia do nauczycielki. Uwierz mi, to ci przejdzie, skończyłeś podstawówkę, pójdziesz do technikum i poznasz tam fajna młodą i ładną dziewczynę w twoim wieku. Za pół roku będziesz się śmiał z tego, co było — mówiła do mnie cicho.

Poczułem się, jakby mi ktoś wbijał nóż w serce. Pokiwałem na to wszystko przecząco głową. Łzy napłynęły mi do oczu.

— Dlaczego nie chcesz zrozumieć, że to ty jesteś tą jedyną i żadnej innej nie chcę? — zapytałem ledwo tłumiąc łzy.

Zrozumiała, że tym zdaniem mnie uraziła. Widziała, w jakim jestem stanie.

— Dłużej żyje i mam większe doświadczenie. Też coś do ciebie czuję, lecz ten związek nie ma sensu, nie przetrwa próby czasu – odparła.

Położyłem na stoliku zaproszenie. Patrzyłem jej prosto w oczy. Unikała kontaktu wzrokowego. Podniosła zaproszenie i dała mi je do ręki.

— Załóżmy, że pójdę. Wiesz, co po tym tu w szkole się będzie działo? Będę na językach wszystkich, naruszę niepisaną zasadę co do relacji uczeń – nauczyciel – tłumaczyła mi przyczynę swej odmowy.

— Pieprzyć zasady! Gdybyś wtedy tam, podczas burzy, trzymała się zasad, a nie zdrowego rozsądku, być może by już nas nie było — wypaliłem wściekły.— Po drugie, już nie jestem uczniem tej szkoły, zakończyłem tu naukę i te zasady, o których mówisz, przeszły do historii. — dodałem kolejny argument.

Nic nie odpowiadała przez dłuższą chwilę. Nie odebrałem zaproszenia z jej dłoni.

— Nie mogę. Zaproś jakąś kuzynkę, siostrę kolegi, kogokolwiek – odparła cicho.

Znów przecząco kiwałem głową. Zaproszenie jakiejkolwiek innej osoby nie wchodziło w grę. Czułem, że dalsza rozmowa nie ma sensu.

— Zrobisz jak uważasz. Wiedz jednak, że ja dla ciebie zrobiłbym wszystko. W wszystko! – rzuciłem na pożegnanie i wyszedłem z kantorka.

Usłyszałem, jak coś do mnie mówi. Siorbiąc pod nosem szybkim krokiem szedłem szkolnym korytarzem nie zwracając uwagi na nic.

Ta nasza ostatnia rozmowa cały czas tłukła mi się w głowie. Odświętnie ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę, wąski, modny wtedy krawat i czarne półbuty siedziałem przybity za stołem. Obok siedział mój druh Włodek ze swoją kuzynką. Wiedział, że miałem z kimś przyjść i ciekawość go dosłownie pożerała. Widząc, że pojawiłem się sam i w dość podłym nastroju, nie omieszkał zapytać się, co się stało.

— Nic. Po prostu nie mogła — odpowiedziałem krótko.

Bąknął, że nieraz tak bywa i widząc moją ponurą minę nie dopytywał się już więcej. Gdyby Agnieszka była naszą wuefistką, to sprawa by była prostsza. Wszyscy nauczyciele, którzy nas uczyli, byli zaproszeni przez nas na komers. Ona niestety nie prowadziła z nami zajęć. Towarzystwo klasowe było radosne. Blisko połowa klasy przyprowadziła osoby towarzyszące. Dziewczyny wystrojone w szałowe kiecki, chłopaki w eleganckich garniturach, grono pedagogiczne w mniej lub bardziej stonowanych kreacjach. Na sali gimnastycznej panowała radość i ogólna wesołość. Bal miał zacząć się od poloneza. Było jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia. Skwaszony i smutny miałem zamiar zerwać się z tej imprezy jak najszybciej. Rodzice nie wiedzieli, że zaprosiłem kogoś innego. Z odłożonego kieszonkowego, zabranej makulatury i butelek wysupłałem kwotę, by zapłacić za swoją partnerkę. Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się gwałtownie. Tuż obok stała Kasia, ta, przez którą wtedy skręciłem kostkę.

— Może zatańczymy razem poloneza? Bo widzę że jesteś sam, tak jak i ja — zaproponowała, będąc ubrana w szałową mini sukienkę z błyszczącymi cekinami.

Ostatnie, co by mi przyszło do głowy, to tańczyć poloneza z tą pindą. Co prawda to pośrednio dzięki niej narodziło się moje uczucie do Agnieszki, lecz taniec z Kaśką traktowałbym na równi ze zdradą.

— Boli mnie jeszcze kostka. Chyba dobrze wiesz z jakiego powodu — odparłem zjadliwie temu dziewuszysku.

Rozdziawiła gębę i odwróciła się na pięcie. Wiedziałem, że potraktowałem ją zbyt ostro. Nie było mi jej jednak wcale szkoda. Jedno zdanie i miałem ją z głowy na resztę imprezy.

— Aleś jej pojechał po rajstopach! — skwitował to wszystko Włodek.

Patrzyłem smutnym wzrokiem po swoich kolegach i koleżankach. Roześmiani, weseli, pogodni. Kipiała z nich energia i młodość. Osobiście czułem się jak stary dziad, zgorzkniały, smutny, nikomu niepotrzebny. Psułem obraz tej imprezy, nie pasowałem do reszty. Czas rozpoczęcia imprezy zbliżał się wielkimi krokami. Wychowawczyni kręciła się pomiędzy nami i dobierała w pary pojedyncze osoby. Wiedziałem, że i mnie jej wizyta nie ominie.

— O, Sebastian, ty sam? Miałeś być z kimś — rzuciła na wstępie.

— Tak wyszło, jestem sam — odpowiedziałem krótko.

Za jej plecami stała Katarzyna. Najwyraźniej nie potrafiła odpuścić.

— Zobacz, Kasia jest sama. Ty też sam zostałeś, zatańczycie razem poloneza –usłyszałem od pani Marii.

Podniosłem wzrok na nie. Nawet nie chciało mi się wstać.

— Bardzo chętnie bym to uczynił, lecz obawiam się, że przy tej bolącej kostce z taką partnerką mógłbym skręcić drugą. Nie, dziękuje, nie zaryzykuje – wywaliłem głosem pełnym złości.

Nastolatka wybuchła płaczem i pobiegła gdzieś w głąb sali. Wychowawczyni stała jak wryta. Włodek i jego kuzynka otworzyli usta z wrażenia.

— Sebastian, opanuj się! Wstań i idź przeproś Kasię. Zobacz, do czego doprowadziłeś — poleciła mi wychowawczyni.

— Mówiłem jej wcześniej w delikatny sposób, jednak nie zrozumiała. Teraz mam nadzieję że zrozumiała bardzo dobrze — odpowiedziałem.

Nie miałem zamiaru nikogo za nic przepraszać. Skoro ktoś nie zrozumiał za pierwszym razem, to należało to wytłumaczyć mu w bardziej dosadny sposób. Nikt nie miał prawa mnie zmusić do tańca. Nawet jeżeli Katarzyna o tym marzyła. Najwyraźniej nie było nikogo chętnego na taniec z nią. Podobnie jak z jej koleżanką Joanną, do której na siłę wychowawczyni wcisnęła kolegę Czarka. Ugiął się chłopak pod presją pani Marii, lecz minę miał nietęgą.

— Ty, a kto to jest? Co to za laska? — zapytał siedzący obok nas Sławek.

Siedziałem tyłem do drzwi wejściowych. Wychowawczyni miała mi coś powiedzieć, lecz pytanie Sławka zaintrygowało wszystkich. Powoli obróciłem się, siedząc na krześle, i natychmiast wstałem. W drzwiach wejściowych do sali gimnastycznej stała Agnieszka. Ubrana w czarną ołówkową sukienkę sięgającą za kolano wyglądała zjawiskowo pod każdym względem. Wyjątkowo kobiecy, kuszący fason sukienki idealnie dopasowywał się do figury. Ołówkowy fason sukienki, obcisły i przylegający do jej ciała świetnie leżał na jej sylwetce. Idealnie podkreślał walory figury mojej kobiety. Agnieszka wyglądała wyjątkowo kobieco. Pięknie wycięty dekolt w kształcie karo podkreślał jej cudną szyję i subtelnie eksponował biust. Dopełnieniem sukienki były cienkie cieliste rajstopy i czarne szpilki na wysokim obcasie. Stała, rozglądając się po sali.

— To przecież wuefistka Agnieszka! — rozpoznał ją Włodek.

Stałem jak wryty, nie wiedząc, co począć. W jednej chwili ze zgnuśniałego chłopaka stałem się najszczęśliwszą istotą na świecie. Chciałem krzyczeć z radości, by cały świat wiedział, jaki jestem szczęśliwy.

— Ale co ona tu robi? Przecież nie była zaproszona — rzuciła wychowawczyni.

— Myli się pani, była – odparłem i ruszyłem w kierunku ukochanej.

Nie widziałem miny wychowawczyni bezpośrednio, ale o tym opowiedział mi Włodek. Podobno stała z rozdziawioną gębą przez dobre parę chwil. Szybko pokonywałem dzielący nas dystans. W połowie drogi zaczepiła mnie ponownie ta cholerna Kaśka.

— Sebastian może jednak… – zaczęła mówić.

— Przykro mi, właśnie przyszłą moja partnerka — odpowiedziałem szczęśliwym głosem.

Agnieszka dojrzała mnie i się uśmiechnęła. Nigdy nie widziałem jej w typowo kobiecym eleganckim stroju i makijażu. Stanąłem krok przed nią i wpatrywałem się w nią jak w jakieś nieziemskie zjawisko. Podziwiałem te piękne duże brązowe oczy, rozpuszczone brązowe włosy. Delikatny i subtelny makijaż podkreślał jej urodę. Perfekcyjnie pociągnięta kreska na brwiach, subtelnie zrobione rzęsy, delikatna czerwona pomadka na ustach, czerwony lakier na paznokciach. Stałem i podziwiałem. Zarumieniła się i podeszła do mnie.

— Miałeś rację. Pieprzyć reguły, na pohybel im! – szepnęła mi do ucha i pocałowała w policzek.

— Jesteś….. — zacząłem mówić.

— Ciii, nic nie mów, wszystko będzie dobrze — powiedziała, jak wtedy w utulni, i przyłożyła mi palec wskazujący do ust.

Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że wszyscy ucichli i patrzyli na nas dwoje. Było to nieco krępujące, a stało się jeszcze bardziej, gdy grupa od mojego stolika w składzie Włodek, Sławek i Paweł zaczęli bić brawo. Gdy dotarliśmy do niego, wychowawczyni jeszcze tam tkwiła.

— Pani Agnieszko, może dosiadzie się pani do nas, do stolika nauczycielskiego –wypaliła.

— Pani Mario, Sebastian mnie zaprosił i tu jest moje miejsce. Nie byłam zaproszona z racji bycia nauczycielką — odpowiedziała jej Agnieszka.

Reszta moich koleżanek i kolegów, z wyjątkiem może tych dwóch pind, dołączyła do braw. Oboje byliśmy cholernie zawstydzeni. Ogromne rumieńce wykwitły na naszych policzkach.

— No to do poloneza! — rzuciła będąca dalej w szoku pani Maria.

— Stary, rządzisz dzisiaj! Szacun! — rzucił Włodek, i klepnął mnie przyjacielsko w plecy.

Agnieszka odłożyła niewielka kopertową torebkę. Ująłem ją pod rękę i poprowadziłem zza stołu. Wszyscy ustawiliśmy się do poloneza. Patrząc na jej przecudną postać, rozpoczęliśmy taniec.

— Jesteś wielka — szepnąłem do niej po zakończonym tańcu i ucałowałem jej dłoń.

— Miłość to wielka siła. Przekonałam się o tym dzięki tobie — odpowiedziała szeptem.

— Kocham cię, wiesz o tym — wyznałem jej to uczucie po raz kolejny.

— Wiem, ja tez cię kocham i dlatego tu jestem — usłyszałem jej odpowiedź

Przy stoliku grona pedagogicznego wrzało. Cały czas trwały tam gorączkowe rozmowy. Nie zwracaliśmy na to uwagi. Nie dawało mi to jednak spokoju, że ona tak miękko to brała.

— Nie boisz się, że teraz to oni cię tu zjedzą? —zapytałem wskazując na stolik nauczycielski.

— Walę to. Od września przechodzę do liceum medycznego, moja znajoma mi załatwiła. Same dziewuchy w klasach, więc nie masz się czego obawiać. Co oni mi tu mogą zrobić? Dupsko obrobić? I tak wiem, że mówią o mnie „stara panna”. Nie pasuje do tych wapniaków – odpowiedziała.

Puścili wolny kawałek. Poprosiłem ją do tańca.

— Później. Weź tę dziewczynę, przez którą skręciłeś kostkę, gdyby nie ona to… – poprosiła mnie.

Wiedziałem co ma mi do przekazania. Podszedłem do Kaśki.

— Zatańczymy? — zapytałem.

Kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Po zakończonym tańcu powróciłem do stolika. Zatańczyliśmy jeszcze parę tańców. Nie za bardzo mogłem przy tych wolnych ją przytulić. Byliśmy już na językach wszystkich obecnych. Gdy tylko nieco pociemniało, postanowiliśmy zerwać się z imprezy. Oboje bardzo pragnęliśmy bliskości i czułości, a w takim towarzystwie było o to trudno.

— Dobra, najpierw ty, a potem ja. Czekaj na mnie na przystanku — zadecydowała Agnieszka.

Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Po kwadransie od tego, gdy  opuściłem szkołę, kobieta dołączyła do mnie. Wreszcie mogłem ją namiętnie pocałować w usta.

— I co teraz? — zapytałem, gdy nasyciłem się smakiem jej ust.

— Jedziemy do hotelu, ja stawiam – rzuciła bez ogródek.

Iskrzyło między nami jak cholera. Czuliśmy narastające podniecenie. Po kwadransie podjechał autobus. Po kolejnym kwadransie staliśmy przy recepcji hotelowej.

— Dwa pokoje jednoosobowe. Jeden dla mnie, a drugi dla mojego kuzyna, na jedną noc — kłamała recepcjoniście.

Zadbała o to, by nie zwracać na nas uwagi. W tym czasie hotel świecił pustkami. Dostaliśmy pokój na piątym piętrze. Już w windzie zaczęliśmy się pieścić i całować. Boże, jaki ja byłem wyposzczony! Jak pragnąłem ją objąć, całować, mierzwić włosy! Pachniała cudnie, delikatnymi perfumami o subtelnym zapachu. Wsunąłem dłoń pod jej sukienkę.

— Pragnę cię! — szepnąłem jej do ucha, a moja dłoń posuwała się wyżej w kierunku szparki.

Nie miała rajstop, wyczułem, że są to samonośne pończochy zakończone koronką. To jeszcze bardziej mnie podjarało. Winda dała sygnał, że jesteśmy już na właściwym piętrze. Agnieszka poprawiła sukienkę i wyszliśmy na korytarz. Nasze pokoje były obok siebie.

— Chodź — powiedziała rozglądnąwszy się wcześniej czy nikogo nie ma na korytarzu.

Oboje znaleźliśmy się w hotelowym pokoju. Gdy tylko przekręciła klucz w zamku przystąpiłem do działania. To nie był tak jak w utulni delikatny, powoli narastający akt. Byliśmy siebie spragnieni, jak dzikie zwierzęta. Wzajemnie się rozbieraliśmy, co mi sprawiało niezły problem. Motałem się z rozpięciem zamka sukienki, ściągnięciem czarnego koronkowego biustonosza. Pomogła mi w tym, widząc moją nieporadność. Zostałem całkiem nagi, a ona w samych samonośnych pończochach. Nasze porozrzucane ciuchy leżały na podłodze.

— Boże, ty jesteś jeszcze piękniejsza niż wtedy — rzuciłem, wcale nie kłamiąc.

— Choć, chcę cię – wyznała lubieżnie i chwyciła swą dłonią sterczącego członka.

Powaliła mnie na tapczan. Coś trzymała w dłoni.

— Dopóki nie osiągniesz pełnoletności to ja tu rządzę w tej kwestii – powiedziała i tak jak wtedy usiadła na mnie.

Nie miałem nic przeciwko. Miała większe doświadczenie w tych sprawach niż ja. Teraz dojrzałem, że rozpakowywała prezerwatywę.

— Nie chcę mieć jeszcze dzidziusia, a mam dni płodne — oznajmiła mi i sprawnie nałożyła kondoma na penisa.

Kochaliśmy się jak szaleni. Nie było nic z poprzedniego aktu. Zatykała sobie usta dłonią, by tłumic jęki rozkoszy. Była tam na dole cholernie wilgotna, a jej sutki tak sztywne, że mało co nie pękły. Nakierowała jedną z moich dłoni na łechtaczkę.

— O tak, tak chcę — szepnęła i pokazała mi, jak mam stymulować ją palcami.

Jęczałem i wyłem z rozkoszy tak jak ona. Zatykała mi dłonią usta, w końcu pochyliła się tak, że mogliśmy się całować w usta. Szaleńczo ruszała miednicą na wszelkie strony. Jej pochwa pulsowała. Doszła pierwsza. Znów wygięła się na kształt łuku, a całym jej ciałem wstrząsnęła seria konwulsji i dreszczy. Opadła na mnie. Teraz to ja począłem ruszać biodrami.

— Ja już, o niee, taaak… — jęczała zakrywając sobie usta dłonią.

Miała chyba kolejny orgazm, bo jej ciało wiło się jakby było rażone prądem. Na twarzy miała grymas przyjemności i zagryzała wargi. Moje ruchy nie były aż tak mocne. Byłem przywalony jej ciałem, lecz po chwili i ja osiągnąłem ekstazę. Nasze serca biły jak szalone. Agnieszka nie panowała nad tym, co robi. Gryzła delikatnie moją szyję, a paznokcie wbiły się w moje barki. Przeżywszy ten nieziemski, dziki i szalony akt miłosny, leżeliśmy obok siebie zmęczeni niemiłosiernie. Wyciągnąłem penisa z pochwy i zdjąłem prezerwatywę.

— Boże, jesteś niesamowity! Nigdy nie miałam jednego orgazmu za drugim, to było cudowne – stwierdziła, dysząc jeszcze ciężko.

— To ty jesteś niesamowita. Za każdym razem gdy się kochamy jest inaczej i zawsze cudownie — odpowiedziałem, zgodnie z prawdą.

Pocałowała mnie w usta i położyła głowę na moim ramieniu. Począłem głaskać jej włosy.

— Przychodząc na imprezę zrobiłaś mi najpiękniejszy prezent w życiu. Gdybyś nie przyszła to ja bym… — rozpocząłem.

Przyłożyła mi swój palec do ust.

— Nie kończ. Przyszłam, bo cię kocham — przerwała mi, patrząc na mnie tymi swoimi przepięknymi brązowymi oczyma.

Widać w nich było, że nie kłamie. Znów zaczęliśmy się namiętnie całować. Wyznania „kocham cię” padały wielokrotnie z naszych ust.

— Wiesz, że muszę po północy iść do domu – oznajmiłem jej.

— Wiem. Będę tęsknić — odparła.

Leżeliśmy wtuleni w siebie słuchając bicia naszych serc. Usnęła w moich ramionach. Nie mogłem spać. Patrzyłem na tę cudowną istotę i wiedziałem, że jestem niesamowitym szczęściarzem. Przed północą zostawiłem ją śpiącą i przez nikogo niezauważony opuściłem hotel. Recepcjonista kimał w najlepsze na złączonych fotelach.

 

EPILOG

Rok później, dokładnie tego samego dnia roku, gdy przyłapała nas burza, dwójka turystów, młody nastoletni chłopak i dwudziestoparoletnia kobieta, trzymając się za ręce zmierzała tym samym szlakiem w kierunku utulni. Z daleka było widać, że są w sobie zakochani. Co jakiś czas zatrzymywali się i całowali namiętnie.

— Sebastian, mam nadzieję że nikogo tam nie zastaniemy? — rzuciła kobieta.

— Agniecha, jak ktoś będzie lub dojdzie to zrobimy sobie trójkącik — lubieżnie odparł młody mężczyzna.

— Świnia i zboczeniec! — usłyszał chłopak i znów zaczęli się całować.

Ten rytuał powtarzaliśmy w sumie trzykrotnie. Zawsze tego dnia udawało nam się wyrwać na dwa dni do Czechosłowacji w to nasze miejsce, gdzie przeżyliśmy swoją erotyczną przygodę. Na burze nie natknęliśmy się jednak nigdy. Kochaliśmy się tam, tak jak wtedy, no może nie tak dosłownie. W ten sposób obchodziliśmy kolejne rocznice naszej miłości.

Dlaczego tylko przez trzy lata? – zapytacie, Drodzy Czytelnicy. Już spieszę Wam z odpowiedzią. Gdy tylko osiągnąłem pełnoletność, ożeniłem się z moją wybranką. Wzięliśmy ślub cywilny, nikt mi tego nie mógł zabronić. Na przekór moim i jej rodzicom, którzy nie akceptowali tego związku, sformalizowaliśmy go. Obojgu nam nie było łatwo. W szczególności, gdy podjąłem decyzje, by w drugiej klasie technikum przenieść się do liceum zawodowego. Nadal swe plany wiązałem z wojskiem, a o rok krótsza nauka w liceum dawała mi to, że o rok wcześniej pójdę do szkoły wojskowej.

Świadkiem na naszym ślubie był mój nauczyciel PO, jedyny, który stanął po stronie Agnieszki, oraz jej kuzynka. Skromne przyjęcie w podrzędnej restauracji dla kilku osób to było nasze wesele. Nie mogąc znieść ciągłego ujadania naszych rodziców wynajęliśmy niewielka kawalerkę na obrzeżach miasta. Na naszą czwartą rocznicę Agnieszka była już w ciąży. Nie ryzykowaliśmy wypadu do utulni. Oboje cieszyliśmy się owocem naszej miłości.

Porzuciłem wizje dostania się do Szkoły Oficerskiej. Cztery lata skoszarowania z przepustkami na weekend były nie do przyjęcia. Chciałem być obecny przy wychowywaniu naszego potomka. Mając maturę, wybrałem rozwiązanie pośrednie: dwuletnią Szkołę Chorążych. Po złożonej przysiędze, gdy przybyłem do naszej kawalerki, czekała na mnie prześliczna córeczka, Lidia. Była kropla w kroplę podobna do swej mamy. Dwa lata chorążówki minęły szybko i skierowano mnie do odległej miejscowości na zachodzie Polski. Sam tę miejscowość wybrałem, gdyż kończąc szkołę z wysoką lokatą miałem taką możliwość. Daleko od rodzinnych stron, lecz ze służbowym mieszkaniem na start, więc zaczęliśmy nowy rozdział naszego życia. Sami, bez niczyjej pomocy przezwyciężając wszelkie przeciwności losu, staliśmy się silniejsi.

 

Ktoś powie, że pierwsza miłość to nic nieznaczące uczucie, to taka choroba, którą każdy przechodzi, że z tego nic nie będzie. Gdy do tego dojdzie romans ucznia z nauczycielką, to już w ogóle szans na powodzenie brak.

Nieprawda. Jesteśmy tego najlepszym przykładem, trwając w związku już dwadzieścia pięć lat. Dwójka dorosłych już teraz dzieci. Młodszy syn Radek urodził się cztery lata po Lidce. Agnieszka na etacie zastępcy dyrektora w miejscowym liceum i ja kapitan Wojska Polskiego po dwóch zagranicznych misjach. Tak, udało mi się ukończyć Szkołę Oficerską na kursie będąc chorążym. Istniała taka opcja i z niej skorzystałem.

Wybudowaliśmy niewielki dom na wsi. Nasi rodzice po kilku latach zmienili zdanie, widząc, że nasza miłość przetrwała próbę czasu. Naszą utulnię już dawno rozebrano. Podczas jakiegoś huraganu spadły na nią drzewa, niszcząc ją doszczętnie. Ona została zniszczona, nasza miłość trwa do dzisiaj i żadna burza nie jest w stanie jej zniszczyć. Choć gdyby nie ta burza wtedy i ta zwichnięta kostka…

16,674
9.76/10
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.76/10 (78 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.