To (nie?) jest kolejna opowieść o wirusie z koroną, czyli zło konieczne
25 marca 2020
9 min
Kobieta w bielutkim, ostro pachnącym dezynfektantem kitlu niespiesznie odkłada wypełniony starannym pismem arkusz na biurko. Marszczy młodą, budzącą zaufanie twarz w pełnym zatroskania grymasie. Z pietyzmem przeczesuje sięgające pasa jedwabiste loki, z każdą chwilą coraz mocniej poddając się równie czarnym co one myślom. Ostatecznie wzdycha ciężko, opierając głowę na dłoniach.
Niespodziewanie z zadumy wyrywają ją dobiegające z korytarza ciężkie kroki, zwiastujące pojawienie się w drzwiach ciekawskiego spojrzenia.
– Pani ordynatorowa u siebie? – rozlega się zachrypnięty głos.
– Mówiłam tyle razy, „ordynatorowa” to żona, a nie… zresztą nieważne! Przecież widać, że dyżur mam! – Rzeczona kierowniczka oddziału podnosi poirytowany wzrok. – I od razu uprzedzam, że jestem zajęta!
– Bo wie pani, według mnie – siwowłosa pielęgniarka wprasza się do gabinetu i wypełnia krzesło tęgim zadkiem – nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Nie ma i chyba już nie będzie! Ja swoje przeżyłam, swoje widziałam i diabli mnie wciąż nie biorą, a tu tacy młodzi chorują! I umierają! Jak to wytłumaczyć?
– My się najwyraźniej nie rozumiemy…
– No właśnie! Do szkoły chodziłam, jak w sześćdziesiątym trzecim ta zaraza we Wrocławiu wybuchła. Najprawdziwsza ospa, nie jakieś tam kitajskie grypy! Calutkie miasto zamknęli! Lekarze chodzili w takich kombinezonach i wielkich goglach na oczy jak na motocykl, jak ja się ich bałam! – Wzdryga się mimowolnie. – A co jeszcze gorsze, nie mogłam nawet z domu wychodzić! W samym środku wakacji! I na dodatek wszystko strasznie chlorem śmierdziało!
– Proszę mi nie przypominać, co się wówczas działo, ponieważ… – Przełożona przygryza język w ostatniej chwili – …mi pani opowiadała. Ostatnio bodajże przedwczoraj. Tymczasem skupmy się na bieżącej sytuacji, bo ona jest przecież najważniejsza, dobrze? Zrobiłam obchód i porównałam wpisy z ostatnich dni. – Pokazuje gestem papiery na stole. – I w większości przypadków widzę wyraźną poprawę. Tylko tym dwojgu z trzynastki się nie polepsza, choć robimy, co w naszej mocy…
– Ja też o nich się najbardziej martwię! – Pielęgniarka przerywa po raz kolejny. – To jeszcze dzieci są! Rodzeństwo na dodatek! Co ich rodzice muszą teraz przeżywać? Muszę pani powiedzieć, że ja już naprawdę nie mam pojęcia, jak Stwórca…
– Pani Tzarova! Dość tych dywagacji! – Surowy głos przerywa dyskusję. – Po pierwsze: proszę mnie nie brać na litość tekstami o „dzieciach”, bo te „dzieci” są pełnoletnie. Nawet jeśli nie wyglądają. A po drugie, nie mam najmniejszego zamiaru wnikać w działanie sił wyższych, lecz wiem doskonale, co pani powinna zrobić! Najlepiej natychmiast. Proszę: wstać, wyjść, przekazać innym, że mają mi nie przeszkadzać, a później wrócić do domu i porządnie się wyspać. Oraz koniecznie powiedzieć doktorowi Zuhausowi, że znów narobił burd… lupanaru w dokumentacji. I ma mnie jutro znaleźć, bo jak nie, to ja znajdę jego! – dodaje zimno. – Powtarzam: jutro, nie dzisiaj! Rozumie pani? A teraz życzę dobrej nocy!
Momentalnie po szczęknięciu klamki ordynatorka oddziału chorób zakaźnych szpitala w Śmiertnej Górze nerwowo wbija palce w oblane zimnym potem skronie. Mało brakowało, a znów powiedziałaby zbyt wiele… Paradoksalnie nawiązania do hiszpanki – nie wspominając o dżumie, cholerze czy dowolnym innym morze sprzed wieków – bywają zwykle odbierane przez postronnych jako przejaw niecodziennego poczucia humoru. Względnie po prostu ignorowane. Co innego reminiscencje dotyczące wydarzeń relatywnie niedawnych, od których minęło nie więcej niż parędziesiąt lat, wciąż żyjących w pamięci naocznych świadków.
Z wolna uspokaja się, kierując myśli ku zajmującemu izolatkę rodzeństwu w stanie praktycznie krytycznym. Zdaje sobie sprawę, że mimo targających nią wątpliwości już przecież podjęła decyzję. Nie może postąpić inaczej. Nie chce. Nawet jeśli nie będzie to proste – zwłaszcza przy dwojgu potrzebujących jednocześnie – ani… czy na pewno pozbawione przyjemności? Wcale nie tak małej, jak mogłoby się wydawać?
Ostrożnie otwiera ciężką, zabezpieczoną najlepszymi dostępnymi metodami kasetkę. Wyjmuje z niej pękatą buteleczkę z ciemnego szkła, odkręca szlifowany korek i zaciąga nieco smołowatej cieczy do strzykawki. Wkłada ją wraz z pękatym, ciasno zasznurowanym woreczkiem oraz niewielkim, porcelanowym tyglem do kieszeni. Dla zachowania wszelkich pozorów zakłada rękawiczki, maseczkę oraz czepek i cichutko zamyka za sobą drzwi.
Dla pewności rozgląda się ostatni raz po pustym korytarzu i bezgłośnie wchodzi do feralnego pokoju. Zapala lampkę nocną, odsłania twarz oraz dłonie i skupia wzrok na dwojgu pacjentów. Z każdą mijającą chwilą uświadamia sobie coraz wyraźniej, że pielęgniarka miała jednak rację – może i w świetle prawa oboje są dorośli, lecz tak naprawdę to wciąż dzieciaki. Radośnie naiwne, pełne nadziei na lepsze jutro, cieszące się chwilą… a przynajmniej teoretycznie, bo praktycznie jedynie bezduszna, migająca diodami aparatura utrzymuje je obecnie przy życiu.
Nie po to jednak tutaj przyszła, by zostawić je własnemu losowi. Pamięta doskonale, że wszelkie zasady rządzące równowartą wymianą mówią absolutnie jasno i bezwzględnie: nie ma niczego za darmo. I być nie może. Teoretycznie jednak wystarczy nieco włosów, śliny lub najlepiej krwi, by w pełni spłacić zaciągnięte zobowiązanie. Jakkolwiek istnieją pewne płyny ustrojowe o dalece mocniejszym działaniu, jednocześnie pozwalające na…
Starannie wykłada zawartość kieszeni na stolik i zaczyna cicho śpiewać. Nucąc niemożliwą do spamiętania melodię, ściąga maskę oddechową z trupiobladej twarzy wychudłej blondynki. Kolejno odpina wszelkie kable, sondy oraz cewniki. Z największą ostrożnością wprowadza strzykawkę we wkłuty w przedramię wenflon. Powolutku, milimetr po milimetrze, dociska tłoczek, wsłuchując się w słabiutki oddech. Z początku rwany i chrapliwy, nagle uspokaja się – jakby nastolatka, zamiast desperacko walczyć o zachowanie resztek życia, spokojnie spała. Zadowolona powtarza więc procedurę u jej niewiele starszego brata, obserwując z nadzieją nieśmiałe rumieńce, wykwitające na policzkach obojga.
Nie zwlekając ani chwili, przesypuje z kapciucha porcję intensywnie pachnącego ziołami suszu do tygielka i przytyka doń zapalniczkę. Gasi światło. Migotliwym płomieniem kreśli w ciemności serię tajemniczych znaków ponad głowami leżących w taki sposób, by zaciągali się aromatycznym dymem. W finale rytuału zamyka oczy, powtarza ciąg gestów ponad sobą i skończywszy go, nagle milknie. Dusi płomień palcem.
Wreszcie podnosi powieki, błyskając parą nieludzkich, żarzących się jaskrawo krwistą czerwienią źrenic.
Bez zbędnych ceregieli odrzuca pościel, podciągając dziewczynie szpitalną koszulę. Pochyla się i z największą czułością składa pocałunek na ledwie zaróżowionych, spierzchniętych ustach. Przeciąga dłonią po niedojrzałych piersiach, zwieńczonych jaśniutkimi brodawkami. Podąża wzdłuż zapadłego, ozdobionego malutkim tatuażem brzucha. Przez mgnienie oka podziwia podrywającego się do lotu, kolorowego kolibra, lecz szybko przenosi wzrok niżej. Wsuwa palce pomiędzy kłujący, wyraźnie zaniedbany zarost. Przyklęka na łóżku, chwyta smukłe uda i unosi je wysoko, rozchylając kobiecość niczym najpiękniejszy z pięknych kwiat. Zaciąga się głęboko jakże delikatną, słodką, cudownie ulotną… drażniącą wonią spoconej intymności. Raz po raz, jakby upewniając się, czy właściwie odczytuje wysyłane przez wymęczony organizm sygnały.
Wciska długi, ostro zakończony język we wciąż dziewicze wnętrze i jak najstaranniej wylizuje przyschnięte płatki. Obejmuje ustami niewielką, jakby skrytą wstydliwie perłę w koronie, niespodziewanie szybko reagującą na pieszczoty subtelnym drżeniem. Opiera nogi blondynki na barkach, sięgając spiczastymi paznokciami do twardniejących sutków. Ściska je mocno.
Wtem, znacznie szybciej, niż mogła się spodziewać, czuje spięcie młodzieńczego ciała, podkreślone przeciągłym jękiem i niedającym się pomylić z niczym innym drżeniem pomiędzy wargami. Na ów sygnał błyskawicznie przerywa karesy i zbiera lepką, niewinną namiętność do przygotowanej zawczasu porcelanowej miseczki.
Podchodzi do chłopaka i pospiesznie odrzuca kołdrę. Uśmiecha się szeroko na widok wybrzuszonej bielizny, świadczącej jednoznacznie o jakże pożądanych efektach działania tajemnych ingrediencji. Uwalnia nadspodziewanie okazałą, pokrytą siatką nabrzmiałych naczyń męskość. Choć dobrze wie, że przecież może poradzić sobie na wiele innych sposobów, obejmuje ją ustami i ssie pożądliwie, nie żałując śliny. Z nieukrywaną przyjemnością ostatni raz przeciąga językiem po napiętej, pachnącej samczą chucią skórze, po czym wskakuje na łóżko.
Odsuwa palcami krawędź fig i przykuca ponad prężącym się przyrodzeniem. Zdając sobie sprawę z nieprzewidywalności młodzieńca, pełna pasji dopieszcza się przez koronkę, coraz energiczniej kołysząc biodrami. Oszołomiona emocjami, dymem i naprawdę niebagatelnym rozmiarem, szczytuje w ciągu ledwie kilku chwil. Zaraz potem ponownie, jakby chcąc w pełni wykorzystać nadarzającą się sposobność, która już nigdy się nie powtórzy. Dopiero wyraźne skurcze i rozlewające się we wnętrzu ciepło przypominają jej o najważniejszym.
Zeskakuje szybko na podłogę, pospiesznie wyciska resztki nasienia ze wciąż sztywnej męskości wprost do tygielka i z miejsca podpala. Unosi wysoko strzelające iskrami naczynko i drżącym z emocji głosem wypowiada niezrozumiałe formułki do chwili całkowitego wygaśnięcia ognia. Zbiera palcami wciąż ciepły, kleisty popiół i odciska nim srebrzyste znaki na ustach. Wszystkich trojga.
W tym samym momencie boleśnie pojmuje, że próba uleczenia dwóch osób równocześnie nie była najmądrzejszym pomysłem. Zdecydowanie nie. Pozbawiona świadomości upada, bezwładnie uderzając głową o zimną posadzkę.
Energiczne potrząśnięcie przywraca ją do rzeczywistości. Wstaje gwałtownie, starając się opanować pulsujący w skroniach ból i jednocześnie skryć półnagie ciało pod niedopiętym kitlem. Wbija wciąż mętny wzrok w pochylającą się nad nią siwowłosą pielęgniarkę.
– Czy ja dobrze pamiętam, że wysłałam panią do domu? – rzuca bezczelnie, nadrabiając niepewność nieuzasadnioną niczym odwagą.
– A widocznie nie chciało mi się spać! – Zapytana odpowiada kąśliwie. – Poza tym, po co te nerwy, pani ordynatorowa? Przecież nie zjem! Najważniejsze, że tyle, co ubrałam dziewuchę. Chłopaka zresztą też, bo świecił golizną, aż miło było patrzeć. Na szczęście od razu widać, że czują się lepiej! Aha, pokój też przewietrzyłam! – Pociąga znacząco bulwiastym nosem. – Więc nie ma obawy, że ktoś coś zauważy.
– Czego niby miałabym się bać? – Tym razem próbuje przysłonić strach obojętnością. Równie bezskutecznie.
– A tego, że ja wiem, kto pani jest! Znaczy, niby tak nie do końca, bo niektórych rzeczy mogę się najwyżej domyślać, ale… zresztą, czy to ważne? Grunt, że jak byłam mała, dobrze zapamiętałam taką młodą, ładną siostrę, co mnie szczepiła. A potem cichaczem częstowała cukierkami, żebym nie płakała. I ona wyglądała identycznie te ponad pół wieku temu, potem jak została moją ordynatorową, no i dzisiaj też. A podejrzewam, że dużo dłużej tak wygląda. Mylę się?
– W takim razie proszę wszystkim o tym rozpowiedzieć! – Sili się na ostatni zryw zdecydowania, choć nogi same się pod nią uginają.
– A po co niby? Nie bardzo rozumiem, jak ani czemu, ale dużo dobrego pani robi. Bardzo dużo. Tak normalnie, po ludzku, bez żadnego własnego interesu. A ja tak samo dużo, albo nawet i więcej, o tym myślałam. Kto wie, może dzięki pani w ogóle żyję? Może właśnie przez nasze spotkanie pielęgniarką zostałam? Poza tym – uśmiecha się równie szeroko, co szczerze – kto mi w taką głupią historyjkę uwierzy? Prawda?
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Jak Ci się podobało?