Sissi – kosmitka (I) – Santa Catarina Airport
25 czerwca 2018
Sissi – kosmitka
33 min
Wieża kontroli lotów
– Szefie, niech pan patrzy – odezwał się Lucidio, mój asystent pracujący dzisiaj razem ze mną na wieży kontrolnej. – Dzieje się coś dziwnego, ten Boeing Bussines Jet-737-700, który znalazł się w naszym obszarze powietrznym nie wiadomo skąd, dostał pozwolenie lądowania na naszym lotnisku przed dziesięcioma minutami. Przydzieliliśmy mu pas lądowania „23”, ale on podchodzi na pas „05”.
Przedstawię się... jestem tutaj kontrolerem lotów od 11 lat. Byłem zatrudniony w Madeira Airpot już w roku 1999. Wtedy jeszcze często mówiono o naszym porcie Santa Catarina Airport, to znaczy tak jak lotnisko nazwano w chwili jego zbudowania w roku 1964. W roku 1977 mieliśmy tu dwa fatalne wypadki. Lotnisko dysponowało wtedy jedynie pasami startowymi o długości 1600 metrów. W listopadzie, przy złej pogodzie Boeing 727 przyziemił na pasie „23” dopiero w połowie jego długości i nie zdołał wyhamować. Przekroczył krawędź pasa i spadł na plażę. Zginęło wtedy 131 osób. W grudniu 1977 znacznie mniejszy samolot Sud Caravelle 10R lądował na pasie „05” – co w istocie oznacza ten sam pas, lecz z prawem lądowania w odwrotnym kierunku, tzn. w kierunku „zachód-wschód”. Pilot popełnił błąd i wpadł do oceanu tam, gdzie jest od razu bardzo głęboko. Jak wiecie, w roku 2000 ponownie wydłużono pasy startowe do obecnej przyzwoitej długości 9110 stóp, czyli 2781 metrów. Od tego czasu przyjmujemy tu praktycznie wszystkie samoloty. Lądowanie na naszym pasie „05” jest trudniejsze. Pilot po przelocie nad nadmorskimi wzgórzami i dostrzeżeniu widocznego wtedy lotniska musi szybko obniżyć wysokość, aby jak najszybciej przyziemić. Jeśli zacznie kołować dopiero w połowie jego długości to wpadnie do oceanu.
Razem z całą dzisiejszą załogą wieży kontrolnej patrzałem co się dzieje. Boeing BBJ, samolot średniej wielkości dotknął pasa „05” na samym jego początku, po czym w jakiś przedziwny sposób zdołał wyhamować, tak iż stanął jak wryty mając przed sobą jeszcze dwie trzecie długości pasa „05”. Zamiast kołować do stanowiska wzdłuż terminalu, ktoś z pokładu otworzył tylne drzwi i wyrzucił składaną drabinkę. Po schodkach zeszło siedmiu młodych ludzi, cztery kobiety i trzech mężczyzn. Byli ubrani dziwnie. Tak, jak gdyby planowali wylądować w Londynie lub Oslo, a nie na Maderze. Każdy z nich niósł dość dużą torbę podróżną.
Teraz sprawy potoczyły się w sposób niepojęty. Schody zostały wciągnięte, drzwi się zatrzasnęły. Gdy grupka pasażerów była już blisko wejścia do części terminalu „Arrivals”, potężny Boeing zaczął startować. Od razu rozwinął znaczną szybkość. Dwieście metrów przed końcem pasa wzbił się w powietrze. Po 10 minutach lotu samolot będąc ciągle na wysokości ok. 300 metrów, gwałtownie zanurkował i uderzył w powierzchnię oceanu. Po kilkunastu minutach nie było już po nim śladu. Tylko wir, plama na powierzchni określała miejsce, gdzie samolot spadł i utonął.
Byliśmy w szoku. Gorączkowo myślałem kogo należy powiadomić. Chyba nie tylko International Aircraft Accident Investigation Committee, International Air Navigation Services i Airspace Management Cell, ale także policję i wojsko.
– Szefie, przypominam sobie, że gdy załoga samolotu poprosiła o zezwolenie na lądowanie to zapytałem, który obszar powietrzny opuszczają. Nie było ich widać na radarze wcześniej! Pani kapitan nie odpowiedziała mi na pytanie.
– Pani kapitan? Zapytałeś o nazwisko i status statku powietrznego?
– Ależ oczywiście. Przedstawiła się jako kapitan Vivian Reims. Powiedziała, że Boeing BBJ 737–700 ma status samolotu prywatnego i należy do firmy zarejestrowanej w Londynie pod nazwą Long Range Space Monitoring Software. Prosiła o pozwolenie lądowanie, półgodzinny postój i następnie na ponowny start. Nie chcieli tankować paliwa, co trochę mnie zdziwiło. Opłata lotniskowa i nawigacyjna miała być wniesiona przelewem dzisiaj. Ponieważ nie mamy teraz, w godzinach popołudniowych tłoku na płycie postojowej i miałem dobrą separację od innych nadlatujących, więc wydałem zezwolenie na lądowanie.
– Trzeba było mi powiedzieć! No dobra. Lucidio i Onega dzwońcie do Airspace Management Cells i kontrolerów obszaru powietrznego Faro, Lizbony, Porto i ewentualnie do wieży kontroli lotów w Agadirze i Gran Canaria Aiport na Wyspach Kanaryjskich oraz Ponta Delgada Airport na Azorach.
Skąd oni nadlecieli? – rozmyślałem. Przecież oni nie spadli nam z kosmosu. Wyobrażam sobie te wszystkie wizyty, które nas czekają. Ci z International Air Navigation Services i Airspace Management Cell, komendant policji w Funchal, ten pułkownik marynarki wojennej, którego nie znoszę. No cóż, nie ma rady. Całe szczęście, że wszystko mamy nagrane przez standardowe kamery monitorujące. Lucidio przytomnie nagrał naszą służbową kamerą przenośną dziwny, ponowny start i krótki lot. Coś mi się wydaje, że tym razem procedura wyjaśnienia przyczyn wypadku lotniczego może być nieskuteczna. Tam, gdzie samolot wpadł do wody dno oceanu jest chyba na głębokości 2000 metrów.
Udało się.
Sądzę, że jak na razie idzie nam dobrze. Rozmyślam o przejmujących wydarzeniach dzisiejszego dnia. Aha... wpierw się przedstawię... nazywam się Tim Lynx. Czekam na Vivian. Ma przyjechać z lotniska następną taksówką. Woli, abym się nie poruszał na razie sam po mieście, gdyż wszystkiemu się dziwię i jak na tutejsze zwyczaje podobno zachowuję się osobliwie. Byłem posłuszny i przyjechałem, zgodnie z jej poleceniem do hotelu Don Pedro w Garajau, blisko miejscowości Canico. Jest to miejscowość położona kilka kilometrów na wschód od Funchal, stolicy tej wyspy. Pokój hotelowy był zarezerwowany. Rozgościłem się tutaj i czekam. Z okien mamy tu piękny widok na ocean, jakkolwiek dzisiaj niebo jest zachmurzone i wieje wiatr. Leżę sobie na łóżku i próbuję poukładać sobie wszystko w głowie.
Zastosowaliśmy trudny sposób dotarcia na powierzchnię tej planety. Użyliśmy lądownika tak zbudowanego, aby był podobny do tutejszych samolotów. Nasi inżynierowie na statku macierzystym zbudowali go tak, aby był podobny do Boeinga BBJ, czyli samolotu używanego tu przez bogatych ludzi lub bogate firmy. Nasz lądownik, z punktu widzenia inżynierii kosmicznej, jest niemal tylko szybowcem i oczywiście nie byłby w stanie znaleźć się ponownie na orbicie. Tu na tej planecie stosowano podobno takie lądowniki zwane Challengerami. Sądząc po zdjęciach, jakie dostarczyła nam Vivian, były one znacznie większe. Nie było to takie proste, aby zbudować lądownik o rozmiarach samolotu typu Boeing BBJ.
Inżynierowie musieli sprawić ponadto, aby to nasze „urządzenie” – ni to lądownik, ni samolot – mogło wystartować z lotniska, na którym wylądujemy, potem już w trybie lotu automatycznego, kontrolowanego po części przez nasz nadajnik radiowy.
Zgodnie z planem Alice, przedstawionym drobiazgowo w trakcie narady operacyjnej, jaka odbyła się na statku, mamy być na tutejszej planecie kilka lat. Zależy nam na tym, aby tutejsi
mieszkańcy nie uświadamiali sobie tego, przynajmniej na początku naszej misji. Jeśli dobrze pomyśleć, to wygodniejszy sposób wylądowania wymagałby znacznie bardziej złożonej technologii. Trzeba byłoby posiadać urządzenie zdolne do wytracania dużych szybkości kosmicznych, zdolne do lądowania na masywnej planecie i ponownego poszybowania w kosmos, czyli pokonania, tak zwanej pierwszej prędkości kosmicznej. To wymagałoby innego, bardzo nowoczesnego napędu. Trudno byłoby więc przechowywać takie urządzenie zdolne do startu w kosmos. Trzeba byłoby, jak żartowała Vivian, trzymać je w jakiejś stodole, co byłoby przez wieśniaków dostrzeżone. Oczywiście TCP-1 czeka na nas na orbicie, ale nasz lądownik musieliśmy zniszczyć. Dlatego wybraliśmy lądowanie na tej wyspie. Tutejsze lotnisko jest bowiem bardzo specyficzne. Z dwóch stron pas startowy kończy się nad wodami oceanu. Gdy lądować na pasie „05” to zaraz za końcem pasa jest głęboki ocean. Nasz plan zatopienia lądownika udał się więc, co nie oznacza, że opanowaliśmy wszystkie problemy. Tutejsze władze będą nas zapewne poszukiwać.
Vivian uparła się jednak, aby koniecznie wykorzystać to lotnisko, mimo że jest ponoć na tej planecie kilka podobnych, np. na wyspie Saba leżącej na Karaibach, należącej do Antyli Holenderskich. Vivian zaplanowała, aby po wylądowaniu rozpocząć od razu kilka akcji. Razem z nami wylądowali Elias i Beatrice, Alice i Abigal oraz Brenda. W sumie siedem osób. Miało nas być więcej, ale w ostatniej chwili przed odlotem pokłóciliśmy się. Przyjęcie wydane przed odlotem przez księżniczkę, jak się okazało wywołało różne napięcia.
Pierwsza para z naszej grupy ma udać się koniecznie jak najszybciej na kontynent, a konkretnie do Portugalii. Przywiązujemy bowiem duże znaczenie do wizji lokalnej w pewnym miasteczku. Chodzi nam o dowody na istnienie, tak jak to mówimy „pośrednich mocy”, to znaczy sił, które są znacznie potężniejsze od ludzi, ale nie tożsame ze stwórcą wszechrzeczy.
Są one istotne dla modelu wyobrażeniowego o świecie. Udaje się tam Elias i Beatrice. Abigal ma się przedostać z kolei nieco bardziej na wschód, tzn. ma zwiedzać kolebkę głównych religii tutejszej planety. Alice, jako zdecydowana indywidualistka powiedziała, iż na razie nie powie nam, gdzie się udaje. Obiecała jednak, że po pewnym czasie odezwie się. Alice i Abigal zamieszkali też gdzieś w Funchal i planują dołączyć do pasażerów olbrzymiego statku wycieczkowego Queen Elisabeth linii Cunard, który za kilka dni odpłynie stąd i będzie wracał przez cieśninę Gibraltarską na Morze Śródziemne. Chcą dołączyć do dwóch tysięcy pasażerów tego kolosa.
Nie wiem, co zrobi Brenda. Posprzeczaliśmy się. Powiedziała, że na razie ma mnie dość. Chce sobie ułożyć życie z kimś innym. Chyba po prostu znudziła się mną.
Już w czasie operacji „zesłania” Vivian ustaliła, iż na Maderze będzie przebywał akurat teraz niejaki Tedeus, osoba, o której słyszała w trakcie pierwszego jej pobytu na tutejszej planecie. Gdyby Vivian nie była tu już poprzednio w ramach misji realizowanej przez TIME-CRAFT-IV, to nie byłoby to wszystko takie proste. Mamy tu już oficjalnie zarejestrowane przedsiębiorstwo, czy może raczej biuro, które nazywamy Long Range Monitoring Software. Zatrudnieni tam ludzie rzeczywiście zajmują się metodami i technologiami, użytecznymi dla dalekosiężnego nasłuchu i kontaktu z poziomem „2-II”. Firma ta ma konto bankowe. Posługujemy się tak zwanymi satelitarnymi telefonami komórkowymi i wykorzystujemy
w znacznym zakresie tutejszy Internet.
Nie wiedziałem, że oni tu na tej planecie, prócz zwykłej telefonii komórkowej, mają także system łączności oparty o satelity telekomunikacyjne. Najpierw stosowali do tego celu satelity umieszczone na orbicie geostacjonarnej. Do tej pory mają system Thuraya. Do tej orbity jest jednak daleko, więc sygnał był słaby. Końcówki systemu Thuraya są ciężkie. Potem uruchomiono system Iridum, a ostatnio system LEO oparty o satelity przelatujące nisko nad Ziemią. Urządzenia nadawczo-odbiorcze mogą mieć więc mniejszą moc i są podobne do zwykłych telefonów.
Jeszcze z pokładu TCP-1 Vivian ustalała, przy pomocy naszych ludzi z LRMS, gdzie przebywa obecnie Tedeus. Uznała, że to iż wybrał się on właśnie teraz na Maderę, jest korzystnym zrządzeniem losu, co nazwała synchronicznością kauzalną. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie świadomość, że niezbyt jasne jest, jak mamy wrócić na orbitę i odnaleźć TCP-1. Mamy tylko wspaniałą, optymistyczną radę komandora „musicie wrócić przy pomocy własnych środków... jak pomyślicie to dacie radę”.
Gdy pytam o to Vivian, to odpowiada mętnie. Mówi: „O jej mamy kilka lat. Wiele może się zmienić. Jak przyjdzie czas, to coś wymyślimy”.
Ta kobieta ekscytuje mnie.
Rozmyślania przerwało mi pukanie do drzwi. Vivian wreszcie się odnalazła. Gdy ją ujrzałem, znowu wpadłem w stan przyjemnej ekscytacji. Byłem z nią blisko w trakcie owego pamiętnego „przyjęcia pożegnalnego”, jakie Alice zorganizowała w przeddzień opuszczenia statku. Nasze zbliżenie trwało wtedy jednak tylko kilka minut, gdyż jak pamiętacie, przyjęcie gwałtownie zakończyliśmy z powodu awarii statku. Vivian powiedziała mi jednak wówczas: „jak szczęśliwie wylądujemy, to będziesz mnie miał... przynajmniej na jakiś czas”.
No i właśnie nadszedł ten moment. Znalazłem się z tą kobietą sam na sam w pokoju hotelowym. Odczuwałem jednak lekką tremę, gdyż Vivian po wejściu do pokoju natychmiast bezceremonialnie rozebrała się do naga i weszła pod prysznic. Zawołała:
– Choć tu, mów do mnie.
Vivian była starsza ode mnie o kilkanaście lat. Odpowiadało mi to. Byłem w tym sprawie taki jak owi młodzieńcy, wypisujący na portalach randkowych, iż marzą o spotkaniu i seksie ze znacznie starszą od nich kobietą, nie potrafiąc, na ogół wyjaśnić, o co im chodzi. Ja natomiast potrafię to wyjaśnić. Chodzi o zasoby pamięci takiej kobiety, jej opowieści, jej zachowanie, chodzi też o to, co pamięta jej ciało.
Patrzyłem na piękną, nagą sylwetkę. Vivian była szczupła i zgrabna, o dziwo była opalona,
z wyjątkiem miejsc przysłoniętych kostiumem kąpielowym. Widziałem zmarszczki i pofałdowania skóry, jak to u starszej kobiety, co mnie jednak podniecało.
Alice powiedziała mi, że Vivian szczerze wyznała jej, iż w trakcie pierwszego pobytu na Gei, była „dostarczycielem swojej obecności”, czyli była tak zwaną GFE, co jest skrótem od Girlfriend Experience. Chcąc wyjaśnić mi, co ten skrót oznacza, Alice powiedziała: „to jest mniej więcej to samo co call-girl lub escort female”. Alice od razu jednak objaśniła, że nikt z nas nie musi w trakcie misji zarabiać w ten sposób na życie. Zawsze ma zabezpieczenie finansowe. Alice dodała, że Vivian szczerze wyznaje, iż lubi te role, więcej, że dokonała w tym zakresie jakiegoś odkrycia.
Rozmowa dotyczyła na razie wydarzeń na lotnisku.
– Vivian, powiedz mi jakim cudem, zdołaliśmy wydostać się z hali przylotów na zewnątrz lotniska? Powiedziałaś:
– Tu macie portugalskie paszporty, ale idźcie tam, gdzie pisze „UE citizens i Nothing to declare”.
Tak zrobiliśmy i nikt nas nie zaczepił.
– Masz rację, to był niemal cud. Potraktowali nas jako obywateli Unii Europejskiej, którzy są w strefie Schengen. Mogło się potoczyć inaczej. Wtedy byłaby draka. Musielibyśmy użyć tych przygotowanych rozpylaczy gazu, co uśpiłoby na chwilę nie tylko strażników, ale i setkę podróżnych. Całe szczęście, że nie było to potrzebne. Chyba ci ludzie z wieży kontroli lotów z opóźnieniem dali znać strażnikom granicznym. Zarząd lotniska zorientował się zbyt późno, że coś jest nie tak. Niestety, jednak teraz już wiedzą! Może być gorąco.
Mówiąc to Vivian stała już, koło dużego łoża, wycierając ręcznikiem głowę. Jej włosy i jej oczy lśniły.
– Vivian, ty mi obiecałaś jeszcze na statku, że mi się oddasz!
– Głuptasie, przecież ja uwielbiam cię i seks. Zaraz zrobię ci dużo przyjemności. Mam nawet pomysł na zapoczątkowanie seansu. Aby było ekscytująco, potraktuj mnie jak call-girl.
Powiedz prosto, co sobie Pan dzisiaj od swojej dziewczyny za pieniądze życzy? Szczerze i brutalnie, bez żadnych zahamowani!
– Dobrze, powiem dokładnie, co bym chciał. Usiądź na brzegu łóżka, rozchyl nogi i dotykaj siebie i mnie zmysłowo. Drażnij mojego członka powolutku i na chwilę weź mi go do ust. Potem chcę kochać się z tobą normalnie, tak na wznak. Chciałbym, abym poczuł wtedy, że oddajesz mi się na serio, z uczuciem. Chcę, aby trwało to długo. Potem chciałbym spuścić się ci do ust! Czy byłby to dla Ciebie problem? Potem jeszcze jedno. Chcę, abyś usiadła mi na twarzy, tak abym mógł cię lizać, tak aby twój płyn spływał mi do ust.
– Bardzo skromne życzenia. Call girl zapytałaby cię... a co chcesz za dopłatą?
– A co mężczyźni chcą za dopłatę?
– Różne rzeczy, najczęściej chcą wsunąć chuja do dupy. – Chodź tu, stań naprzeciwko.
Vivian owszem dotykała mnie długo i w końcu wzięła penisa do ust, ale robiła to chyba specjalnie w ten sposób, abym ledwo wyczuwał dotyk i wnętrze. Po prostu drażniła moje zmysły przez rodzaj nieobecności. Ledwo... zaledwie cokolwiek odczuwałem. Wywoływało to trudny do zniesienia stan oczekiwania na więcej. Po kilkunastu minutach Vivian położyła się swobodnie na łóżku, szeroko rozchyliła uda i powiedziała:
– Teraz popatrz na mnie... na moją cipkę, każdy mężczyzna to lubi. Możesz mnie drażnić. Wsuń mi palce... głęboko i pobudzaj mnie tam. Możesz zresztą zrobić ze mną, co chcesz... bez dopłat.
Odpowiadają mi kobiety, które lubią, aby stymulować ich duszę, poprzez wkładanie im głęboko do pochwy palców, docierając do samego końca i drażniąc szyjkę macicy.
Vivian, jak się wkrótce przekonałem, także przepada za taką intymną penetracją, bo powiedziała:
– Wiesz, ja potrafię tak się ułożyć, że stopy sięgają mojej głowy, popatrz! – i natychmiast dziewczyna, zgiętymi w łokciach rękoma przytrzymała uniesione, szeroko rozchylone uda i dodała:
– Podłóż poduszkę pod moją pupę, to będziesz miał pełny dostęp. Wkładaj mi palce. Liż mnie. Ssij moją łechtaczkę i wargi, najpierw jedną, potem drugą. Wkładaj palce głęboko i łechtaj powoli każdą ścianę, tą od góry, na boki i tą od dołu i dookoła szyjki. Chcę tak długo, aż będę się pocić jak mysz. Nie przestrasz się, gdy będę głośno krzyczeć. Wytrysnę jak fontanna. Jeśli chcesz, to połykaj mój sok i powiedz, że... mnie kochasz.
Widok kobiety w takiej pozycji jest zniewalający. Myślę sobie, że nie każdy mężczyzna widział ciało swojej partnerki tak lubieżnie ułożone. Wkrótce moja kobieta była w siódmym niebie, drżała i się pociła. Powiedziała:
– Jestem już podniecona do granic możliwości i bardzo mokra, wejdź we mnie natychmiast.
Jej wnętrze rzeczywiście było śliskie, a błona śluzowa pochwy działała na mojego członka, tak jak gdyby zawierała jakiś wyciąg z pieprzu lub papryki. Soki dziewczyny miały rzeczywiście ostry smak.
– Chcę teraz usiąść na tobie.
Okazało się, że dziewczyna dostrzegła duże lustro na ścianie pokoju. Usiadła na mnie, lecz tyłem, plecami do mojej twarzy. Pieprząc się w ten sposób, mogłem obserwować w lustrze jej twarz. Są kobiety, które umieją zadbać o podniecający wyraz twarzy w trakcie stosunku. Moja kobieta zamknęła teraz oczy, była skupiona na czymś niewidocznym, zapewne na docierających bodźcach. Jednocześnie była rozmarzona i uśmiechała się filuternie. Jej ujeżdżanie trwało długo, w końcu jednak usłyszałem:
– Było mi dobrze, no ale teraz spełnię twoje życzenie. Chciałeś się spuścić mi do ust. Połóż się więc teraz na wznak, wsuń sobie poduszkę pod głowę i nic nie rób. Tylko patrz!
Vivian ponownie, trzymając mojego kutasa w ustach, chwilami nawet bardzo głęboko, ledwo dotykała mojej skóry... Zaledwie wyczuwalne doznania jednak stopniowo kumulowały się w moim mózgu, doprowadzając do maksymalnego podniecenia. Twarz dziewczyny mogłem dostrzec tylko w niektórych momentach, gdyż przesłaniały ją kosmyki jej długich włosów. Wkrótce wyrzuciłem spermę do ust dziewczyny.
– Połknęłam twoją spermę. Lubię ten smak i uwielbiam, jak jest jej dużo.
– Teraz, jeszcze raz to samo dla mnie! Chcę mieć znowu pełne usta twojego płynu. To przeniknie mi do mózgu, będę miał lepszy kontakt telepatyczny z tobą.
– Zgoda, postaram się wytrysnąć jeszcze raz, bo chcę mieć z tobą dobry kontakt.
Dłońmi obejmowałem biodra dziewczyny, która uklękła nade mną z szeroko rozsuniętymi udami i lekko się poruszała. Jej płyn nie tylko jest pieprzowy, lecz ma aromatyczny smak przypominający egzotyczne owoce. Twarz miałem teraz mokrą, a zapach upajał mnie.
Leżeliśmy teraz obydwoje na naszym szerokim łożu. Przyjemna erotyczna atmosfera mentalna utrzymywała się nadal. Zapytałem wprost o intrygujące mnie, przeszłe doświadczenia mojej teraz kobiety.
– Alice powiedziała mi, że wyznałaś jej, iż w trakcie twojego poprzedniego pobytu na tej planecie byłaś tak zwaną call-girl. Opowiedz mi o tym.
– Chętnie ci opowiem i wyjaśnię, gdyż ten temat nadal mnie interesuje. Oczywiście mojego postępowania nie sposób zrozumieć, jeśli nie pamiętać, iż ja bardzo lubię seks. Gdy byłam tu poprzednio, zadawałam się z różnymi mężczyznami. W końcu jednak, w trakcie rozmów z moimi przyjaciółkami, które tu poznałam, wymyśliłyśmy nasz autorski sposób na życie.
Hm... może nie na całe życia, lecz jedynie na jakiś okres w życiu.
– Te eksperymenty przeprowadzałaś tu na Maderze?
– Nie, głównie w innym miejscu, ale też na wyspie. Było to na greckiej wyspie Korfu.
– Opowiadaj dalej, proszę!
– Ja i moje przyjaciółki, bardzo inteligentne kobiety, zarabiające jednak na życie przez oddawanie się mężczyznom za pieniądze, szybko spostrzegłyśmy pewne prawidłowości.
– Prawidłowości obyczajowe czy ekonomiczne?
– Ekonomiczne i erotyczne. Założyliśmy stowarzyszenie, rodzaj własnej firmy.
– A co ta firma dostarczała?
– Dwóch rzeczy: obecności i niezwykłych przeżyć. Otóż, zamiast sprzedawać się za niewielkie pieniądze przygodnym mężczyznom, założyliśmy witrynę Internetową, w której objaśniliśmy naszą ofertę. Witryna ta służyła też potem do nawiązywania kontaktów.
– Na czym więc polegała wasza oferta?
– Oferowaliśmy mężczyznom, wybierającym się na urlopy, wczasy naszą kompleksową obecność. Ustaliliśmy całą paletę aktywności, w których byłyśmy skłonne uczestniczyć. Wśród tych atrakcji było: plażowanie, sporty wodne, wycieczki górskie – za dnia, a wieczorem: uczestniczenie w koncertach, spektaklach teatralnych i innych wydarzeniach kulturalnych takich jak odczyty, dyskusje. W grę wchodziły też dansingi i kolacje w sympatycznych restauracjach.
– To wszystko nic takiego, to jest często praktykowane na wczasach.
– No tak, ale zauważ, że nowatorski aspekt polegał na tym, iż umawiałam się z pewnym mężczyzną, że będę mu towarzyszyć cały czas, przez tydzień lub dwa, w roli właśnie „escort girl lub GFE”. To jednak też nie byłoby niczym nowym, gdyby nie nasze uzgodnienia pomiędzy koleżankami lub raczej przyjaciółkami. Była to grupa pięknych, zmysłowych kobiet, uwielbiających seks. Mężczyzna miał więc gwarancję, iż każdego wieczoru, lub na przykład co drugi dzień, spotka się nie tylko ze mną, ale także z jeszcze jedną parą.
– W celu uprawiania miłości z wymianą partnerów?
– Tak właśnie! Wieczorem, w celu rozmowy, zabawy i seksu z wymianą partnerów. Na dodatek co wieczór z inną parą i tak przez tydzień lub dwa tygodnie.
– Rzeczywiście to mogło być atrakcyjne.
– Hm... więcej, to była dla tych mężczyzn jednocześnie prezentacja najbardziej ekscytujących okoliczności uprawiania seksu. Ludzie nie zdają sobie sprawy, kiedy ich pobudzenie erotyczne jest największe.
– Kiedy?
– Wtedy, gdy w trakcie kochania się z pewną kobietą, mają jednocześnie możność ekspresji pewnej dozy ekshibicjonizmu i kiedy jednocześnie patrzą, doświadczają obecności innej, pieprzącej się koło nich pary. Więcej, kiedy mają świadomość, że za chwilę będzie wymiana partnerów. To ekscytuje najbardziej. Wyobraź sobie na przykład, że teraz po tym małym już odpoczynku, możesz za moim przyzwoleniem... więcej zachętą pieprzyć się z kolejną kobietą, tak samo wyuzdanie, jak ze mną przed chwilą.
– Masz rację, trudno o większe nagromadzenie ekscytujących bodźców. Wynika jednak z tego, iż takie okoliczności byłyby dobre nie tylko w trakcie urlopu na wyspie Korfu, ale i na co dzień.
– No właśnie, o to mi chodzi! To powinien być sposób wykorzystywany przez wszystkich,
i to jak najczęściej. Ja z Cybelle, Serene i Kore obmyśliłyśmy nawet różne żartobliwe nazwy
na przykład takie jak: „seks małżeński z obecnością pary gotowej na wymianę”, „seks w dwie chętne pary”. Kore mówiła bardziej wulgarnie, na przykład: „bzykanie z niespodzianką”, „rżnięcie do kwadratu”. Tak to potem nazywaliśmy w rozmowach z naszymi partnerami.
– Oczywiście mówisz o osobach, które poszukują okoliczności, sprzyjających intensywnemu podnieceniu. Niektórym ludziom jednak na tym nie zależy. Gorzej, bo gdy dostrzegają w sobie przejawy podekscytowania, zaczynają odczuwać dyskomfort, niesmak, wstyd, poczucie winy.
– Zgadza się, ale ja na szczęście do tych osób nie należę! Całe szczęście! Widać otrzymałam od rodziców właściwe geny!
– Hm... ciśnie mi się więc na usta pytanie, jak będzie z nami osobiście, czy my mamy możliwości zastosowania tego rewelacyjnego sposób na życie lub przynajmniej na atrakcyjny okres w naszym życiu?
– Tim, ależ oczywiście! Wylądowały tu przecież trzy pary oraz twoja niemal stała partnerka, a ponadto poznamy wkrótce wiele interesujących osób.
– Super! W takim razie ubieramy się i schodzimy na dół do restauracji hotelowej na spóźnione śniadanie, może kogoś poznamy.
Śniadanie
Pragnę zrelacjonować nasz pierwszy poranek, spędzony w tym dziwnym miejscu. Przedstawię się... mam na imię Tedeus. Jestem tu pierwszy raz. Przerażające wrażenia, jakich doznaliśmy wczoraj wieczorem, po przybyciu do hotelu znikły, gdy się obudziliśmy. Po odsłonięciu zasłon, z okna roztaczał się przepiękny widok na ocean. Teraz bezkresne wody oceanu połyskiwały srebrzystymi odcieniami. Wyszliśmy na balkon oświetlony jaskrawym światłem. Na wprost nas, w oddali, na skraju skarpy stał ogromny, tropikalny cedr, który robił wrażenie celowej dekoracji do scenariusza filmowego. Wokół było zielono. Nastrój, jaki narzucała przyroda, był radosny.
Pomyśleć, że wczoraj w nocy, nad ranem odnieśliśmy wrażenie, że zawitaliśmy do jakiegoś podupadłego hotelu, wybudowanego w minionej epoce nad jeziorem w Bieszczadach. Hulał wiatr, okiennice trzaskały. Było zimno. Wydawało się, że jest to ponure miejsce na końcu świata.
– Rose, idziemy na śniadanie, zdążymy, gdyż podają to o dziwo aż do dwunastej.
– Jeszcze popatrzę na ocean, pozbieram się za pół godziny.
W restauracji hotelowej usiedliśmy blisko oszklonej ściany, tworzącej ogromne panoramiczne okno, skąd lało się słoneczne jaskrawe światło. Stąd także było widać ocean, jakkolwiek przesłonięty częściowo przez kilkanaście stojących na wprost cedrów.
Do naszego stolika podeszła para młodych ludzi. Ładna kobieta o kruczoczarnych włosach była starsza. To ona zapytała:
– Czy możemy się przysiąść?
– Ależ tak – odparłem ochoczo, wychodząc ze założenia, że tylko rozmowy z innymi ludźmi mogą nas uratować.
– Mam na imię Vivian o to jest mój obecny partner Tim – odezwała się kobieta. Zadziwiło nas, iż tak od razu szczegółowo się przedstawia.
– Skąd państwo jesteście? – zapytała Rose. Co jak co, ale mojej żonie nie można było odmówić tego, iż jest bardzo komunikatywna.
– Oj! Jesteśmy z daleka, nie jesteśmy stąd – odezwał się mężczyzna, wypowiadając słowa
z jakimś przedziwnym akcentem.
Vivian spojrzała na niego karcąco i szybko dodała.
– Przylecieliśmy wczoraj samolotem. A wy skąd jesteście?
– Z Polski, ale to nie jest ważne, skąd jesteśmy. Ważniejsze jest, po co tu przylecieliśmy. Za trzy dni mamy Sylwestra, nieprawdaż? Przylecieliśmy tutaj, aby się rozstać, to znaczy, aby wziąć rodzaj „uroczystego rozwodu”. Postanowiliśmy, że znana na cały świat, organizowana już od dawna na Maderze sylwestrowa feeria ogni sztucznych będzie właściwą oprawą naszego rozwodu.
– Jest Pani bardzo szczera i bezpośrednia – odezwał się nieznajomy nam mężczyzna.
– To dobrze, że mówi Pani prosto z mostu o tym, co leży Pani teraz najbardziej na sercu. Myślę, że wybraliście Państwo bardzo dobre miejsce na tak zwany „rozwód”.
– Dlaczego tak Pani sądzi? – zapytałem.
– Bo tu na Maderze jest szansa, by sprawę odkręcić, jakkolwiek w istocie taka możliwość zachodzi, jeśli mieć na czas takiego „odkręcania rozwodu” kompetentnego, dobrze wykształconego przewodnika duchowego. Nie jest łatwo o takich przewodników.
– Czy Pani mogłaby być takim naszym przewodnikiem duchowym? – zapytałem.
– Zupełnie wyjątkowo, mogę się podjąć takiej roli, gdyż miałabym w tym swój cel. Ewentualny sukces zależy od wielu czynników. Po pierwsze to Pana żona musiałaby wypowiedzieć się czy chce, abym się wtryniała w wasze sprawy. Jest oczywiście pod znakiem, czy należy się starać, aby odstąpić od zamiaru rozwodu. Chyba jednak czasami jest to najlepsze rozwiązanie.
– Rozwody tak jak i ta wasza tutaj koncepcja zdrady, niewierności to jakaś lokalna, planetarna bzdura – wypowiedział znów jakieś dziwne słowa, z cudacznym akcentem Tim.
Zapanowało dłuższe milczenie, uznałem bowiem, że trzeba pozwolić każdemu spokojne pomyśleć. Każdy z nas wędrował pośród kilku „szwedzkich stołów” i przynosił sobie dodatkowe porcje tego, co serwowano dzisiaj na śniadanie. Ja przyniosłem sobie dużą porcję kompotu ze złocistych brzoskwiń. Tim przyniósł ogromną ilość pokrajanego arbuza. Jedliśmy w milczeniu. Rose powiedziała, że wychodzi na taras, aby zapalić papierosa.
– Chciałaby się upewnić – odezwała się Vivian – czy słyszał pan o tak zwanym „czwartym statku czasoprzestrzennym"? Czy słyszał Pan o potomkach ludzi, którzy przybyli wtedy na tutejszą planetę, a konkretnie czy znał pan mężczyzn o imionach Thaddy i Adara?
– Adara Flounder był bratem mojego ojca. Mój ojciec często opowiadał mi o tym, iż jego brat wdał się w romans z pewną piękną kobietą, o kruczoczarnych włosach. Miała na imię tak jak Pani. Podobno twierdziła, że przybyła z kosmosu. Mój ojciec stwierdził, że nie wierzy w to. Niestety nigdy nie widziałem tej kobiety, gdyż oni urwali swoją znajomość.
– Ojej, widzę, że Vivian odnajduje tu jednak znajomych – odezwał się Tim.
Wróciła Rose, usiadła, nadal milczała, miała bardzo poważną minę, coś głęboko przemyśliwała, w końcu jednak się odezwała.
– Tedeus nie zasługuje na dalsze rozczulanie się nad nim. Rozwiodę się z nim i już. Niemniej jednak zainteresowała mnie istota roli – tak jak to Pani ujęła „przewodnika duchowego”.
Jestem ciekawa, jak to Pani chciałaby robić. Zawsze interesowała mnie psychologia. Zastanawiam się jednak dlaczego oferuje Pani tę usługę, czy jak to nazywać. Czy Pani pobiera honorarium?
– Oj! Sądzę, że takie zadanie rzeczywiście powinno być solennie opłacane. Przecież trzeba poświęcić kilka dni własnego czasu, trzeba użyczyć własnej, osobistej energii, aby mówić przez wiele godzin. Jestem jednak skłonna dotrzymywać Państwu towarzystwa tu na Maderze przez kilka dni z innych powodów. Tak jak już powiedziałam – mam w tym swój cel. Jedynie pobocznym celem, jest moje zaciekawienie, czy uda mi się przekonać tym razem znowu kogoś do swoich poglądów, bo jak wiadomo jest to na ogół bardzo trudne.
– Na ogół jest to niewykonalne – odezwał się Tim.
– Co Pani sobie umyśliła? – na czym polega Pani zamiar? – bo ja wiem, Pani metoda w tym zakresie? – zapytała Rose.
– Póki jasno nie określimy, czy rozpoczynamy tę zabawę, czy może grę w usłużnych, troskliwych przyjaciół – nic nie powiem. Najpierw musi być decyzja? – Tedeus uparcie stale twierdzi, że chce ratować nasze małżeństwo. Sądzę, że on nie chce ratować małżeństwa, on chce osiągnąć jakiś kompromis. Ja natomiast nie uznaję kompromisów. Niemniej jednak rozumie, że muszę jasno powiedzieć, czy się godzę na dalsze Pani gadanie, czy też nie.
– Tak właśnie chyba jest, a rozwody to iluzja, głupie, mentalne kamuflowanie niemożności prostej, szczerej rozmowy ustalającej kompromis – odezwał się znowu Tim.
– No dobrze – zgadzam się – powiedziała Rose, patrząc Vivian prosto w oczy.
– Cieszę się! Po pierwsze proponuję przejście „na ty”. A na postawione wcześniej pytanie, na czym polega moja metoda, to na razie odpowiem ogólnikowo w punktach. Po pierwsze muszę nakłonić cię, abyś wniknęła, to znaczy zaznajomił się z życiem kilku kobiet, a właściwie lepiej kilku par. Potem oddam pałeczkę Timowi, który przedstawi Ci w zarysie podstawy naszej obyczajowości. Są to twarde, racjonalne, niemal niezbite zasady, jakkolwiek niestety odległe od tutejszych Waszych zasad tak zwanej moralności o całe lata świetlne. Tim ma też w zanadrzu kilka innych narzędzi. On pracował na statku z Brendą Lynx. Mam też swój standardowy wykład o sposobach prowadzenia tak zwanej szczerej rozmowy, czyli rozmowy na poziomie pierwszym. Potem zobaczymy, gdyż wciągnięcie się w nasz tok myślenia, powoduje zazwyczaj znaczne następstwa. Gorzej, często wydarza się coś niespodziewanego, co umożliwia... hm... dalszy rozwój. Ponieważ ja tu już u Was byłam, więc te wasze typowe trudności, które można nazwać hasłowo triadą: oczekiwanie wierności, zdrada, rozwód – są mi dobrze znane. Przerabiałam to kilka razy. Utworzyłam nawet zbiór materiałów pomocniczych. Jest on dostępny w pewnej witrynie Internetowej. Może podam Ci kiedyś jej adres. Na razie mamy jednak problem. Niestety tym razem, tutaj na Maderze ktoś „drepcze nam po piętach”. Nie wiem, czy nie będziemy musieli uciekać. Dla dobra Waszej sprawy byłoby korzystne, aby dali nam parę dni spokoju. Zobaczymy. Oj! Siedzimy tu przy tym śniadaniu tak długo, iż wkrótce zaczną przygotowywać zastawę do obiadu. Jak sądzicie?
– Na razie starczy naszych dywagacji. Idziemy odpocząć. Wam też życzymy świetnego relaksu, wszystko jedno co to dla Was oznacza. Pogodę mamy radosną.
– Dziękuję Ci Vivian, dziękuję Tim, chyba zobaczymy się przy kolacji? Bye!
Ocean osobisty
Wróciliśmy do pokoju i otwarliśmy drzwi na balkon. Są one zamykane tu na specjalne zamki. Widać często są tu silne wiatry. Dzisiaj na zewnątrz było sielankowo. Rose usiadła na balkonie, na którym ustawiła mały stolik i dwa krzesła. Zaczęła gapić się w ocean. Nalała sobie kieliszek białego Porto.
Ja położyłem się na dużym podwójnym tutaj łóżku i myślałem. Odezwałem się pierwszy.
– Jak wiesz, gdy znajdę się nad morzem, to jak najszybciej chcę się zanurzyć w morskiej wodzie. Gdy jest to ocean, to ciągnie mnie do tego tym bardziej. Proponuję, idziemy na plażę.
– To nie jest tu proste. Z przewodnika wynika, że plaża jest pięćset metrów niżej. Najpierw trzeba pójść piechotą około dwa km do stacji kolejki. Potem można zjechać na plażę kolejką linową z poziomu czterystu metrów na poziom morza.
– Idziemy – odparłem.
Z ociąganiem, ale Rose się zgodziła. Widoki schodząc z hotelu Don Pedro w Garajau w kierunku stacji kolejki, były bajeczne. W oddali w jaskrawym świetle widoczne było przedziwne miasto i port Funchal. Roślinność wzdłuż trasy – jak w ogrodzie botanicznym.
Widoczna w dole, wysoka na pięćdziesiąt metrów statua Chrystusa, na wzór tej w Lizbonie i tej w Rio do Janeiro oddziaływała symbolicznie – ale jakoś dziwnie.
Jazda kolejką linową czterysta metrów w dół przypominała przejazdy kolejkami w wysokich górach, oddalonych od morza. Tutaj z jednej są strony skały jak na Kasprowy Wierch, a jeśli odwrócić głowę szybko zbliżająca się tafla wody oceanu. Hm... im bliżej poziomu wody, tym bardziej narastała niezwykłość. Pogoda wydawała się wspaniała, bezwietrzna, ale jednak fale oceany były ogromne. Wyobrażenie sobie kąpieli w tych falach napawało lękiem, gdyż po uderzeniach fal na brzeg, spieniona woda szybko cofała się o kilkadziesiąt metrów. Kąpiel musiała być tu bardzo niebezpieczna.
Rose usiadła przy stoliku restauracji działającej na plaży, serwującej ryby z grilla oraz oczywiście wino. Patrzała beznamiętnie na mnie, jak ryzykując, próbowałem się kąpać w oceanie. Nie było to proste, gdyż fale niosły ze sobą nawet duże kamienie, które uderzały boleśnie w nogi. Pływanie było niemożliwe. Wrażenie potęgi oceanu było jednak przemożne.
W czasie kolacji Vivian i Tim nie zjawili się w restauracji. Między mną a Rose panowała napięta atmosfera. Rose znowu, po raz setny dokonywała przeglądu mojego życiorysu. Dolegliwe było to, że z jej punktu widzenia, z punktu widzenia większości kobiet, a nawet z punktu widzenia tutejszej obyczajowości i wyznawanych przez większość tak zwanych zasad moralnych ona miała rację. W czasie takich przeglądów życiorysu zawsze udawało się Rose wywołać we mnie poczucie winy. Jak wiadomo, nie jest to przyjemne. Nie było to przyjemne, mimo iż w głębi duszy nie poczuwałem się do winy, gdyż całe życie starałem się, jak mogłem, aby Rose miała wszystko, co chce, to znaczy wszystko, co potrafi ode mnie wziąć i aby w domu panowała pogodna atmosfera. Rose nie wszystko jednak chciała brać. Pogodnej atmosfery w domu nie było. Nie było jej też na Maderze.
Cesarzowa Sissi
Nazajutrz w sali restauracyjnej hotelu Don Pedro znowu byliśmy pierwsi. Dzisiaj niestety pogoda była pochmurna. Madera jest znana z tego, że pogoda może się tu zmieniać z dnia na dzień. Vivian i Tim weszli na salę i pomachali nam rękoma. Gdy usiedli, Vivian zapytała:
– Czy jedziecie też dzisiaj na wycieczkę na wzgórze Nossa Senhora do Monte? To jest na przedmieściach Funchal tam, gdzie jest ten przedziwny ogród botaniczny oraz kościół i grobowiec ostatniego cesarza Austro-Węgier Karola I Habsburga.
– No właśnie jedziemy, głównie po to aby z wami pogadać, ale pogoda jest fatalna. Nie będzie widać panoramy całego Funchal – odparła Rose.
– Nic nie szkodzi, a grobowiec ostatniego Cesarza Austro-Wegier będzie stymulował do rozmowy o jego życiu i ważnej dla nas zagadnienia, jakim jest triada: klasyczne tutejsze małżeństwo, zdrada i rozwód. Będziemy też przejeżdżać obok willi, gdzie mieszkała Sissi, żona poprzedniego władcy Imperium. W następnych dniach koniecznie powinniście zerknąć na stojący tam teraz jej pomnik z brązu. Niestety jest tylko pomnik, ona nam się nie objawi, aby opowiedzieć o swoim życiu. Muszę to zrobić za nią.
– Vivian, dlaczego musisz koniecznie opowiadać o jej życiu? – zapytała Rose.
– Chcę czegoś dowieść!
– Wczoraj opowiedziałaś mi zarys. Myślę, że masz rację.
Koniecznie trzeba mówić możliwie dużo o kobietach, które czuły się przez większość życia nieszczęśliwe. Sissi ma do tej pory wiele fanek, jako że w istocie była ona jedną z prekursorek feminizmu, jakkolwiek tego odłamu, który wywodzi się z niechęci do seksu.
– Sissi ma wiele fanek, które zakładają różne witryny, a nawet blogi, można o niej poczytać – powiedział Tim.
Vivian podjęła jednak swój dyskurs po swojemu. Posłużyła się dwoma kartkami papieru, jakiegoś wydruku, który nam – czy chcieliśmy, czy nie – niemal dosłownie przeczytała.
– Tak więc, jak może wiecie, owa Sissi pochodziła z rodu arystokratycznego, lecz wychowywała się w skromnych warunkach. Jedna z owych fanek napisała, że Sissi „dzieciństwo spędziła z dala od konwenansów i etykiety dworskiej, wychowana niemal po mieszczańsku. Jej matka sama musiała zajmować się dziećmi i książęcą posiadłością, podczas gdy jej ojciec prowadził życie pełne hulanek, podróży, romantycznych afer, polowań i wyczynowej jazdy konnej. Widząc problemy małżeńskie rodziców, Sissi marzyła o innym życiu, przepełnionym miłością”. – Jak wiadomo –Vivian kontynuowała – gdy Elżbieta, którą wolimy tu nazywać jej przezwiskiem Sissi, spotkała młodego cesarza Franciszka Józefa, to miała zaledwie 15 lat. Nieprzyjazna jej od początku arcyksiężna Zofia pragnęła, aby jej pierworodny syn poślubił Helenę Bawarska –Nene, najstarszą córkę księżnej Ludwiki Bawarskiej, a nie jej nastoletnią siostrę Sissi, ten jednak wybrał inaczej. Cesarz, wówczas 23-letni mężczyzna był pod urokiem jej naturalności, spontaniczności jej nieskrępowania. Zaręczyny odbyły się dwa dni po pierwszym spotkaniu. Sissi poczuła się wyróżniona, choć nie było to jednak dla niej romantyczne przeżycie. Dworskie reguły zachowania, zasady konwersacji, przepisy związane z ubiorem i protokołem przerastały ją i przytłaczały. Znalazła się nagle w centrum uwagi i... ostrej krytyki. Czuła się obco w pałacu cesarskim, zwłaszcza że była skazana na widzimisię teściowej, która ją kontrolowała, sztorcowała, pouczała – usiłowała „przerobić na innego człowieka”. Jej mąż kochał ją, jednak ona już wkrótce nabrała przeświadczenie, że „ona go nie kocha”. Wkrótce rozpoczął się ostry konflikt Elżbiety z teściową. Arcyksiężna Zofia uznała, że Sissi, co prawda urodziła dzieci, ale jest za młoda, aby je wychowywać. Odebrała jej prawo wychowywania jej pierwszych córek Zofii i Gizeli. W czasie podróży przez Węgry obydwie córki zachorowały. Starszej córki, 2-letniej Zofii, nie zdołano uratować. Elżbieta załamała się. Symptomy fizyczne i psychiczne załamania zaczęły później ujawniać się zawsze w krytycznych sytuacjach na całe tygodnie, a nawet miesiące. Sissi zamykała się w sobie, unikała wszystkich, płakała całymi dniami lub jeździła konno do zupełnego wyczerpania, niemal nic nie jadła. Podupadała coraz bardziej na zdrowiu, zarówno fizycznie jak psychicznie.
– Wiecie – odezwał się Tim – zdradzę wam, że od wczoraj także studiuję biografię cesarzowej Elżbiety. – Wy chcecie wytłumaczyć poczucie nieszczęśliwości cesarzowej głównie wydarzeniami zewnętrznymi. Według mnie jednak owa „nieszczęśliwość” wynikała z genów. Ona miała skazę psychiczną. Była anorektyczką. Często stosowała głodówki. Przy wzroście sto siedemdziesiąt dwa centymetrów ważyła czterdzieści sześć kilogramów. Przesadnie zajmowała się swoim wyglądem – sporty niemal ekstremalne, były interpretowane jako objawy próżności, ale tu chodziło o częstą u anorektyczek nadmierną ruchliwość. Była niewątpliwie negatywnie nastawiona do własnej kobiecości. Sissi często jest przyrównywana do żyjącej znacznie później księżnej Diany.
Rose odparowała nagle. – Jak tu mówić o psychicznych uwarunkowaniach nawracającej depresji, kiedy już w pierwszych latach małżeństwa, mąż cię zaczyna zdradzać, a twój ukochany syn, będąc żonaty, popełnia samobójstwo wraz z kochanką.
Rose widać znała także dość dobrze biografię cesarzowej Elżbiety. Dodała dalsze szczegóły – Rudolf popełnił samobójstwo razem z siedemnastoletnią kochanką, baronówną Marią Vetserą w Mayerling, w południowej części Lasku Wiedeńskiego. Jak wiadomo, opuścił żonę – księżniczkę belgijską Stefanie i osierocił małą córeczkę Elżbietę. Rose zamilkła na chwilę i po chwili dodała.
– Jak na razie nie widzę związku opowieści o życiu cesarzowej Elżbiety z moim życiem.
– Masz rację, ale wkrótce sprawa zacznie się wyjaśniać, gdy zacznę mówić o przyjaciółce cesarzowej Katarzynie Schratt. Sądzę jednak, że użyteczne będzie, gdy zrobimy dygresję i powiemy parę słów o przyjaźni cesarzowej z Ludwikiem II, królem Bawarii, który jak wiadomo, sponsorował Wagnera i który przyjaźnił się z Fryderykiem Nietzsche.
– Ludwik II! Masz na myśli tego króla, który wybudował w Bawarii wiele zamków, jakby wyjętych z baśni i który z powodu choroby psychicznej został zdjęty z urzędu przez następcę tronu? – zapytała Rose.
– Tak, jest to jednak ważne, aby podkreślić, że Ludwik był spokrewniony z Sissi. Była ona kuzynką ojca Ludwika. Przyniosłam dzisiaj użyteczne notatki. Jak wspomniałam, są to teksty dostępne też w witrynie Internetowej, o której wspomniałam. Mam tu fragment książki o cesarzowej Elżbiecie, dotyczący tej pary. Posłuchajcie:
„... Choć łamano sobie głowę na temat relacji łączących Ludwika i Elżbietę – jedno było pewne: seks nie odgrywał tu najmniejszej roli. Ludwik nazywał siebie chętnie „dziewiczym królem”, miał skłonności homo-erotyczne, które jednak – kierując się ideałem czystości moralnej – z całą siłą zwalczał. Ponieważ „dzięki Bogu” nie wie nic o zmysłowym pożądaniu dla kobiecej płci – napisał kiedyś – tym głębiej odczuwa „uwielbienie dla czystości kobiet”. Chcąc zrozumieć ten osobliwy stosunek dwojga bawarskich krewnych, trzeba przyjąć za punkt wyjścia anty-seksualny stosunek Ludwika do kobiet. Była to (w zamyśle Ludwika) „czysta”, to znaczy całkowicie nieerotyczna, miłość między pięknym królem, który w latach siedemdziesiątych przekroczył już granicę między normalnością i szaleństwem, i cesarzową, która zwłaszcza jako starzejąca się kobieta miała osobliwe przyzwyczajenia. Elżbieta i Ludwik byli sobie bliscy, ale inaczej, niż mogą być sobie bliscy kobieta i mężczyzna. Była to bliskość dwojga baśniowych postaci oderwanych od rzeczywistości i „normalnych ludzi...”.
Gdy Vivian skończyła odczytywanie przyniesionej przez nią kartki, do sali restauracyjnej wszedł ożywiony, energiczny, szczupły, szpakowaty mężczyzna, który powiedział, że jest przewodnikiem wycieczki do Nossa Senhora do Monte i że zaprasza do autobusu osoby, które zapisały się na ten wyjazd. Wkrótce więc wsiedliśmy do autokaru, który we mgle zaczął jechać w kierunku Funchal.
CDN
Jak Ci się podobało?