Schody do nieba (II). Święty ogień
11 stycznia 2016
Schody do nieba
30 min
Piątki nigdy nie są zbyt pracowite. Nie dlatego, że taka jest natura piątku. Jest tak, ponieważ Adam tego chce. To on ustala swój kalendarz. Są oczywiście wyjątki. Od każdej reguły są wyjątki. Jednak ten piątek jest taki, jak należy. Rano na biurku znajduje świeżą gazetę. Jeszcze pachnie farbą drukarską. To przypomina mu zapachy z dzieciństwa, kiedy jego ojciec siadał w kuchni, rozkładał gazetę i nie wstawał, dopóki nie przeczytał wszystkich wiadomości sportowych. Robił tak, kiedy pracował na drugą zmianę, a czytał wyłącznie wiadomości sportowe, ponieważ w tamtych czasach inne wiadomości stanowiły komunistyczną propagandę.
Ledwie zagląda na drugą stronę, wchodzi niezawodna asystentka, która stawia na biurku filiżankę kawy. Niemal natychmiast czuć w powietrzu przyjemny zapach. Kawy i damskich perfum. Adam łapie za filiżankę i już zamierza spróbować, kiedy uświadamia sobie, że dziewczyna stoi z zakłopotaną miną.
– Coś się stało?
– Nie nic, po prostu... Bianka była bardzo zadowolona z waszego spotkania. Chciałam panu podziękować, że dał jej pan pieniądze.
– Nie ma sprawy. Czego się nie robi dla dobra śledztwa – puszcza oko do współpracownicy jednak kiedy ta jest już w połowie drogi do swojego pokoju, rzuca za nią – Pani Kingo – dziewczyna odwraca się – jeśli pani ma jakieś pasje, mogę wesprzeć również panią.
– Panie dyrektorze... – asystentka odwraca się obrażona, choć mężczyzna wyczuwa, że tym razem jest w jej zachowaniu więcej gry niż autentycznego oburzenia.
Obserwuje, jak wychodzi. Patrzy, jak kołysze biodrami, jak pracują jej pośladki pod ciasną, opiętą spódniczką. Zerka na jej łydki i białe rajstopy. Są tak samo białe, jak jej włosy. Uśmiecha się do własnych myśli. Kawa smakuje wybornie, sięga po gazetę.
Dzień mija spokojnie. Płynie swoim rytmem. Kilka telefonów, dwa spotkania i może dziesięć maili. Z tego jedynie cztery naprawdę istotne. Zerka na zegarek. Jest siedemnasta. W zasadzie godzina dobra jak każda inna. Zamyka laptopa i zakłada marynarkę. Zamyka również drzwi gabinetu i zatrzymuje się przy biurku, przy którym siedzi Kinga.
– Mamy piątek weekendu początek – rzuca wyświechtanym tekstem.
Dziewczyna spogląda na zegarek. Wygląda na zaskoczoną, choć trudno powiedzieć czym, że jest tak wcześnie, czy późno?
– Nie idzie pani do domu?
– W zasadzie... wolałabym jeszcze popracować.
– A może wolałaby pani pójść ze mną na drinka?
– Asystentka nie powinna umawiać się ze swoim szefem – mówi, jakby cytowała jakiś nieznany mu kodeks asystentek.
– Jeszcze słowo i panią zwolnię. Wtedy będę mógł panią wyciągnąć na drinka?
– Mam narzeczonego, pamięta pan?
– Cóż, życzę udanego weekendu – przynajmniej spróbował, ostatnio odnosił wrażenie, że lody między nimi nieznacznie kruszeją. Wiadomo, kropla drąży skałę. Przynajmniej z taką nadzieją wychodzi na korytarz.
Wiatr pogania go w drodze do samochodu. Jest chłodno, sypie drobny zacinający w oczy śnieg. Miniaturowe płatki są jak igły. Jakby ktoś sypał piaskiem po oczach. Z przyjemnością zatrzaskuje za sobą drzwi samochodu. Ruch jest duży, jakby wszyscy uwzięli się kończyć pracę o siedemnastej. Jest już na obwodnicy, kiedy dzwoni telefon. Odbiera przez zestaw głośnomówiący.
– Siemasz dyrektorku – to Bianka, choć jej głos brzmi w głośniku inaczej jakby była jeszcze młodsza niż w rzeczywistości.
– Witaj młoda – wymyśla jej ksywkę na poczekaniu i właśnie sobie uświadamia, że pierwszy raz ją słyszy w słuchawce.
– Dzięki twoim pieniądzom sprawa poszła do przodu.
– Co ty powiesz?
– Wyobraź sobie, że są dwie ofiary śmiertelne, które aktywnie uczestniczyły w Schodach do nieba.
– Nie żartuj.
– Poważnie. Mąż jednej z nich zgodził się ze mną spotkać, jeśli zapłacę mu tysiąc złotych.
– Gość stracił żonę i chce na tym zarobić?
– Takie życie – podsumowuje, jakby miała co najmniej pięćdziesiąt lat – ważne jest, że chce rozmawiać. Mieszka sto kilometrów stąd.
Przez chwilę na linii trwa cisza. Adam w tym czasie wyprzedza marudera, który na lewym pasie uparł się jechać pięćdziesiątką.
– Jest jeszcze jedna sprawa... właściwie prośba.
– Słucham cię – mężczyzna zastanawia się, czy poprosi go o więcej pieniędzy.
– Nawiązałam również kontakt z kobietą, która prowadzi stronę, o której ci mówiłam.
– Masz na myśli serwis o UFO i teoriach spiskowych? – teraz czuje do niej większą sympatię, jednak dziewczyna okazuje się bardziej pasjonatką niż galerianką.
– Dokładnie, ale nie lekceważ tego, proszę cię.
– Mów dalej.
– Ta kobieta zgodziła się spotkać, ma wiedzę o tej organizacji i w ogóle o kulturze Indyjskiej.
– A na czym polega problem?
– Nie spotka się z kobietą.
– Dlaczego?
– Chyba z ostrożności. Twierdzi, że Schody do nieba to głównie kobiety. Woli nie ryzykować. Ja w zasadzie mam znajomego, który jest w temacie, ale boję się, że ukradnie mi temat.
– Czy ty chcesz mnie prosić, żebym się z nią spotkał?
– No... byłoby zajebiście... zresztą jutro sobota... ona mieszka zaledwie pięćdziesiąt kilometrów do ciebie.
– Zaskoczyłaś mnie. Co prawda miło wspominam wspólnie spędzoną noc, ale...
– Naprawdę? Podobało ci się?
– Owszem jak miałby mi się nie podobać twój słodki tyłeczek?
– Ej weź, bo zaraz będę miała mokro. Mnie też się podobało... – zawiesza głos zalotnie.
– Ale...
– W niedzielę wrócę i wpadnę prosto do ciebie – nie chce dopuścić go do głosu – będziesz mógł nacieszyć się moim tyłeczkiem do woli...
– Kusisz...
– Moje usta będą cię kusiły... – flirtuje z nim i osiąga efekt, Adam ma erekcję.
– Młoda, chyba mam do ciebie zbytnią słabość. Zgoda, ale w niedzielę meldujesz się u mnie w jakichś seksownych ciuszkach.
– Nie pożałujesz.
– Oby – kierowca sięga po mentosa.
– Wyślę ci esemesa co i jak, dobrze? Trzymaj się, całuski.
*
W sobotę od samego rana sypie śnieg. Kiedy Adam idzie pod prysznic, pod oknem przejeżdża pług. Robi strasznie dużo hałasu na cichym osiedlu. Po porannej toalecie mężczyzna przygotowuje śniadanie, jeszcze raz sprawdza esemesa od Bianki i kręci głową. Niewiarygodne, że dał się namówić. I to wszystko przez... odsuwa od siebie tę myśl.
Kiedy wyjeżdża z garażu, samochód natychmiast obsypują duże pulchne płatki. Wycieraczki pracują niemal bezszelestnie. Zmienia stację, nie ma ochoty na gadające głowy. Potrzebuje dobrej muzyki. Znajduje taką i po chwili samochód wypełniają czyste dźwięki Lao Che, Wojenka.
Siedem, osiem, siedem, osiem, wciąż o kości tylko prosi...
Ruch jest spory. Staje się oczywiste, że pięćdziesiąt kilometrów zajmie mu tyle samo, co sto w dobrych warunkach. Mówi się trudno. Przez głowę przebiegają mu fantazje, które ma nadzieję ziścić już w niedzielę. Wprowadza w nawigację adres przepisany z telefonu. Zna to miasto i zna drogę, ale tak jest łatwiej. Nie musi myśleć.
Dziewięć, dziesięć, dziewięć, dziesięć, kto z was kości jej przyniesie...
Mija niemal półtorej godziny, kiedy dociera do celu. Mieścina nie jest duża i z całą pewnością jej mieszkańcom się nie przelewa. Dworzec kolejowy to stary samotnie stojący budynek z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Ruch tutaj nie jest zbyt duży. Ludzie zdają się żyć innym rytmem. Sprawiają wrażenie, jakby wszystko mieli w dupie.
Parkuje i wychodzi na zewnątrz. Śnieg ustąpił. Dyrektor zdaje sobie sprawę, że gdyby nie biały płaszcz, to miejsce wyglądałoby znacznie bardziej przygnębiająco. Wchodzi do środka. Duże pomieszczenie z akustyką godną muszli koncertowej. Trzy kasy w tym dwie nieczynne. Jest jeszcze bar, w którym siedzą miejscowi menele, zajadając flaczki. Niemal każdy z nich w przerwach pomiędzy jedną łyżką zupy a drugą, przepija lanym piwem.
Posadzka przypomina trochę kościelną. Naniosło się już sporo błota. Adam rozgląda się bezradnie. Dworce kolejowe niemal od zawsze działają na niego przygnębiająco. To się wiąże jeszcze z czasami, kiedy służył w wojsku. Przypominają mu się podróże na przepustki. Głównie tułał się nocami, po osiem i więcej godzin w jedną stronę. Jego ulubionym zajęciem było wtedy przyglądanie się ludziom. Robił to z nudów. Twarze podróżnych często wyglądały równie żałośnie, jak widoki z okien pociągu. Nagle uznaje, że nigdzie nie zobaczy się bardziej przygnębiających widoków jak z okien pociągu, który wjeżdża do miasta.
Dostrzega kiosk i antykwariat. To jego punkt docelowy. Stara się ignorować specyficzny dworcowy zapach. Wchodzi do sklepu i momentalnie zostaje otoczony przez używane książki. Nie wszystkie są używane, ale większość jednak tak. Pośrodku pomieszczenia stoją dwa ogromne stoły, na których walają się niechciane książki. Są jeszcze regały pod ścianami. Zapach zmurszałego papieru miesza się z innymi, mniej przyjemnymi. Interesująca mieszanka. Mężczyzna postanawia się rozejrzeć.
Wśród towaru dostrzega kilka perełek. Jest nawet mały modelarz i niezła kolekcja z tygrysem. Uśmiecha się, wspomnienia z dzieciństwa wracają. Otaczające go artefakty przeszłości sprawiają, że czuje się jakby wrócił do przeszłości. Jakby wciąż rządziła komuna, drogi nie były tak zapełnione, a sklepy dalej świeciły pustkami.
– W czym mogę pomóc? – kobiecy głos wyrywa go ze świata fantazji.
– Dzień dobry – przygląda się ekspedientce – interesują mnie dawne kulty indyjskie.
Wyraz twarzy kobiety zmienił się, mężczyzna zauważa to błyskawicznie. Sprzedawczyni daje mu znak dłonią, jakby chciała powiedzieć, zaczekaj pan. Odwraca się w stronę, gdzie znajduje się lada.
– Tomek, chodź no tutaj prędko.
Po chwili z zaplecza wychodzi młody chłopak w czerwonej koszuli flanelowej i watowanym bezrękawniku. Na szyi widać część tatuażu. Adam nawet nie pomyślałby, że to pomieszczenie ma również zaplecze. Przez głowę przelatuje mu bezużyteczna myśl, że w normalnym mieście czynsz za taki lokal wynosiłby fortunę, nawet na dworcu kolejowym. Tutaj pewnie jest inaczej. To miasteczko widmo.
– Wychodzę. Zamkniesz dzisiaj, tylko żeby ci nie przyszło do głowy ulotnić się wcześniej.
– Dobra, dobra – chłopak rzuca lekceważące spojrzenie mężczyźnie, odwraca się i zajmuje miejsce na koślawym krześle za ladą.
– Masz jeszcze pięć paczek do spakowania, nie zapomnij – instruuje go właścicielka.
Wytatuowany sprzedawca nie sili się na odpowiedź, tylko kiwa głową. Kobieta daje znak swojemu gościowi i wychodzą z antykwariatu. Dyrektor nie jest pewny czy to właściwy status dla tej speluny.
Na zewnątrz otwiera kobiecie drzwi. Jego pasażerka wygląda nieszczególnie. Na głowie ma kolorową wełnianą czapkę. Jej dziwaczna kurtka sprawia wrażenie, że jest korpulentna. Do tego spodnie, które całkowicie zatracają figurę. Do jej szarej i nijakiej fizjonomii nie pasuje tylko głos. Świat jest pełen sprzeczności.
Prowadzi samochód zgodnie ze wskazaniami. Teraz to palec sprzedawczyni staje się jego nawigacją. Skręć tu, skręć tam. Okazuje się, że cel znajduje się zaledwie cztery kilometry dalej. To osiedle domków jednorodzinnych. Stare wille już dawno straciły swój blask. Widać to również po samochodach zaparkowanych gdzieniegdzie na chodniku. Zatrzymują się przy jednym z domów. Kobieta wysiada i otwiera bramę. Siłuje się z nią chwilę, po czym samochód wtacza się na podjazd.
Właścicielka antykwariatu prosi go, żeby wjechał głębiej na podwórze. Widocznie nie chce, żeby ktoś widział kujące w oczy wielkie audi. Jeszcze chwila na otwarcie drzwi. Kobiecina otwiera jeden zamek, drugi i kiedy mężczyzna myśli, że już skończyła, ta zabiera się za trzeci zamek. Jakby wchodzili do skarbca. W środku rytuał się powtarza. Tym razem drzwi są zamykane. Zdejmują kurtki w chłodnym przedsionku.
Gospodyni prowadzi swojego gościa w głąb domu.
– Zapraszam do stołowego, proszę mi dać pięć minut. Zaraz do pana przyjdę.
Kiedy kobieta znika, Adam wchodzi do środka. W rogu stoi piec kaflowy. Brązowe kafle lśnią w sino-szarym blasku dnia. Pod oknem znajduje się stół i cztery krzesła. Na podłodze wypłowiały dywan. Tapczan po przeciwległej stronie. Ściany dawno już nie były malowane. Gość zamyśla się nad nazwą. Stołowy, to jakby miało się tutaj znajdować od cholery stołów. Bawi go ta idiotyczna myśl.
Nie podchodzi do stołu. Jest chłodno, a jego uwagę zwraca piec. Klęka przed nim i uchyla ciężkie srebrzysto szare drzwiczki. W środku jeszcze się tli. Sięga do węglarki. Na czarnych bryłach jest troszkę drobno porąbanego drewna. Wrzuca kilka do środka i czeka, aż ogień zorientuje się, że dostał świeżą porcję pokarmu. Kiedy płomienie zaczynają pełzać, dorzuca węgla.
Dopiero teraz wraca i zajmuje miejsce przy stole. Krzesło piszczy niezadowolone pod jego ciężarem. Cisza jest przejmująca. Słychać jedynie tykanie zegara, który na pewno nie znajduje się w stołowym. Po raz kolejny zamyśla się nad tym słowem i wreszcie zjawia się gospodyni.
Mężczyzna wstaje odruchowo. Jest zaskoczony. Kobieta widzi to w jego oczach i mowie ciała. Podchodzi z uśmiechem, wyciąga do niego rękę.
– Jestem Aurelia.
– Adam – wciąż nie może się nadziwić – nie rozumiem jak...
– Usiądź, proszę – jej uśmiech mówi, że nie pierwszy raz widzi taką reakcję – wybacz mi, proszę, drobną maskaradę, ale jestem ostrożna.
– Mój boże. Dobrze to pani idzie. Sądziłem, że ma pani co najmniej pięćdziesiąt lat i sporą nadwagę.
– Mam trzydzieści osiem i jak widać, nie mam problemów z figurą. Czego się pan napije?
– Może być cokolwiek.
– Zrobię kawę, przepraszam, ale znowu muszę pana zostawić samego. O widzę, że napalił pan w piecu, bardzo dobrze. Wygaszam go, kiedy idę do pracy, trzeba oszczędzać.
Gość zostaje sam, ale nie trwa to długo. Może pięć minut. Aurelia stawia przed nim czerwony kubek. Na krawędzi w jednym miejscu jest nieznacznie wyszczerbiony za to kawa, smakuje wybornie. Piec zdaje się odwdzięczać za troskę Adama i w pokoju temperatura się zwiększa. Tak jest zdecydowanie bardziej przytulnie.
– Muszę przyznać, że pańska przyjaciółka jest dość nieustępliwa – zaczyna gospodyni.
– Tak... jest gotowa do poświęceń – w głowie przewija mu się noc spędzona z Bianką, z trudem zwalcza kretyński uśmiech – jest również pełna entuzjazmu. Sądzi, że będzie dziennikarką.
Adam przygląda się swojej rozmówczyni. Ma brązowe włosy sięgające ramion. Łagodne miłe rysy twarzy i ciemne oczy. Pod swetrem rysują się piersi, ramiona ma szczupłe. Wciąż nie może w to uwierzyć. Ta kobieta jest jak kameleon. Patrzy na jej zadbane paznokcie, którymi wyłuskuje papierosa, zapala go i zaciąga się głęboko.
– Pan pali?
– Nie, dziękuję – dym jest gryzący i raczej mało aromatyczny.
– To dobrze dla pana – uśmiech – co chciałby pan wiedzieć?
Dyrektor nabiera powietrza w płuca. Co chciałby wiedzieć? Sam nie był pewny. To miało być zadanie dla Bianki, nie dla niego.
– Dziewczyna, z którą pani rozmawiała, uważa, że Schody do nieba chcą reaktywować dawny kult. Bractwo zbirów, tak?
– Cóż... tak sądziłam, ale nie jestem pewna.
– Jak to?
– Bractwo zbirów to byli mężczyźni. U nas odnoszę wrażenie, że ta organizacja składa się głównie z kobiet, a to co innego.
– Przepraszam, ale trochę się pogubiłem. Czyli co, sekta przerodziła się w ruch feministyczny?
– Nie jest pan szczególnie zorientowany w temacie, prawda? – patrzy na swojego gościa intensywnie.
– Przyznaję, nie jestem.
– Więc po co pan się w to angażuje?
Adam nie potrafi odpowiedzieć. Nie potrafi czy nie chce, to kwestia, z którą musiałby się przespać. Dotychczas unikał wewnętrznych konfliktów. Jednak wzrok Aurelii sprawia, że czuje się nieswojo. Jakby potrafiła wydrzeć z niego tajemnicę.
– Intencje, mają czasem znaczenie.
Te słowa sprawiają, że czuje się jeszcze gorzej. Tymczasem właścicielka zapyziałego sklepu z używanymi książkami uśmiecha się, a jej twarz sprawia wrażenie, jakby wiedziała wszystko i teraz patrzy na niego z pobłażaniem. To pewnie przez jej oczy, są takie mądre. Podobnie jest z Azjatami. W ich oczach również dostrzega jakąś niedostępną dla niego mądrość.
– Schody do nieba zwróciły moją uwagę ze względu na założycielkę tego ruchu. Jednak teraz mam niemal pewność, że ktoś posłużył się jej wizerunkiem. Ostatecznie poza jednym zdjęciem w lokalnej gazecie, nikt jej nie widział. Obawiam się, że możemy tutaj mieć do czynienia z jakąś mutacją.
– Z mutacją? – coraz bardziej czuje, że traci czas.
– Wie pan, że są dwie ofiary? Dwoje ludzi należących do tej sekty nie żyje.
– Dowiedziałem się wczoraj. Jednak okoliczności ich śmierci nie zostały podane do publicznej wiadomości.
– Doszło do samospalenia.
– Słucham?
Kobieta milczy. Trochę jakby irytowała lub męczyła ją jego ignorancja. Wypuszcza kłąb dymu i gasi niedopałek w metalowej popielniczce.
– Słyszał pan kiedykolwiek o kundalini?
– Obawiam się, że nie – mężczyzna przewraca oczami, przeszukuje w pośpiechu pamięć – nie, z całą pewnością, nie słyszałem o czymś takim.
– Najprościej powiedzieć, że jest to żar wewnętrznego ognia, w którym spala się karma.
– To naprawdę najprostsza interpretacja? – nic z tego nie rozumie.
Kolejny uśmiech gospodyni.
– Inaczej, ten ogień jest w tobie, we mnie i w każdym człowieku. Kosmiczna, potężna energia, która jest uśpiona, ale jeśli ją obudzić i kiedy połączy się z absolutem, człowiek staje się oświecony. Niektórzy wieżą, że każdy z nas posiada siedem czakramów; podstawy, genitalny, słoneczny, serca, gardła, trzeciego oka i korony.
– Genitalny? I jeszcze trzecie oko... – nie udaje mu się zwalczyć uśmiechu – coraz lepiej.
– Masz wybiórczą pamięć – jej dłonie wędrują do paczki i zapala kolejnego papierosa – kundalini jest uśpiona u podstawy kręgosłupa. Jeśli otworzysz kolejne czakramy, które są jak pieczęć... gdyby je kolejno zrywać energia będzie rosła w górę i zmieniała cię jako człowieka. To jest cholernie niebezpieczne i dochodzi się do tego całymi latami, w większości przypadków z mizernym skutkiem.
– OK... dlaczego mi o tym mówisz?
– Nieporadnie uwolniona energia lub niewłaściwie uwolniona energia prowadzi do samospalenia. Mówiłam ci, że to potężna siła.
– Strasznie dużo palisz, czy to nie niszczy twoich czakramów?
Uśmiechają się oboje.
– Wiesz, co? Podobasz mi się. Kompletnie nie wiesz, w co się angażujesz... nawet w to wszystko nie wierzysz, ale sprawiasz wrażenie miłego faceta. Nawet jeśli ulegasz własnym demonom – Adam wyczuwa tutaj głęboką aluzję, jednak nie chce się nad tym zastanawiać, przynajmniej nie teraz – nie zmienia to faktu, że w zasadzie przyzwoity z ciebie facet.
– Dziękuję, ty też mi się podobasz – krótko i na temat.
– Mówiłam o tobie jako o człowieku, a ty mówisz o mnie jako o kobiecie. To płytkie, nie sądzisz?
– Przepraszam, nie chciałem... – czuje, że twarz pali go żywym ogniem, być może takim jak to kundalini, o którym właśnie usłyszał.
– Wyluzuj się – Aurelia uśmiecha się szeroko – podpuszczam cię.
Przez następną minutę milczą. Jedynie zegar odlicza czas, miarowo tykając. Gość czuje się obserwowany. Odnosi wrażenie, że gospodyni nad czymś się zastanawia. Wreszcie gasi papierosa i zakłada nogę na nogę.
– Wiesz, jest w tobie coś, co nie pozwala mi wypuścić cię stąd tak po prostu.
– Naprawdę? Chcesz mnie udusić?
– Nie to miałam na myśli – łagodny uśmiech błąka się na jej ustach – są dwa wyjścia. Jedno jest takie, że wstajesz, żegnasz się ze mną i odjeżdżasz stąd z poczuciem straconego czasu. Co najwyżej stwierdzisz, że poznałeś kolejną dziwaczkę – Adam zastanawia się, czy mówiąc kolejną, używa tego słowa zwyczajnie jako figury retorycznej, czy kryje się za tym coś więcej – jednak jest też inna możliwość.
– Jaka?
– Mogę zabrać cię w jedno miejsce. Gdzieś gdzie poznasz kogoś, a ten ktoś otworzy przed tobą inny świat. Wtedy wyjedziesz stąd bogatszy o nowe doświadczenie i z myślą, że wiesz o świecie znacznie mniej, niż ci się wydaje w tej chwili.
Wyobraźnia mężczyzny się rozpala. Są dwa powody, dla których jest skłonny wybrać drugą opcję, choć czuje się trochę jak Neo przed zażyciem czerwonej pastylki. Po pierwsze polubił Aurelię i z przyjemnością spędzi z nią więcej czasu. Po drugie interesuje go, co to za miejsce i kim jest ta osoba, o której wspomniała gospodyni.
– Pytanie brzmi, co wybierasz. Od razu powiem, że gdyby nie fakt, że coś w tobie dostrzegam, w życiu nie zaproponowałabym ci drugiej opcji. Zresztą nie mam gwarancji, że osoba, o której myślę, zgodzi się.
Teraz krew Adama buzuje jak ogień w piecu kaflowym po drugiej stronie pokoju. Nie ma już takiej siły, która kazałby mu odjechać stąd z niczym.
– Zabierz mnie tam.
*
Samochód prowadzi powoli. W tym mieście pług jest równie fantastycznym zjawiskiem co jednorożec. Na drogach są zaspy i jest cholernie ślisko. Z kolei palec Aurelii to doskonały przewodnik. Lepszy niż przysłowiowy koniec języka. Przejeżdżają przez centrum, mijają dworzec i po chwili jadą pod wiaduktem.
Dalej jest inny świat. Czarne zniszczone kamienice stanowią istny labirynt. To swoista lokalna Wenecja. Tyle że zamiast kanałów są dziurawe drogi. Co prawda zabytki, na które patrzy nieufnie kierowca, nie pochodzą z osiemnastego wieku i brak tutaj okazałych pałaców, są za to w takim stanie jakby stały tu od chrztu polski. Mężczyzna odnosi irracjonalne wrażenie, że jest tutaj nieco ciemniej. Widok kolejnych uliczek ciasno obsadzonych koszmarną architekturą wywołuje uczucie klaustrofobii, do tego jest przygnębiający i ponury, jak jego myśli.
Nagle dyrektor zdaje siebie sprawę, że równie dobrze kobieta może prowadzić go prosto w ręce miejscowych drabów, którzy złamią mu nos, może jeszcze kilka kości, a zabiorą portfel i samochód. Sam pcha im się w łapy. Mimo to podświadomie wyczuwa, że to tylko jego wyobraźnia. Zerka na twarz pasażerki, nie wygląda na taką osobę.
W jednej z bram zauważa grupkę dresiarzy. Sączą piwa z puszek, wydeptują na śniegu przedziwne wzory i spoglądają nieufnie w stronę samochodu. Na domiar złego kobieta każe mu się zatrzymać nieopodal. Parkuje przy trzepaku i kuble na śmieci.
– Masz pięćdziesiąt złotych?
Mężczyzna jest zaskoczony, ale posłusznie sięga po portfel. Wyjmuje banknot i podaje swojej przewodniczce. Tymczasem właścicielka antykwariatu wychodzi z samochodu. Adam patrzy, jak kieruje się do podejrzanej grupki, rozmawia z jednym z nich i wręcza mu pieniądz. Gość kiwa głową i wraca do kolegów.
Wreszcie ruszają oboje w stronę ciemnej bramy. Smród szczyn i stęchlizny jest nieco stłumiony przez mróz. Wszystko ma swoje pozytywne strony. Nawet zima.
– Możesz być spokojny, o samochód.
– Dziękuję, już mi lepiej – mówi z przekąsem.
– Gdybyś nie jeździł tak rzucającym się samochodem, wystarczyłoby dwadzieścia złotych.
– Przemyślę to – wchodzą na schody.
Na klatce jest z pewnością ciemniej. To już żadne wrażenie. Żarówki się nie palą, a brudne zakurzone okna skutecznie ograniczają słabe światło dnia. Docierają na ostatnie piętro bez słowa. Wsłuchując się w pojękujące drewniane stopnie i zgrzyty poręczy, która wydaje się trzymać jedynie z przyzwyczajenia.
Aurelia puka, po krótkiej chwili drzwi uchylają się. W progu stoi mała dziewczynka. Wygląda na pół hinduskę, pół polkę. Ma najwyżej osiem lat. Wszystko wskazuje na to, że za dziesięć, będzie piękną kobietą, o orientalnych rysach. Dziewczynka uśmiecha się do kobiety. Od razu widać, że się znają. Wymieniają kilka zdań w języku, który brzmi w uszach mężczyzny, jakby ktoś robił sobie żarty, że niby mówi w obcym języku. Trudno było mu uwierzyć, że za tym bełkotem krył się jakikolwiek sens.
Widocznie się krył. Dziewczyna kiwa głową i woła matkę. Momentalnie zjawia się kobieta. Nie jest ładna, ale orientalna z pewnością. Następuje kolejna wymiana zdań, podczas której matka dziewczynki zerka na niego nieufnie. Adam odnosi wrażenie, że trwa jakiś targ. Kobieta zastanawia się. Przez chwilę wygląda na to, że gospodyni odprawi ich z kwitkiem.
Staje się inaczej.
Mieszkanie jest zagracone. Wszędzie wala się mnóstwo przeróżnych sprzętów w tym wiele z pewnością zostało przywiezione z Indii. Docierają do jednego z pokoi. Zajmują miejsce przy niskiej ławie. Dziewczynka przygląda się mężczyźnie z zaciekawieniem. Jednak matka w kilku ostrych słowach odprawia ją. Nie ma sprzeciwu, widać hindusi nie są tak postępowi. A może dziewczynka nie wie, jakie przysługują jej prawa?
– To jest Avinashi – Aurelia przedstawia swojemu towarzyszowi dziwnie ubraną kobietę.
Mężczyzna kłania się z niepewnym uśmiechem. Przez następną minutę siedzi i czeka, aż kobiety skończą rozmawiać. Nawet nie próbuje zgadywać, o czym jest mowa.
– Avinashi uciekła przed laty z malutkiej wioski w stanie Bihar, to na wschodzie Indii. Została oskarżona o czary i chciano poddać ją próbie kotła. Jak się możesz domyślać, polega to na wyjęciu z wrzącego oleju jakiegoś przedmiotu. Na szczęście udało jej się zbiec.
– Ty tak na poważnie?
– Nie ciągnęłabym cię tutaj, żeby wciskać ci jakiś kit.
– Teraz na samą myśl, że oni dysponują bronią atomową, będę miał złe sny.
– Avinashi zgodziła się poświęcić dla ciebie trochę czasu. Musimy cię przygotować.
*
Wszyscy troje kierują się do łazienki. Gospodyni napuszcza wody do wanny. W tym czasie antykwariuszka instruuje swojego towarzysza, o tym, co się będzie za chwilę dziać. Hinduska ignoruje ich i zapala kadzidła. Wrzuca do wody suszone zioła, których pochodzenia Adam stara się nie dociekać.
– Zanim zaczniecie pracować nad twoją kundalini, musicie się rytualnie oczyścić i wyciszyć. Ważnym czynnikiem w tym wszystkim jest afirmacja.
– Jaśniej...
– Afirmacja, musisz traktować ją jak najważniejszą dla ciebie osobę. Właściwie nie jak osobę, ale jak boginię i nie śmiej się głupio, ona tak samo będzie traktować ciebie. To ważne. Musisz się na niej skupić w stu procentach.
– Jak mam to zrobić?
– Nie wiem, wyobraź sobie, że masz na nią ochotę, to zawsze działa.
– W takim razie wolałbym przeprowadzić ten seans z tobą.
Kobieta uśmiecha się. Widać, że komplement sprawia jej przyjemność. Emocja pojawia się na jej twarzy zaledwie na ułamek sekundy. Szybko się opanowuje.
– To żaden seans. Nie jesteś u wróżki. Skup się. Teraz wejdziecie do wanny i obmyjecie się wzajemnie.
Kobieta wycofuje się w głąb łazienki. Avinashi wchodzi do wanny, zaraz za nią posłusznie podąża mężczyzna. Kobieta, pomimo że jest odrobinę starsza od niego, wciąż ma zgrabne ciało. Oliwkowy kolor skóry dodaje tej scenie nutkę egzotyki. Stoją w wodzie, która nie sięga do kolan. Kobieta pochyla się i nabiera wody w złączone dłonie. Rozlewa ją na jego głowie. Powtarza tę czynność kilka razy, a kiedy jej uczeń jest już mokry, zaczyna obmywać go dłońmi. Gładzi go po włosach, twarzy i ramionach. Obmywa jego brzuch i kiedy dociera niżej, Adam ma erekcję.
Przychodzi kolej na niego. Wykonuje dokładnie te same ruchy, co jego nauczycielka. Podobnie jak ona, patrzy jej cały czas w oczy. Są czarne jak dwa węgle. Kiedy dotyka jej jędrnych pełnych piersi, czuje się skrępowany, ale to nic przy tym, że jego penis sterczy lubieżnie, jakby przyszedł tutaj pochędożyć.
Wychodzą z wanny. Kobieta nakłada na siebie sari, które jest tak cienkie i delikatne, że wciąż widać jej wydatne ciemne sutki. Mężczyzna dostaje luźną seledynową koszulę. Aurelia informuje go, że to kurta. Tłumaczy mu, że to nie jest w żadnych stopniu wymagane, ale pozwoli mu czuć się swobodniej. Na szczęście jego członek zmiękł chwilę wcześniej.
Wchodzą do innego pokoju niż ten, w którym wcześniej rozmawiali. Jest ciemno. Okno zostało starannie zasłonięte. Na podłodze pali się siedem świec. Są ułożone w okręgu.
– Siedem świec, symbolizuje siedem czakramów – informuje właścicielka sklepu z używanymi książkami.
Do okręgu wchodzą tylko on i jego indyjska przewodniczka. Klęczą naprzeciwko siebie, siadając na piętach. Świece wydzielają specyficzny zapach. W pomieszczeniu jest bardzo cicho.
– Teraz powtarzaj za Avinashi mantrę.
Gardłowe melodyjne monosylaby wydobywające się z ust hinduski początkowo wprowadzają go w zakłopotanie. Mimo to powtarza wszystko zgodnie z poleceniem, choć bez przekonania. W tym czasie patrzą sobie w oczy. Przez głowę przelatuje mu mnóstwo niepotrzebnych myśli. Zastanawia się, co robi w tej chwili córka egzotycznej mistyczki. Później przypomina sobie, o Aurelii, która zaszyła się w jakimś mrocznym kącie pokoju. Myśli jest znacznie więcej. Są jak stado sępów krążących nad jego głową. Wreszcie wszystkie zaczynają się na siebie nakładać. Stają się niejasne, ich siła słabnie. Po kilku minutach czuje się otępiały. Dziwny zaśpiew i ciągłe monotonne mruczenie zaczyna działać jak dobry skręt. Widoczność zawęża się do twarzy Avinashy. Jej oliwkowa cera lśni w blasku świec. W zasadzie przestaje widzieć jej usta i nos. Jest tak skupiony na ciemnych oczach kobiety, że reszta staje się jasną plamą.
Nie ma pojęcia, ile czasu minęło. Czas przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nawet nie jest pewny czy wciąż siedzą w ciemnym pokoju w obskurnej kamienicy, czy też znajdują się gdzie indziej. Po prawdzie mężczyzna nie jest nawet pewny tego czy wciąż znajduje się w swoim ciele. W głębokich oczach przewodniczki dostrzega wszystkie tajemnice Indii.
Świadom tego, czy nie, Adam jest w transie.
Kobieta wyciąga do niego dłonie. Ich palce splatają się ze sobą. Rozumieją się bez słów. Mężczyzna nie widzi, że sutki klęczącej przed nim kobiety są sztywne. Napierają na cienki niczym pajęczyna materiał. Nie widzi również tego, że ma potężny wzwód. Choć jest świadomy ogromnej energii, która w nim drzemie. Właśnie tam, w dole.
Nie od razu uświadamia sobie, że twarz znajdująca się przed nim zdaje się promieniować wewnętrznym blaskiem. Poświata staje się coraz mocniejsza, a on przyjmuje to jako coś normalnego. Nagle dłonie Avinashy stają się ciepłe, naprawdę ciepłe. Odczuwa na nich delikatne elektryczne mrowienie. Ogarnia go euforia i wtedy budzi się coś u podstawy jego kręgosłupa.
To trochę jakby miał elektrycznego węża owiniętego wokół kości ogonowej. Wąż porusza się. Ciepło rozlewa się w tamtej części ciała. Czuje je na korzonkach i pośladkach. Czuje je również w swoich lędźwiach. Temperatura staje się coraz wyższa. Tymczasem cokolwiek znajduje się w jego trzewiach, podnosi się powoli i ospale, wije się niepewnie jakby budziło się z długiego snu. Powoli euforia zostaje wyparta. Pojawia się ból. Na początku nieznaczny jednak szybko przeradza się w uporczywe nieznośne palenie.
Kiedy pojawia się wewnętrzny ogień, jego twarz wykrzywia agonia. Dostaje drgawek. Nie może usłyszeć nerwowego głosu Aurelii, która krzyczy DOŚĆ. Hinduska cofa ręce. Adam chwilę pozostaje w tej samej pozycji. Z rękami rozłożonymi jakby był ukrzyżowany, wpada w konwulsje. Po chwili leży na podłodze i zwija się w kłębek. Wyje, choć własnego głosu również nie słyszy. Jego ścięgna pracują każde swoim rytmem. Mięśnie napinają się i rozluźniają. Wygląda jak marionetka, którą obsługuje szalony lalkarz. Na szczęście dla siebie traci przytomność.
Otwiera oczy i mruga kilka razy, chcąc w ten sposób wyregulować ostrość. Przed nim majaczy jakaś plama. Potrzebuje jeszcze kilku sekund. Jasny kleks zaczyna się formować, przybiera określony kształt i formę. Wie już, że to czyjaś twarz. Kolejne sekundy przynoszą przełom. Patrzy na kogoś jak przez źle wyregulowany obiektyw. Kiedy wszystko nagle zaskakuje, ma przed sobą Aurelię. Widzi jej zatroskanie. Widzi ją w sposób niezwykle wyraźny. Widzi każdy por skóry. Każdą zmarszczkę. Każdą niedoskonałość. Mimo to cieszy się na ten widok.
– Wszystko w porządku? – pyta kobieta.
– Nie wiem, ty mi powiedz... – rozgląda się w poszukiwaniu tej drugiej.
– Nie ma jej tu – zgaduje znajoma – odpoczywa w swoim pokoju. Jeśli czujesz się na siłach, chodźmy stąd.
*
Na zewnątrz jest ciemno. Okolica dopiero teraz wygląda upiornie i widmowo, jednak kierowca nie zwraca na to większej uwagi. Czuje się jakby wpadł pod pociąg. Jest rozdygotany. W głowie ma chaos. Nie może pozbierać myśli. Rusza ostrożnie i kieruje się zgodnie ze wskazówkami współpasażerki.
Kiedy zatrzymuje się przed bramą i patrzy, jak kobieta ją otwiera, jak brama zacina się, a ona szarpie się z nią, mężczyzna czuje, że doznaje deja vu. Podobnie jest, kiedy już stoją przy drzwiach. Gospodyni siłuje się z jednym zamkiem, drugim i wreszcie trzecim. To wszystko jest takie znajome, ale on nawet nie wie, jak tutaj dotarli. Chce być już w środku.
Aurelia sadza go na tapczanie. Sama od razu dokłada do pieca. Słychać tylko węgiel grzechoczący o blaszaną węglarkę. Później huczący ogień, który rozbudził się przy pierwszych czarnych ochłapach. Wreszcie słychać znajome tykanie zegara. Powoli świat wokół mężczyzny uspokaja się. Właścicielka antykwariatu wciska mu w ręce kubek. Jest ciepły. Moczy w nim usta. Smakuje mu.
– Pij, to ci pomoże.
– Co to?
– Zielona herbata, przecież nie jestem czarownicą – próbuje się zaśmiać, ale słabo jej wychodzi.
– Co ona mi zrobiła?
– Rozbudziła twoje kundalini... niepotrzebnie trwało to tak długo. Przeprasza cię.
– Ile czasu tam w ogóle spędziliśmy?
– Sześć godzin.
Słowa wiszą przez chwilę w powietrzu jak zły omen. Trudno mu w to uwierzyć. Czuje się dziwnie. Nagle uświadamia sobie, że czeka go podróż powrotna. Na samą myśl dostaje dreszczy.
– Oczywiście nie muszę ci chyba mówić, że nie możesz w tym stanie prowadzić. Już jadąc tutaj, dwa razy omal się nie rozbiliśmy – zupełnie jakby czytała mu w myślach.
– Mogę zostać? Naprawdę? Wiem, że to brzmi dziwnie...
Kobieta głaszcze go po włosach.
– Oczywiście, że tak. To ja ci zaserwowałam tę przygodę. Czuję się za ciebie odpowiedzialna. Przynajmniej dopóki nie poczujesz się lepiej... czyli do rana.
Adam podejmuje nieśmiałą próbę. Kładzie się na tapczanie, ale szybko powstrzymuje go ręka gospodyni.
– Nie, nie tutaj. Chodź.
Prowadzi go do sypialni. Mężczyzna obejmuje ją za ramię. Idą jak dwóch żołnierzy po krwawej potyczce. Kobieta pomaga mu się położyć. Zostawia go samego. Szepcze coś uspokajająco i wychodzi. Po chwili słychać z oddali płynącą wodę.
Dyrektor wpada w błogosławioną drzemkę. Odpoczywa godzinę, może więcej. Pod kołdrą jest cieplutko. Poduszkę ma miękką i pachnącą świeżością. Prawdziwa oaza spokoju. Nie ma pojęcia, kiedy wraca Aurelia. Kobieta kładzie się tuż obok. Przykleja się do jego pleców. Obejmuje za biodro. Jej ciało pachnie, jest nawilżone. Piersi napierają na jego plecy. Mężczyzna jest nieświadomy.
Jej ręka wędruje niżej. Penis śpiącego jest w pełnym wzwodzie. Aurelia uśmiecha się, wie, że tak właśnie działa pobudzenie najniższego czakramu. Delikatne palce oplatają prącie. Zaciska je mocno, chcąc sprawdzić, jak bardzo jest twardy. Przekonuje się, że bardzo. Niemal jak kamień. Czuje w dłoni każdą nierówność, każdą wypukłość mięśnia czy żyły. Mogłaby objąć go dwoma rękami i tak wystawałby kawałeczek. To miła perspektywa.
Aurelia długo nie miała mężczyzny, a Adam od razu przypadł jej do gustu. Zaczyna go masturbować. Zaciśnięte palce poruszają się najpierw w dół później w górę. Swobodny powolny ruch powoduje, że penis zdaje się jeszcze bardziej prężyć. Podnieca ją to. Pragnie wziąć go w usta. Wymyka się z łóżka i przechodzi na drugą stronę. Zsuwa z niego kołdrę. Kładzie się tak, żeby głowę mieć przy jego przyrodzeniu. Bierze w usta jądra i ssie je, nie bacząc czy obudzi swojego gościa.
– Aurelia? – pyta wybudzony, chcąc się upewnić.
– Ciiiii...– szepcze i otula żołądź ustami.
Ma sporo śliny, która spływa na członek. Wciera ją dłonią, w pulsującą główkę, po czym znowu bierze go w usta. Stara się go wepchnąć jak najgłębiej. Bawi się nim dziesięć minut. W tym czasie mężczyzna dyszy i sapie. Mruczy zadowolony. Próbuje wepchnąć penis jak najdalej. To sprawia mu przyjemność. Ma wrażenie, jakby jego prącie było większe niż zwykle.
Szybko jednak nabiera ochoty na więcej. Jej gardło nie jest w stanie dać mu takiej rozkoszy o jakiej myśli. Kobieta podciąga się wyżej i odwraca do niego plecami. Wypina pupę. Czuje tuż poniżej pośladków mokrą waginę. Tego właśnie pragnie. Nabrzmiała bułeczka ściśnięta udami. Wchodzi w nią z westchnieniem. Pragnie ją czuć. Zamierza delektować się każdym milimetrem jej cipki. Penetruje ją metodycznie, powoli i w pełnym skupieniu. Gospodyni jęczy, sprawia wrażenie zachwyconej.
Dłonie dyrektora próbują zmiażdżyć piersi kochanki. Zaciskają się na nich i tłamszą w mocnym uścisku. Szczypie ją również w sutki. Chwilami ma wrażenie, że je rozgniecie jak rodzynki. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Ruchy jego miednicy są płynne i powolne, mimo to doprowadza kobietę do orgazmu. On jeszcze się nie nasycił. Kiedy właścicielka antykwariatu cofa tyłek, jego członek wysuwa się z mlaśnięciem. Adam jest zdezorientowany, ale ona szybko pokazuje mu, czego oczekuje. Gospodyni leży na brzuchu i unosi pupę. Mężczyzna błyskawicznie podnosi się i klęka za nią.
Trzymając ją za biodra, wkłada członek do pochwy. Nadziewa ją na siebie, przyciągając coraz bliżej. W tej pozycji wydaje mu się, że jest głębsza. Kochają się coraz szybciej. On jest coraz bardziej agresywny. Czuje potężne emocje, czuje moc, która go rozpiera, a ona zdaje się go rozumieć. Podnosi się na rękach i sama kręci tyłkiem. Robi to bardzo zmysłowo. W nagrodę wydziela jej solidnego klapsa. Kochanka przyjmuje to z entuzjazmem. Dyrektor ściska ją za pośladki, zostawiając czerwone ślady. Jutro będą sińce, ale tutaj nikt nie myśli o jutrzejszym dniu. Liczy się tylko teraźniejszość.
Kochanek ma wrażenie, że jego penis jest tak mocny, iż mógłby ją nim unieść. To bardzo dobre uczucie. Jakby dzierżył w rękach ogromną władzę. Jednak na razie, w rękach dzierży Aurelię. Trzyma ją w talii, pozwalając, żeby jej tyłek falował coraz szybciej. Emocje w nim wzbierają. Podświadomie czuje, że pozbędzie się ich wraz z wytryskiem. Zresztą pragnie tego. Emocje sprawiają, że serce bije mu jak dzwon. Boi się, że w uniesieniu może zrobić jej krzywdę. Nigdy się tak nie czuł. Orgazm łapie go za gardło, ściska za jądra, wgryza się w mózg. To prawdziwa eksplozja. Jeszcze nie opanował spazmów, kiedy jego kochanka zaczyna drżeć. Jej pochwa zdaje się wibrować, czym wydłuża jego ekstazę. Po chwili padają na łóżko i tulą się do siebie.
To dziwne, ale czuje ogromną potrzebę tej pieszczoty. Potrzebuje jej ciepła, bliskości i zapachu jej ciała. Nikt niczego nie mówi. W ciszy próbują opanować oddechy. Splatają się ze sobą nogami i rękami. Przylegają do siebie tak mocno, że trudno byłoby włożyć między nich żyletkę. Tak też zasypiają.
*
Rano, kiedy się budzą, witają się całusem. To dziwne, ale Adam ma wrażenie jakby znali się od dłuższego czasu. Korzysta z łazienki gospodyni, podczas gdy ona przygotowuje śniadanie. Nic szczególnego, grzanki z miodem i kawa. Mimo to smakuje jak mało kiedy.
– Tutaj masz moją wizytówkę, gdybyś chciał pogadać... – kobieta uśmiecha się, zdając sobie sprawę z absurdalności swojego kłamstwa.
– A to telefon do mnie – kładzie wizytówkę na stole – gdybyś chciała porozmawiać – uśmiecha się, obydwoje wiedzą o, co chodzi.
– Daj mi znać, co powiedziała, ta kobieta twojej przyjaciółce.
– Jaka kobieta? Bianka umówiła się z mężem jednej z ofiar. Podobno chciał od niej tysiąc złotych za wywiad.
– Ale ofiarami było dwóch mężczyzn, nie kobieta.
Patrzą na siebie. Twarz dyrektora zastyga. Czuje niepokój. Niepokój maluje się również na twarzy Aurelii.
– Sądziłam, że wiesz...
– Nie wiedziałem. Muszę jechać. Mam złe przeczucia.
– Uważaj na siebie.
– Będziemy w kontakcie.
Jak Ci się podobało?