Rumpelsztyk
9 lutego 2020
26 min
Cassel, 1. kwietnia 1808, godzina 4 po południu
Do Pana Friedricha Carla von Savigny
Drogi Panie Profesorze:
Jeszcze raz gratuluję nominacji i z całego serca dziękuję za wsparcie, jakiego mi Pan raczył udzielić u nas w Cassel. Nie da się zaprzeczyć: bez Pańskiej protekcji nie dostałbym posady w królewskiej bibliotece. Język nasz, którego historię dzięki Pana wsparciu mam zaszczyt zgłębiać, ani żaden inny znany mi język, nie zna słów odpowiednich, bym w pełni mógł wyrazić wdzięczność.
Jak Pan wie, ostatnio spędzam dużo czasu u rodziny Wild, na co pozwala mi swoboda, jaką się cieszę, pełniąc służbę królewskiego bibliotekarza. Dzięki Panu! Z panią Dorotheą i jej córkami spisujemy baśnie, aby zachować je dla przyszłych pokoleń. Najwięcej pracuję z Henriettą Dorotheą. Och, jak ja lubię to dziewczę! Panu mogę się przyznać.
Żeby nie zanudzać kolejnym długim listem, przejdę od razu do rzeczy. W kopercie znajdzie Pan plik kartek z ostatnią baśnią. Pracowaliśmy nad nią z Dorcią, to jest Henriettą Dorotheą, ostatnie dwa tygodnie. Dziś w nocy dokończyłem komprymowanie zapisków do jednolitego tekstu, a teraz skończyłem właśnie przygotowanie kopii dla Pana. Starałem się jak najbardziej wiernie oddać słowa Dorci. W kilku miejscach zachowałem też jej wtrącenia niebędące sensu stricto częścią bajki. Uważam, że dobrze się komponują i wzbogacają suchą treść opowiadaną przez prostych ludzi. Szczęśliwe zakończenie wymyśliła najstarsza z córek pana aptekarza Wilda, Johanna Elisabeth, Lizetka, ale nie jest z niego zadowolona. Powiedziała, że w ogóle nie podoba jej się ta bajka, nie lubi jej i należałoby wymyślić ją od nowa. No cóż, proszę wybaczyć zgryźliwy komentarz, być może stare panny nie znają się na bajkach... i właśnie dlatego są starymi pannami.
Wracając do Dorci, jej wtrąceniem jest na przykład zdanie o pechowym Böttgerze. Mon Dieux! Dziewczyna ledwie skoczyła szesnaście lat, a jakąż ma rozległą wiedzę! Ot, co znaczy obecność książek w domu i oświeceni rodzice. Także Dorcia zwróciła uwagę na aspekt transmutacji stanowiący oś tej bajki. Oczywiście proste dziewki interesuje zgoła inny element, ten sam co we wszystkich bajkach. Dorcię też to ciekawi, co eksponuje się wyraźnym rumieńcem na jej policzkach oraz zmiennej barwie i sile głosu, czasami z eksplozją śmiechu. Otóż Dorcia nie dalej jak przedwczoraj wyraziła pogląd, że w następnym pokoleniu, kiedy dzięki szerokiej edukacji odkrycia Lavoisiera trafią pod strzechy i każde nawet wiejskie dziecko będzie wiedzieć, że substancje proste są niezmienne, motyw transmutacji zaniknie. Bo bajka, choć to rzecz zmyślona, nie może przeczyć wiedzy. W zamianę słomy w złoto niedługo nawet dziecko nie uwierzy. Widzi Pan, drogi Panie Profesorze, jak głębokie wyczucie historyczne ma ta dziewczyna! Czyż panny tak zdolne jak Henrietta Dorothea nie powinny móc studiować na uniwersytetach?
Znów się rozpisałem, odkrywając przed Panem serce.
Ślę najserdeczniejsze życzenia do Lanshut i cieszę się na odpowiedź. Bardzo zależy mi na Pańskiej opinii i odnośnie bajki, i spraw życiowych w ogóle.
Dawno temu żył w Hesji pewien młynarz. Stary Wolf na niego mówiono, mimo że wcale nie był bardzo stary. Tylko owdowiał wcześnie i wyłysiał. Z charakteru też nie przypominał wilka. Jeśli już to lisa. Młyn jednak od niepamiętnych czasów przechodził z ojca na najstarszego syna, a że w rodzinie Wolfów pierworodny syn zawsze dostawał na chrzcie imię po ojcu, utarło się, że młynarz to stary Wolf, a jego następca to młody Wolf. I nikomu nie chciało się naruszać tej tradycji.
Otóż stary Wolf miał w zwyczaju chełpić się bez umiaru. Kto by nie przyszedł do młyna, czy to kupić wór mąki, czy to zlecić zmielenie ziarna, chwalił się, że wszystko ma najlepsze. Że takich żaren jak u niego nie spotkasz nigdzie więcej w księstwie, a jego mąka jest tak biała, że gdyby nadworny piekarz w Wiedniu użył jej do zrobienia kajzerek zamiast mąki z cesarskiego młyna, najjaśniejszy pan nie poznałby różnicy. Syn młynarza, młody Wolf, miał być najsilniejszym osiłkiem w księstwie, takim co trzy stofuntowe wory na raz niczym piórko chwyci i po schodach wniesie, a przy tym nawet nie sapnie, ani kropli potu nie uroni. Jego córka złotowłosa, o licu bez skazy i białym jak — któż by śmiał pomyśleć inaczej? — mąka z jego młyna, pulchna jak bułka na cesarskim talerzu, tam, gdzie dziewoi wypada być pulchną, ze złotymi włosami splecionymi w warkocze do pasa, długie jak jej nogi, i z nogami długimi jak warkocze oczywiście najpiękniejszą panną była w całym księstwie.
— Książę na pewno się nie pogniewa, bo przecież nie kłamię, jeśli powiem, że próżno szukać w księstwie panny bardziej urodziwej niż moja Margrett. Nawet córki jaśnie oświeconego będą jej zazdrościć gładkiej skóry i wdzięków budzących grzeszną wyobraźnię — zachwalał młynarz swą latorośl pewnemu pastorowi. — Dlatego, wielebny dobrodzieju, z wianem dla Margrett też nie może być kłopotu. Wszak skrzywdziłbym to dziecię, dopłacając przyszłemu mężowi jak do jakiejś szkarady. O nie, to nie ja lecz ojciec narzeczonego będzie musiał się postarać o sute wiano, bym zgodził się oddać Margrett za mąż.
Stary Wolf bowiem nie tylko lubił się przechwalać ponad wszelką miarę; był także, jak to młynarz, nieprzeciętnym skąpcem. Nie stronił też od wina.
Młynarz mówił tak wiele, że przechwałki dotarły aż do księcia. Mądry władca, nie dowierzając donosom, postanowił osobiście sprawdzić, co gadatliwy poddany ma do powiedzenia na temat urody księżniczek i dam dworskich. Udając kupca z sąsiedniego państwa, zawitał do młyna.
— Ludzie mówią, stary Wolfie, że mąka z twego młyna najbielsza jest w całym księstwie. Prawda li to?
— Najprawdziwsza prawda, dobry człowieku — odpowiedział młynarz miło zaskoczony pytaniem przyjezdnego.
— Mówią też, że twój syn, młody Wolf, silniejszy jest od zaciężnych rycerzy w służbie księcia.
— Pewnie, że silniejszy! — potwierdził dumny młynarz bez wahania. — Moja krew i moje wychowanie.
— Ponoć masz też bardzo ładną córkę? Dziwi mnie tylko, że nikt, z kim żem dziś rozmawiał, jej nie widział. Nie mógł więc potwierdzić plotek.
— To nie są żadne plotki, dobry człowieku! Zaraz się o tym przekonasz — obruszył się młynarz nieprzywykły do tego, by ktoś poddawał w wątpliwość jego słowa. — Margrett! Margrett, chodź tu szybko! — zawołał tak głośno, że ściany odpowiedziały trzeszczącym echem.
Niemal natychmiast od schodów dobiegł odgłos szybkich kroków z nieodłącznym skrzypieniem desek. Ledwie się przybysz zdążył obejrzeć, do izby wbiegła młoda kobieta. Wysoka, jasnowłosa, z dwoma warkoczami do pasa. Przechodząc przez próg, musiała się mocno schylić, by nie uderzyć głową w belkę.
— Zaiste, prawdę ludzie mówili — odezwał się cudzoziemiec, demonstracyjnie patrząc na piersi dyndające swobodnie pod luźną kremową sukienką.
— Ach! — pisnęła dziewczyna zaskoczona obecnością nieznajomego mężczyzny. Jej biały jak mąka gors i policzki oblały się rumieńcem. — Co chciałeś, ojcze? — spytała, ostrożnie skrzyżowawszy ramiona.
— Chciałem cię przedstawić panu Brandtowi — odpowiedział młynarz wyraźnie zadowolony.
Kupiec, nic sobie nie robiąc z zażenowania dziewczyny, przygryzł wąsa i skierował wzrok na jej nogi.
"Rzeczywiście, racice długie jak tyki chmielowe. Młódka je zegnie w kolanach, rozłoży szeroko i... przyjmie pchnięcia kochanka" — pomyślał lubieżnie, w roli jurnego kochanka widząc oczywiście siebie. Nad ewentualną ceną tej rozrywki nie musiał łamać głowy. "Buty wąsacza kosztowały jak nic ze trzydzieści guldenów. Widać, że Brandt to nie byle kto. Wyłoży guldenów, powiedzmy, sto, jako rekompensatę dla ojca za trud utrzymania córki, i mogę być mu teściem. No, chyba że szuka żony dla syna. Wtedy musi zapłacić co najmniej dwieście" — kombinował dalej młynarz.
"Niech mnie już ojciec odeśle. Chyba nie każe temu mężczyźnie mnie szczypać w łokieć jak ostatnio temu pastorowi" pomyślała Margrett, przestępując z nogi na nogę.
— Piękną masz córkę, Wolfie. Ale, jak pisze ewangelista, piękno jest złudne. Nie sprzyja cnocie ani mądrości — powiedział książę przebrany za kupca.
Margrett, zdumiona zuchwalstwem nieznajomego, w mgnieniu oka otworzyła usta, by coś powiedzieć, co by zadało kłam oszczerstwu. Słowa jednak najpierw utknęły w gardle, a kiedy się ułożyły w składne zdanie, było już za późno na odpowiedź. Głos zabrał ojciec.
— Mylisz się, dobry człowieku. Moja córka jest nie tylko najpiękniejsza w całym księstwie. Jest także bardzo mądra.
— Wierzę, młynarzu — odpowiedział książę obojętnym głosem.
Przy tym ani razu nie raczył zerknąć na rozmówcę, nieprzerwanie wodząc wzrokiem po kremowej sukience. Natrafiwszy na ręce założone na piersiach, raptownie podniósł głowę i zajrzał dziewczynie w oczy. Znów na jej białej skórze rozlał się palący rumieniec. Nie przymknęła jednak powiek, odpowiadając wąsatemu śmiałkowi równie przenikliwym, lodowatym spojrzeniem. Książę lubił kobiety o silnym charakterze. Uśmiechnął się. Prowokacyjnie końcem języka zwilżył wargi i puścił oko do Margrett.
Gdyby stary Wolf dostrzegł te gesty, mógłby wyprosić z domu impertynenckiego przybysza. Oczy miał już jednak przesłonięte bielmem urażonej dumy, umysł zajęty myślą jak przekonać niedowiarka do swojej racji. Patrzył i nic nie widział.
— Uwierz mi, dobry człowieku. Moja córka jest nie tylko piękna i mądra. Umie też robić różne niezwykłe rzeczy! — zapewnił młynarz.
— Ojcze, przestań! — omal nie krzyknęła Margrett, z przerażeniem łapiąc się za głowę.
— Jakie niezwykłe rzeczy? — spytał książę, rozbawiony reakcją dziewczyny.
— Liczyć umie, potrafi bez namysłu przeliczyć guldeny na dukaty i szylingi. Tka, dzierga; iskry lecą, kiedy kręci kołowrotkiem. Umie nawet ze słomy uprząść złoto!
Margrett skryła twarz w dłoniach. Książę klasnął.
— Czy książę wie o tym? — spytał.
— Nie wie, ale się dowie i umrze z zazdrości.
— Bardzo dobrze! — Książę jeszcze raz klasnął ile miał siły w rękach. — Prawdę ludzie mówili. Jesteś łgarzem i chwalipiętą.
— Ależ...
— Wiedz, Wolfie, że rozmawiasz z księciem — Książę przerwał staremu Wolfowi w pół słowa. Na potwierdzenie swych słów, wyciągnął rękę, ukazując złoty sygnet z herbem.
— Wasza książęca mość. — Młynarz, jąkając się, jeszcze raz przywitał gościa.
Margrett dygnęła nisko.
— Mówiłeś prawdę, młynarzu, czy czcze były twe przechwałki? — spytał książę poważnym tonem.
— Prawdę najprawdziwszą, książę — odpowiedział młynarz.
Książę przygryzł wąsa, uśmiechnął się do Margrett i poślinił wargi.
— Twoja córka umie prząść złoto ze słomy?
— Jak mi Bóg miły. Mogę przysiąc.
— Przysiąc możesz Bogu. A że my jesteśmy tylko ludźmi, lepiej poddajmy ją zwyczajnej próbie. Jeśli zamieni słomę w złoto, zostanie sowicie nagrodzona. Jeśli nie, zabiorę ci młyn i cały majątek.
Tymi słowy książę pożegnał młynarza Wolfa. Jeszcze tego samego dnia halabardziści odprowadzili młynareczkę na zamek.
Tam ją nakarmiono i zamknięto w komnacie ze snopkiem siana i kołowrotkiem.
— Do rana masz to zamienić w złoto! — rozkazał książę z cynicznym grymasem, po czym osobiście zaryglował drzwi od zewnątrz.
Gdy tylko młynareczka została sama, rzewnie się rozpłakała.
— Oto, do czego doprowadził ojciec swoimi przechwałkami! — wyszeptała, łkając. — I co ja teraz pocznę?
Nagle, nie wiadomo skąd, w komnacie zjawił się skrzat z długim krzywym nosem i krótkimi prostymi włosami nasrożonymi jak kolce jeża. Cały ubrany był na czerwono.
— Zamienię tę słomę w złoto, jeżeli zechcesz — zaproponował. — Ale co mi za to możesz dać?
Dziewczyna na prawym nadgarstku nosiła plecioną bransoletkę ze złotym wisiorkiem w kształcie serca. Dostała go od mamy, by w trudnych chwilach dawał pocieszenie.
— Weź to — powiedziała po namyśle. — To najwartościowsza rzecz, jaką mam.
Skrzat zmrużył oczy tak, że lewa brew znalazła się wyżej niż prawa, zmarszczył czoło i bez słowa wziął bransoletkę. Przyjrzawszy się wisiorkowi, założył ją sobie na nadgarstek. Nie zwlekając ani chwili więcej, zabrał się do roboty.
Na początku Margrett starała się obserwować jego pracę. Nie było to jednak łatwe, gdyż skrzat co i rusz odwracał się do niej plecami, zasłaniając kołowrotek. Jedyne, co widziała dokładnie, to strumienie trocin sypiące się na wszystkie strony.
— Wszystko stracone — pomyślała w końcu i zrezygnowana skuliła się w kącie.
Nim się spostrzegła, zasnęła.
Gdy obudziły ją pierwsze promienie słońca, w miejscu snopka siana ujrzała kopiec trocin i pyłu.
— Ale straszny sen! — pomyślała. — Zaraz się obudzę i koszmar minie.
Zamknęła oczy. Lewą ręką dotknęła prawego nadgarstka, tam, gdzie powinna być bransoletka, by sprawdzić, czy już jest odpowiednia pora by się obudzić. Na próżno. Bransoletki nie było.
— Za chwilę będzie tu książę — usłyszała ni to męski, ni to dziecięcy głos skrzata.
Natychmiast zerwała się na równe nogi. W mig naciągnęła sukienkę, by przypadkiem nie zgorszyć nikogo widokiem odsłoniętego ramienia lub nogi. A o to nietrudno, gdy w czasie snu coś się podwinie niezauważenie. Rozejrzała się po komnacie raz i drugi. Wreszcie dostrzegła skrzata. Leżał tuż obok niej, podpierając ręką głowę, z jednym okiem zamkniętym, drugim — szeroko otwartym — gapiąc się na jej kolana.
Dziewczyna kucnęła.
— Potrzebna ci jeszcze moja bransoletka? — spytała szeptem, widząc, że skrzat nie zamienił słomy w złoto, bez wiary jednak, że zwróci niezasłużenie pobraną opłatę.
— Nie — odpowiedział skrzat krótko.
— Oddasz mi ją?
— Nie oddam. Jest teraz moja. — Skrzat otworzył zamknięte dotąd oko.
— Proszę. Oddaj mi medalik.
— Nie oddam. Mam dla ciebie coś innego. — Skrzat uśmiechnął się jak Jezus do Weroniki na jednym z kościelnych obrazów. Podniósł głowę i wystawił mały palec z nawiniętą żółtą nitką. — Oto twoje złotko dla księcia.
— Jak to zrobiłeś? — spytała Margrett, nie wierząc własnym oczom.
— Tego nie mogę ci jeszcze zdradzić — odparł tajemniczo i oddał dziewczynie złotą nitkę uprzędzoną ze słomy.
Miał zimną rękę.
Książę zdumiał się bardzo, zobaczywszy szpulkę złotej przędzy. Myślał, że obetrze łzy z zapłakanej twarzy i niedługo potem odbierze od dziewczyny dowód wdzięczności za okazaną jej ojcu łaskę, a tu takie nici! Nie stracił jednak fasonu.
— Mało! Potrzebuję więcej twojej złotej przędzy — oznajmił młynareczce.
Natychmiast kazał służącemu przynieść więcej słomy.
Dzień upłynął na spacerach po zamkowym ogrodzie i rozmowach z przydzielonymi jej pokojówkami. Dziewczyny w podobnym wieku z trudem kryły zazdrość. Nieudolnie próbowały się dowiedzieć, dlaczego książę zaprosił ją na zamek, polecił umieścić w najlepszej komnacie, karmić najlepszymi potrawami i odziać w najlepszą suknię. Dlaczego zwykłą młynareczkę traktował wyjątkowo. Złotowłosa odpowiadała im niezmiennie wzruszeniem ramionami. Nie śmiała wyjawić prawdy o skrzacie. Bała się jeszcze bardziej niż poprzedniego wieczora.
I tym razem książę osobiście odprowadził ją na spoczynek.
— Do rana masz to zamienić w złoto! — rozkazał, zacierając ręce.
Jak tylko drzwi się zamknęły i ucichł odgłos ryglowania, Margrett kucnęła i skuliwszy się w kłębek, zaczęła płakać.
— Co ja mam teraz zrobić? Jak mu nie dam złota, książę dowie się, że go okłamałam. Zabierze młyn ojcu, wypędzi mnie z zamku. Będziemy się tułać. Zostanę prostytutką?! — lamentowała coraz głośniej.
— Co mi dasz, jeśli pomogę ci i tym razem? — odezwał się skrzat.
Jak gdyby nigdy nic leżał przed nią na boku, opierając głowę na lewej ręce. Ubrany był jak poprzednio na czerwono. Łypał na Margrett prawym okiem. Lewe miał zamknięte.
— Oddałam ci już moje złote serce. Nie mam nic więcej — odpowiedziała smutnym głosem.
— Na pewno masz coś jeszcze. Pomyśl! — zachęcił skrzat.
— Wszystko, co mam na sobie, należy do księcia. Nawet to siano nie jest moje. — dziewczyna rozłożyła ręce w geście bezsilności.
— Hm — mruknął. — Możesz mi dać usta.
— Usta?!
— Tak, usta. Ja ci pomogę zrobić złoto, a ty mnie pocałujesz. Co ty na to?
Dziewczyna zaskoczona obrotem sprawy gwałtownym ruchem zasłoniła buzię dłonią. Mimowolnie wsunęła palec między wargi, jakby chciała się upewnić, że obydwie są na swoim miejscu.
— Więc mam ci dać buzi? — spytała jeszcze raz z niedowierzaniem.
— Tak. Chcę, żebyś mnie pocałowała jak kochanego kawalera — odpowiedział skrzat spokojnie.
Z tym że będzie musiała okazać przychylność księciu, okazać jak kobieta mężczyźnie, zdążyła się pogodzić już dzień wcześniej. Książę, mimo że całkiem już niemłody, był jeszcze atrakcyjnym mężczyzną. Ale żeby całować się ze skrzatem?! Nie, taka myśl w jej głowie jeszcze się nie zjawiła.
— Ile masz lat? — spytała, przyglądając się poziomym zmarszczkom na czole i poziomym na policzkach..
— Czterysta. A może sześćset. Dawno straciłem rachubę. Więc jak? Pomóc ci? Pocałujesz mnie?
— Pocałuję.
Skrzat czym prędzej wziął się za robotę.
Gdy pierwszy kur zapiał, Margrett poczuła swędzenie na policzku. Coś, jakby szedł po niej pająk albo mrówka. W półśnie przesunęła palcem po twarzy. Swędzenie minęło, ale tylko po to, żeby się zaraz pojawić na drugim policzku. Jeszcze raz po omacku przegoniła pająka.
Tak jak poprzedniego ranka dziewczyna wspomniała o księciu, próbie i skrzacie pomagającym zamienić słomę w złoto. Pomyślała, że to sen, ziewnęła błogo, jakby leżała nie w swoim własnym, ciasnym łóżku. Przypomniała sobie o obietnicy złożonej skrzatowi.
— Mały, pomarszczony, stary, z nosem jak u krogulca... i ja miałabym go pocałować? Fuj, fuj, fuj! Ale właściwie dlaczego by nie? Brzydki jest, ale za to nie taki zły jak ludzie. No i od jednego buziaka przecież nie umrę — zaśmiała się w myślach. — Nawet gdyby nie był to tylko sen, można by go skrzata pocałować. Na próbę. Raz. Pod warunkiem, że nikt się nie dowie.
Kogut znów zapiał; pająk wrócił, tym razem na czoło. Między oczami podreptał na nos i nie zamierzał się tam zatrzymać. Dziewczyna powoli uniosła powiekę. Drugie oko otworzyło się samo, znacznie szybciej. Obok Margrett, na skraju łóżka siedział znajomy skrzat. Łypał obydwoma oczami, prawym zielono-żółtym, lewym błękitnym. Spomiędzy jego warg sterczał długi jęzor przypominający język jaszczurki. Koniuszek tego języka dygotał tuż przed nosem Margtett.
— To ty?! — krzyknęła dziewczyna, cofnąwszy głowę.
Błyskawicznie obróciła się na bok, po czym usiadła po turecku. Zrozumiała, że to nie pająk chodził po jej twarzy, tylko skrzat muskał ją swoim jaszczurczym językiem.
— Dzień dobry — powiedział, ze świstem zwinąwszy język.
— Dzień dobry — odpowiedziała Margrett.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, mierząc się nawzajem wzrokiem. Po czym pierwsza odezwała się Margrett.
— Uprządłeś złoto? — zapytała.
— Uprządłem. Trzy razy tyle, co wczoraj — odpowiedział, wpatrując się w jej usta.
— Aha. — Margrett kiwnęła głową.
— Aha? — powtórzył skrzat i lekko rozchylił usta.
Spomiędzy warg wyłonił się koniec jaszczurczego języka, figlarnie dygocąc.
— Aha. — Dziewczyna kiwnęła głową.
Skrzat przybliżył się nieco, pochylił i nie spuszczając wzroku z ust dziewczyny, zaczął wysuwać język. Margrett zaniemówiła zupełnie. Wstrzymała oddech. Westchnęła, dopiero gdy język dotknął jej wargi.
— Sen czy nie sen, nieważne — pomyślała. — Ciekawe, czym jeszcze ten skrzat zadziwi.
Zadziwiać skrzat nie miał już czym. Wsunął język głębiej. Polizał dziewczynę po policzkach, po wewnętrznej stronie, i nad zębami. Po czym powiedział, że czeka na pocałunek.
— Wstań, Margrett — poprosił. — Albo uklęknij, będzie ci wygodniej niż się do mnie schylać.
Po chwili stali naprzeciw siebie na podłodze. Właściwie tylko skrzat stał, Margrett klęczała.
— Jak się nazywasz? — spytała dziewczyna.
— Po co chcesz to wiedzieć? — odpowiedział skrzat pytaniem.
— Chciałabym wiedzieć, z kim mam do czynienia.
— I myślisz, że jak ci powiem swoje imię, to będziesz wiedzieć więcej niż teraz?
— Nie wiem. — dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Tylko ci się zda. Od samego nazwania rzeczy lub człowieka wiedzy nie przybywa ani trochę. Dawaj buzi! — wyjaśnił skrzat i zażądał obiecanego pocałunku, patrząc dziewczynie głęboko w oczy, delikatnie ujmując jej ludzkie dłonie w swoje, całkiem nieduże.
— Dobrze — odpowiedziała Margrett szeptem.
Ledwie kiwnęła głową, skrzat przyssał się do jej ust. Jednocześnie złapał jedną ręką za pierś, drugą za pupę, ściskając obie części ciała mocno jak jakiś nieokrzesany parobek. Nie odessał się, póki nie obmacał obydwu piersi i obydwu pośladków.
— Teraz twoja kolej. Wiesz już jak mnie pocałować — rozkazał, uwolniwszy w końcu dziewczynę od uścisków.
— Aha — ledwo dysząc, przytaknęła Margrett.
Pozwoliła dłoniom skrzata spocząć na jej piersiach i przywarła wargami do jego warg. Wtargnęła do jego buzi językiem.
— Spokojnie, ślicznotko. — Skrzat przerwał ten gwałtowny pocałunek, gdy w komnacie zrobiło się już całkiem widno.
Zaczął niezwykle delikatnie opuszkami palców muskać jej sutki. Długim językiem podwinął sukienkę, obnażając łono.
— Co robisz, skrzacie? — spytała Margrett cicho. — Zaraz przyjdzie książę.
— Nic takiego. Pokazuję ci tylko miejsce, które poliżę następnym razem.
— Następnym razem? — zdziwiła się Margrett.
— Jutro — potwierdził skrzat.
Zamrugał zielono-żółtym okiem i zakończył pieszczoty. Przez drzwi zaczęły dochodzić odgłosy czyichś kroków. Skrzat wyciągnął zza pazuchy trzy szpulki złotej nici, podał je córce młynarza i schował się za stertę trocin, która w wyniku nocnego przędzenia wyrosła w miejsce snopów siana.
— Oto twoje złoto, książę. — Dziewczyna dumnie wręczyła owoc pracy skrzata.
— Wyśmienicie! — Książę klasnął w dłonie. — Do trzech razy sztuka, moja miła!
Ponownie polecił czterem dwórkom umyć, przebrać i nakarmić młynareczkę i za dnia dotrzymać towarzystwa. Tym razem, zamiast wnosić parę snopków do zamkowej komnaty rozkazał służącym przygotować dla Margrett nocleg w stodole wypełnionej sianem po strzechę. Żeby nie zabrakło surowca do przędzenia. Czterem dwórkom zlecił zaś, by pod koniec dnia niezauważone przez nikogo schowały się w tej stodole i z ukrycia śledziły każdy ruch córki młynarza. Za odkrycie tajemnicy, jak dochodzi do przemiany słomy w złoto, obiecał je sowicie wynagrodzić.
— Co mi dasz cennego tym razem? — zapytał skrzat, gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca zaczynały opuszczać komnatę.
— Dobrze wiesz, że nie mam już nic cennego. W ogóle nic nie mam swojego — odpowiedziała Margrett, tym razem ani trochę nie lękając się, że nie będzie miała czym się odpłacić za pomoc.
Wtedy skrzat uśmiechnął się pod nosem.
— Słyszałem, że książę zamierza poprosić cię o rękę — powiedział na głos. — Masz wyjść za mąż za jego syna.
Następnie gestem poprosił, by kucnęła. Chciał jej coś powiedzieć na ucho. Gdy Margrett spełniła prośbę, szepnął ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że w ramach zapłaty za udzieloną przysługę dziewczyna ma oddać swego pierwszego syna.
— Jak mam ci dać syna, którego nie mam?! — spytała młynareczka ze strachem w oczach. Zdało jej się, że skrzat oszalał.
On jednak spokojnie objaśnił podstępny plan księcia i sposób, bardzo prosty, w jaki dziewczyna miała spełnić pozornie niewykonalne żądanie.
— Syn księcia ma dwadzieścia lat. Najwyższa pora, by się ożenił. Książę ogłosi konkurs na żonę. Zgłosi się wiele kandydatek, ale wygrasz ty. Możesz być pewna. Wtedy książę, powołując się na wymyśloną naprędce wielowiekową tradycję, zaprosi cię do swych komnat, wieczorem, w celu przygotowania narzeczonej syna do roli żony. Spędzisz z nim noc. Przecież nie odmówisz księciu... Potem na dworze pojawi się poselstwo z dalekiego kraju. Tamtejszy władca będzie proponował dla młodego księcia rękę swojej córki. Zaręczyny z tobą zostaną zerwane. No bo, czy ktoś słyszał, by następca tronu żenił się z poddaną? Takie historie zdarzają się tylko w bajkach. Ty jednak będziesz już brzemienną... Więc, kochana Margrett, zechciej dziś w nocy uprzedzić fakty, które i tak będą miały miejsce. Zajdź w ciążę ze mną. A ja ci pomogę uprząść złoto.
Przez kilka minut w miejscu Margrett klęczała bryła soli, blada, nieruchoma, bez dechu. Chciała się odezwać, lecz nie znała imienia skrzata. Gdyby znała, wiedziałaby przynajmniej od czego zacząć. Na przykład: jak śmiesz, drogi Klausie, Hansie czy Zygfrydku! Nie znając imienia, nie miała jak wyrazić oburzenia. Przełknęła więc tylko ślinę i zamknęła oczy.
— O, ja biedna! — szepnęła głośno, ku zdziwieniu dwórek ukrywających się za sianem.
— Zaufaj mi, ślicznotko — roześmiał się skrzat nad wyraz serdecznie.
— Nie mam innego wyjścia — odpowiedziała Margrett.
Nieprawda. Zawsze jest jakieś wyjście. Można na przykład przyznać się, że się nie umie zamieniać słomy w złoto. Można się przyznać do kłamstwa. Ach, żeby tak kiedyś nastały takie czasy, że młoda dziewczyna nie musiałaby wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi spełniać nierealnych zachcianek rodziców. Bo przecież to młynarz wymyślił tę całą kabałę z przemianą słomy w złoto. To on jest winny.
— Cieszę się, że się zgadzasz. — Skrzat z radości zamrugał najpierw lewym, potem prawym okiem, następnie jeszcze zamachał uszami. — Teraz nic nie mów i się nie ruszaj. Oglądaj tylko, co się będzie działo — powiedział dziewczynie na ucho.
Wtem, bez ostrzeżenia dał susa w bok. Potem jeszcze dwa kocie skoki i zza sterty słomy dobiegł krótki pisk. Zafurkotało i z miejsca, w którym zniknął skrzat, wyskoczyła — nie, wyfrunęła — kolorowa postać przypominająca przerażoną perliczkę. Skrzat w tym samym momencie w trzech susach przebiegł prawie całą długość stodoły i wypłoszył z ukrycia drugą podglądaczkę. Coś do niej powiedział, tak szybko, że nikt poza nią nie był w stanie zrozumieć ni słowa i wnet znalazł się w jeszcze innym zakamarku. Znów pisk i trzepot skrzydeł.
— Wiem, że tam jesteś. Wychodź! — krzyknął skrzat do czwartej dwórki. — Wychodź na środek, bo cię skrzywdzę! Dołącz do pozostałych.
Udawać nieobecnej nie miało sensu. Służąca opuściła ukrycie ze spuszczoną głową.
W ten sposób w ciągu mniej niż minuty skrzat zebrał służące księcia na środku stodoły. Podzielił je na pary.
— Teraz macie stanąć twarzą do siebie. Blisko. Bliżej! — rozkazywał, a one słuchały. — Weźcie się za ręce! No, nie gapcie się na piękną Margrett tylko na siebie nawzajem. Prosto w oczy! Splączcie palce. Bliżej, bliżej, drogie panny. Macie czuć oddech koleżanki, macie się dotknąć nosami... Dobrze, pięknie, stójcie tak jak teraz, ani na pół cala mi się nie odchylać do tyłu.
To powiedziawszy, podszedł po kolei do każdej z nich. Własnoręcznie ułożył ich dłonie na piersi i policzki drugiej kobiety w parze. Każdą pogłaskał po pupie i ściszonym głosem rozkazał, żeby się nawzajem zaczęły tak pieścić, jak same chciałyby być pieszczone przez swojego mężczyznę.
— Czule, drogie panny, z miłością! Dotykajcie tak, jak same się dotykacie — dokończył, łowiąc spojrzenie Margrett z niekłamanym zainteresowaniem przyglądającej się tej scenie.
Służki, czy to ze strachu, czy ze wstydu, posłusznie wykonywały wszystkie polecenia.
Skrzat podszedł do Margrett. Podwinął językiem suknię. Mlasnął, zastrzygł uszami, zamrugał lewym okiem. Młode dwórki, jedna po drugiej, wzięły z niego przykład. Z tym że zamiast języka — ludzki język ma bądź co bądź ograniczony repertuar zastosowań — do podwijania sukni musiały użyć dłoni. Nie próbowały też stroszyć uszu.
Skrzat tymczasem, przybierając odpowiedni wyraz twarzy, niemo poprosił Margrett, by wygodnie usiadła obok niego na podłodze.
— Z ich strony nic nam nie grozi — szepnął dziewczynie do ucha. — Nikogo więcej tutaj nie ma.
Tak uspokoiwszy młynareczkę, wcale nie aż tak zaniepokojoną, by koniecznym było ją uspokajać, skrzat rozsiadł się między jej nogami, po turecku. Długim zwinnym językiem spełnił, co obiecał poprzednie nocy. Polizał, tam, gdzie obiecał, że poliże.
Jedna z dwórek, porażona widokiem skrzata liżącego dziewczynę w tak nieprzyzwoity sposób, o mało nie zemdlała. Resztkami sił udało jej się jednak zachować przytomność.
Jej towarzyszka zareagowała zgoła inaczej. Nagle stwierdziła, że jest jej wszystko jedno i niczemu więcej nie będzie się opierać. Być może uznała, że zdarzenie, w którym uczestniczyła, nie mogło się dziać naprawdę. Krótko mówiąc, pozbyła się wszelkich hamulców. Zrzuciła suknię i całkiem naga szybko rozebrała też, wciąż oszołomioną, pierwszą dwórkę, przydzieloną jej do pary przez skrzata. Powaliła ją na podłogę, przygniotła sobą i zaczęła całować i macać bez opamiętania, zupełnie jakby była pełnym lubieżnej żądzy mężczyzną.
Chwilę później również druga para młodych kobiet, zrzuciwszy szaty, zaczęła się tarzać po podłodze.
— Pora na nas — powiedział skrzat, wiodąc dłoń Margrett w stronę swego krocza. W tym momencie miał na sobie jedynie czerwony chałat; spodni albo wcale nie miał od samego początku, albo zdjął niepostrzeżenie. — Przywitaj Rumpelsztyka.
— Kogo?! — Margrett parsknęła śmiechem.
— Rumpelsztyka — powtórzył skrzat, mrużąc prawe oko, tym razem emanujące czerwienią. — Ten, kogo dotykasz, to Rumpelsztyk... Rumpelszwanz, Rumpelsztunc, Dydek, Hałasik, Kurdupel!
Margrett potrzymała go w garści. Po chwili przesunęła dłoń do góry. Odczekała trochę, zorientowała się, że Rumpelsztyk się wydłużył. Przesunęła więc rękę jeszcze wyżej, o jakieś pół cala. I znów koniec Rumpelsztyka oddalił się od jej dłoni.
— Całkiem słuszna pałka. — Dziewczyna pokiwała głową z uznaniem. — Dlaczego go ją tak dziwnie nazywasz? I niesprawiedliwie. Jakiż tam z niej kurdupel?
— Niektórzy mówią, że gdy dręczy cię jakiś problem, powinnaś spróbować go nazwać. To ponoć przynosi ulgę — odpowiedział skrzat filozoficznie. — No to szukam odpowiedniej nazwy.
— Języczek — zaśmiała się Margrett. — Twój język i twój Rumpelsztyczek są niesamowicie dłudzy!
— Wiem. Masz w tym swój udział — odpowiedział skrzat i przyłożył Rumpelsztyka do łona dziewczyny.
Margrett oparła się na łokciach. Mocno zacisnęła pięści w oczekiwaniu na pchnięcie skrzata. Rumpelsztyk wszedł w nią jak nóż w miękkie masło.
Skrzat do rana odezwał się dwa razy. Najpierw, jak gdyby czytał w myślach Margrett, powiedział, że jego Rumpelsztyk jest tak cienki i gibki, że nie zerwie wianka.
— Nie bój się! Książę przekona się, że będzie w tobie przed jakimkolwiek innym mężczyzną. — Tę myśl skrzat celowo wyraził głośno, żeby żadnej z dwórek nie przeleciała mimo uszu.
Potem, blisko północy, stwierdził, że tym razem da Margrett tylko jedną złotą nitkę.
— Musimy trochę ograniczyć pokusy — wyjaśnił. — Żeby książę od zbyt łatwego złota nie stracił rozumu i nie potraktował cię tak, jak pewien król Saksonii i Polski potraktował aptekarza Böttgera.
— Jak potraktował? Jestem tylko córką zwykłego młynarza. Nie znam tych krajów.
— Nie szkodzi. Poznasz, jak będzie trzeba. A co do Hansa, tego Böttgera, pomogłem mu w sumie dwa razy. Najpierw w Berlinie, a potem jeszcze raz, z litości, jak zwiał z Prus na złamanie karku do sąsiedniej Saksonii. Co zrobił król, pytasz. Tylko to, co każdy jeden król, a do tego bankrut i chciwiec, musiałby zrobić, gdyby na jego dworze pojawił się magik umiejący zamieniać glinę w złoto. Zamknął Hansa w twierdzy i nie wypuścił do końca życia. Żeby alchemik nie dostał się w ręce innego monarchy. Musimy oszczędzić ci podobnego losu — wyjaśnił skrzat cierpliwie, pilnując, by Margrett dobrze zrozumiała każde słowo.
Przez resztę nocy skrzat niestrudzenie majstrował Rumpelsztykiem; jak mówią skrzaty, psocił; stękając dokładnie raz na godzinę. To właśnie wtedy, kiedy stękał, z Rumpelsztyka spływała kropla skrzaciego nasienia. Dokładnie jedna kropla co godzinę.
Margrett, podobnie jak cztery dwórki mające za zadanie podglądać ją bez zmrużenia oka, nie zaznała snu tamtej nocy. Ranne promienie słońca zastały ją nagą i mokrą, jakby dopiero co zażyła kąpieli. Była zmęczona, ale szczęśliwa.
— Bryz, bryz, drogie panie! Bryz, parami do kąta! — Klaszcząc, rozkazał skrzat, wyskoczywszy spomiędzy kolan Margrett.
Jego Rumpelsztyk w mgnieniu oku skurczył się do rozmiaru, który mógł jeszcze zadziwić niejedną panią, ale już nie wywoływał szoku. Skrzat pocałował kochankę, pomógł założyć suknię. Poprosił, by się odwróciła na chwilę. Zakręcił się na lewej nodze, furgocząc jak kołowrotek, i zniknął.
Książę, zobaczywszy pojedynczą nitkę, nie dłuższą niż nędznych półtora łokcia, zrobił skwaszoną minę, wyrażającą nie mniej nie więcej tylko podejrzenie, że miał miejsce szwindel.
— A nie próbujesz ty mnie wykołować? — spytał książę, wpatrując się w rumiane policzki Margrett.
— Ależ skąd, książę. Po prostu na więcej złota nie starczyło magicznej siły. Zrobiłam, co mogłam.
— Co o tym myślicie? — zapytał czterech dwórek, których zadaniem było opiekować się Margrett, dopóki nie opuści murów zamku, tych samych, które w nocy miały ją potajemnie obserwować.
Wszystkie cztery jednocześnie wzruszyły ramionami.
— Dobrze, porozmawiamy później — powiedział książę, robiąc groźną minę.
Podkrążone od niewyspania oczy świadczyły, że dwórki się nie leniły w nocy. Książę musiał przyznać, że nawet jeśli nieskutecznie, to z całą pewnością starały się wypełnić jego rozkazy. Tylko dlaczego ich policzki nagle oblała buraczana purpura, stanowiło zagadkę.
Tymczasem stary młynarz, nie wierząc w nadzwyczajne zdolności swojej córki, nie czekał z założonymi rękami na wynik sprawdzianu. Jak tylko halabardziści zabrali Margrett na zamek, sprzedał młyn i dom złotnikowi, za ćwierć wartości. W dwa dni wydał połowę pieniędzy na wino. Resztę zabrał syn i nie czekając ani na powrót siostry, ani na przebudzenie pijanego ojca, wyjechał z miasta.
Na szczęście złotnik okazał dobroć porzuconej sierocie. Ugościł ją obiadem i obiecał traktować ją jak córkę. Powiedział, że nikomu nie sprzeda domu, który do niedawna był jej domem, i że Margrett może w nim dalej mieszkać.
Słowa nie dotrzymał. Wkrótce sprzedał budynki młynarza, otrzymując tyle złotych monet, że by starczyło na trzy młyny. Kupcem był książę, incognito. Młyn miał stać się własnością Margrett.
— A nie mówiłem? — powiedział skrzat, głaszcząc młynareczkę po brzuchu. — Znam ja się na księciach! Nazywam się Titelitury.
Siedemnaście lat później Dorcia czyli Henrietta Dorothea wyszła za mąż za Wilhelma Grimma, młodszego brata Jakoba. Po trzech latach małżeństwa urodziła syna. Jakob do końca życia pozostał kawalerem. Nie zostawił po sobie potomstwa. Odkrył za to prawo Grimma opisujące pierwszą germańską przesówkę spółgłoskową. Nauczył się też języka polskiego.
Jakob zmarł w 1863 roku, w Berlinie. Cztery lata przed nim, w 1859 roku, umarł także w Berlinie jego brat Wilhelm. W 1861 odszedł z tego świata ich przyjaciel i mentor, von Savigny, również w metropolii nad Szprewą. Henrietta Dorothea Grimm née Wild zmarła w 1867 roku. Gdyby nie umarli, żyliby jeszcze.
Po więcej zapraszam tutaj: Rumpelsztyk
Jak Ci się podobało?