Replay
14 marca 2024
28 min
Zamieszczam tylko dlatego, że mój znajomy, Krzysztof S., pierwszy tłumacz Stephena Kinga, poczuł miętę do tej nowelki i sam ją opublikował w necie. Zatem niczego nie naruszam, żadnych praw autorskich - nawet moich - bo już za późno ;)
Enjoy.
Wszelkie skojarzenia z ghostwriterami Remigiusza M. są bezpodstawne.
Bezimienny czuł głód. Szedł powoli skrajem pola kukurydzy, rozglądając się czujnie wokoło. Nad lasem, na ciemniejącym niebie pojawił się ogromny, pomarańczowy księżyc. Lekki podmuch wiatru przyniósł woń dymu z ogniska.
Przyspieszył kroku. Nie chciał natknąć się na ludzi. Rzadko byli dla niego dobrzy.
Kilka tygodni temu spotkał umorusanego chłopca, jadącego na rowerze. Dzieciak poczęstował go batonikiem i uśmiechał się przyjaźnie.
Bezimienny podreptał za nim aż do podmiejskiego osiedla i zachęcany gestami, ufnie przekroczył furtkę ogrodu. Na ganku pojawiła się kobieta, która na widok niezapowiedzianego gościa zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Potem chwyciła kamień i rzuciła nim z całych sił.
Trafiła. Zabolało. Uciekł, słysząc za sobą głośny płacz dziecka i gniewne okrzyki jego matki.
Kilka dni później, gdy patrzył w rozgwieżdżone niebo, usłyszał koło ucha świst, a zaraz potem huk wystrzału. Instynktownie ruszył galopem w stronę zbawczych zarośli. Pijany myśliwy nie zdołał wycelować powtórnie.
Krążył po okolicy, żywiąc się odpadkami ze śmietników i pijąc wodę z małego stawu. Nie miał planów na przyszłość. Wegetował z dnia na dzień, śpiąc gdzie popadnie. Nie pamiętał rodziny. Nie miał wspomnień. Całym światem był las, pola i mnóstwo zapachów, które wciągał łapczywie w nozdrza, jakby szukając odpowiedzi na pytanie, kim jest. I tak było od wiosny.
Przystanął. Kilkanaście metrów przed nim ciemniał asfalt szosy. Nieufnie spojrzał w mrok. Z przejeżdżającego samochodu ktoś wyrzucił niedojedzonego hamburgera.
Pokusa była zbyt silna. Stracił czujność. Podbiegł do leżącego kartonika z pachnącą zawartością.
Błysk świateł i pisk opon zlały się w jedno. Poczuł silne uderzenie, księżyc zawirował. Potem wszystko pociemniało. Leżał na poboczu, wpatrując się gasnącymi oczami w gwiazdy. W ostatnim przebłysku świadomości przypomniał sobie duży, ciepły kształt. Ssał mleko wtulony w kudłaty brzuch mamy. Wreszcie zrozumiał, kim jest. A właściwie był.
Wibrujący dźwięk budzika wdzierał się w odmienny stan świadomości, który dla innych był po prostu snem.
Dla Olafa stanowił ucieczkę przed światem. Przeklęte wibracje dopadały go każdego ranka nieuchronnie jak łowcy zbiegłych z plantacji niewolników.
Bezkresna plaża zniknęła. Zamiast niej zobaczył pustą butelkę po winie i skotłowaną pościel. Z nienawiścią wcisnął czarny guzik i przetarł oczy. Włączył radioodbiornik.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż…
– Spierdalaj! – krzyknął w pustkę i wyrwał wtyczkę z gniazdka. Zapadła cisza.
Poczłapał do łazienki. Potem zaparzył kawę i usiadł na kanapie, gapiąc się bezmyślnie w okno.
Spojrzał na zegarek. Sięgnął po telefon.
– Cześć. Masz? – zapytał, gdy usłyszał rześki, idiotycznie zadowolony z życia głos.
– Mam. Przecież wiem, że jutro upływa termin. A ty też masz?
Olaf przełknął ślinę.
– Mam mieć.
– Mistrzu… Nie pogrywaj. Albo kasa, albo nasza umowa traci moc.
– Nie możesz poczekać kilka dni?
– Mogę. Ale nie chcę. To ty masz problem.
– Marian, jeśli do jutra nie dostarczę tekstu do wydawnictwa, jestem w czarnej dupie.
– Trzeba było nie brać zaliczki za coś, czego nie potrafisz napisać.
Głos rozmówcy kipiał satysfakcją.
– Myślałem, że jesteśmy kumplami…
– Ja też tak myślałem. Dopóki nie przeleciałeś mojej dziewczyny. Tak! Trzy dni temu się dowiedziałem. Umowy dotrzymam, bo mam honor, ale nie licz na żadne ulgi. Dziś kasa, dziś tekst.
W głośniczku zachrobotało.
– Poza tym… Pomyślałem, że najwyższy czas zacząć pracować na własny rachunek. Mam cię dość, sępie. Ty masz nazwisko, splendor, a ja talent. Nie sądzisz, że czas to zmienić?
– Ja mam kryzys twórczy! – krzyknął Olaf. – I finansowy!
– A co mnie to, kurwa, obchodzi?
– Marian… Matylda sama mi weszła do łóżka. Pijany byłem. Na niej się mścij.
– Na niej już się zemściłem. Tobie daję szansę. I ostatni termin. Jutro do południa. Wiesz, gdzie jadam lunch, prawda? A teraz spadaj, gasnąca gwiazdo kryminałów!
Rzucona komórka odbiła się od fotela i upadła na podłogę. Pisarz zaczął chodzić po pokoju jak tygrys w klatce.
Po namyśle podniósł telefon. Kilka rozmów z ludźmi, których uważał za przyjaciół, uświadomiło mu brutalną prawdę. Nikt nie chciał pożyczyć mu nawet dziesięciu tysięcy. Nie mówiąc o trzydziestu, które obiecał zaprzyjaźnionemu ghostwriterowi za dokończenie powieści. Powieści, którą przerwał na piętnastej stronie. Zaliczkę przegrał w kasynie. Konto bankowe znów zaświeciło pustką.
– Dzień dobry, pani Jolu – podjął desperacką próbę, ściskając spoconą dłonią śliski plastik.
– O, dobrze, że pan dzwoni. Szef już się niepokoił pana milczeniem. Rozumiem, że tekst już gotowy?
– Tak. Znaczy… prawie. Znaczy… ostatnio miałem kilka problemów…
– Panie Olafie, nie bardzo rozumiem… Chyba wie pan, że nasza umowa ma punkt o niedotrzymaniu terminu, prawda?
– Tak… Wiem.
– I jest pan świadomy, że w razie jakichkolwiek opóźnień, nawet o jeden dzień, jest pan zobowiązany zwrócić trzykrotność zaliczki?
– Tak. Jestem. A czy w drodze wyjątku…
– Panie Olafie, w zeszłym tygodniu w naszym wydawnictwie zaszły pewne zmiany. Nowy prezes nie ma poczucia humoru. Poza tym chyba pana nie za bardzo lubi. Sama nie wiem, dlaczego…
– Kto został nowym prezesem?
– Bernard Hartman.
– O, kurwa!
– Słucham? Co pan powiedział?
– Nic, nic. Do której godziny mam to wysłać?
– Do szesnastej. Jutro – dodała z naciskiem i zakończyła połączenie.
Hartman… Jakim cudem ta gnida zaszła tak wysoko? – pomyślał, zakrywając twarz dłońmi.
Siedział nieruchomo, machinalnie siorbiąc zimną kawę.
Otworzył szafę. Przeszukanie wszystkich kieszeni dało mało satysfakcjonujący wynik. Zebrał siedemset dwadzieścia złotych i trzydzieści groszy.
Ubrał się i wyszedł z apartamentu. Po kwadransie jechał powoli w stronę Puszczy Kampinoskiej. Zaparkował niedaleko małego baru, spoglądając w stronę lasu. Wysiadł. Knajpka wabiła zacienionym ogródkiem. Usiadł przy chwiejącym się stoliczku z drewnianym blatem.
– Colę z lodem poproszę.
Kelnerka przyjrzała mu się uważnie.
– Ja pana skądś znam…
– Nikt mnie nie zna, proszę pani – odburknął.
– Jest pan podobny do Olafa Strumiłły. Tego pisarza.
– To pomyłka, droga pani. Ja nie potrafię pisać.
Dziewczyna westchnęła.
– Szkoda. Marzyłam o autografie od niego. Ale pan jest równie przystojny jak on – uśmiechnęła się zalotnie.
– Dużo ma pani autografów od przystojnych facetów?
– Źle mnie pan zrozumiał.
Speszyła się i odwróciła, nie zauważając dziecka, które wbiegło pomiędzy stoliki. Chcąc uniknąć zderzenia, cofnęła się gwałtownie. Taca ze szklankami pofrunęła w górę. Struga niedopitej herbaty chlusnęła na kolana Olafa. Brzęk tłuczonego szkła zwrócił uwagę kilkunastu osób.
– Boże! Przepraszam!
Kelnerka zerwała biały fartuszek i zaczęła nim wycierać spodnie gościa.
– Pani… Jak pani na imię? – zapytał.
– Krysia – wykrztusiła, a na jej twarz wypełzł rumieniec.
– Pani Krysiu, nic się nie stało. Wypadki chodzą po ludziach. Zresztą to stare dżinsy. Nic im nie będzie.
– Naprawdę? Nie jest pan zły? – zamrugała powiekami.
– Naprawdę – uśmiechnął się. – I proszę przestać mnie obmacywać, bo jeszcze ktoś sobie coś głupiego pomyśli – wskazał wzrokiem zaciekawionych gości baru.
Czerwień na twarzy dziewczyny stała się intensywniejsza.
– Jeszcze raz przepraszam…
Nachyliła się i zebrała potłuczone naczynia. Potem szybko zniknęła na zapleczu.
Po chwili wróciła.
– Cola na koszt firmy – szepnęła, stawiając szklankę na blacie.
– Szkoda, że nie umiem pisać książek. Wykorzystałbym panią.
– Wykorzystałby pan? Mnie?
W szeroko otwartych oczach malowało się zdziwienie z domieszką zgorszenia.
– Literacko, pani Krysiu. W naszych czasach w książkach latają głównie przekleństwa. Herbata rzadziej – Olaf mrugnął porozumiewawczo. Na chwilę zapomniał o problemach.
– Rozumiem – odparła. – Może jeszcze będzie z pana pisarz, bo mówić pan ładnie już potrafi.
– Możliwe. Też bym tego chciał.
– Marzenia czasem się spełniają… – powiedziała, mierząc mężczyznę bacznym wzrokiem. – Wróci pan tu kiedyś? – zapytała.
– Chyba nieprędko.
– Szkoda.
Odwróciła się i podeszła do stolika w głębi ogródka.
Kiedy wyszedł z lasu, bar był już zamknięty. Przez chwilę pomyślał o pechowej kelnerce.
Wsiadł do samochodu i w zapadających ciemnościach niespiesznie ruszył boczną drogą. Kilkanaście kilometrów marszu na świeżym powietrzu zmęczyło go, jednocześnie odrywając od rzeczywistości, nie dając nic w zamian. Nie miał żadnego planu.
To mój koniec – pomyślał z rezygnacją. Na domiar złego pokładowy komputer wyświetlił komunikat o niskim poziomie paliwa w baku.
Mała stacja benzynowa była słabo oświetlona, ale wciąż czynna. Podjechał pod dystrybutor. Tuż obok, z piskiem opon, pod wiatą zatrzymało się srebrne bmw.
Jego kierowca był szybszy i bardzo bezczelny. Nie zwracając uwagi na Olafa, chwycił końcówkę węża i wsunął ją do wlewu. Patrzył przy tym na pisarza prowokująco.
Przecież mnie się nigdzie nie spieszy – usprawiedliwił w myślach swój brak reakcji. Poczekał spokojnie i gdy tamten zapłacił w kasie, a licznik się wyzerował, zaczął tankowanie.
Bmw odjechało, buksując kołami po żwirze. Olaf uregulował należność i z ciężkim sercem ruszył w kierunku Warszawy. Miasta, które przestało go kochać.
Wyjechał z lasu. Minął pole kukurydzy. Szosa skręcała łagodnym łukiem w lewo. Dostrzegł światła stojącego prawie na środku jezdni samochodu. Ominął go powoli. Kierowca oglądał uszkodzony błotnik.
I po co się spieszyłeś, frajerze? – pomyślał mściwie, widząc w lusterku światła ruszającego produktu fabryki z Bawarii. Właściciel szybkiego pojazdu tym razem nie wykorzystywał mocy silnika. Trzymał się w stałej odległości za volvo Olafa. Nic dziwnego. Prawy reflektor błysnął kilka razy i zgasł. Był martwy.
Dochodziła północ. Pisarz zgasił wszystkie lampy i siedział ze szklanką w dłoniach.
– Nadzieja umiera ostatnia… – mruknął.
Nagle poczuł kołatanie serca. Potem duszności. Zaczął się pocić. Silny ból za mostkiem wywołał uczucie paniki.
Spróbował sięgnąć po telefon. Ciało odmówiło posłuszeństwa. Charcząc, osunął się na podłogę.
Może to właśnie jest wyjście z sytuacji? – zdążył pomyśleć. – Gdzie jest ten tunel i światło na jego końcu?
Wibrujący dźwięk budzika nie ustawał. Leżący na podłodze mężczyzna drgnął.
– Śniło mi się, że umarłem. Co za koszmar! – wybełkotał, rozcierając zdrętwiałe kończyny.
Wyłączył brzęczącego prześladowcę i przekręcił gałkę radia.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż obejmuje swoim zasięgiem Europę Środkową i Wschodnią. A teraz posłuchajmy starego przeboju Urszuli i Budki Suflera – „Michelle ma belle”.
– Co jest grane, kurwa?
Olaf spojrzał na zegarek. Nacisnął go z boku. Na wyświetlaczu pokazała się data: 31 sierpnia.
Podbiegł do biurka. Z niecierpliwością czekał, aż Windows raczy się załadować. Data wyświetlana w dolnym prawym rogu zgadzała się ze wskazaniami zegarka.
Chwycił telefon i wybrał pierwszy z brzegu numer z listy kontaktów.
– Bogdan? Tu Olaf. Słuchaj… jaki dziś jest dzień?
– Słoneczny, idioto. Wyjdź z wyra, odsłoń okno, to sam zobaczysz!
– Ja… pytam o datę.
– A ja ci radzę wytrzeźwieć.
– Czy dziś jest 31 sierpnia, poniedziałek?
– A jaki ma być?
– Pytam serio!
– Tak, do kurwy nędzy. Dziś jest poniedziałek, 31 sierpnia! I nie zawracaj mi głowy. Aha… Pamiętasz, że mi wisisz dwa tysiące?
Nie odpowiedział. Osłupiały, rozłączył się i opadł na łóżko. Leżał, gapiąc się w sufit, szukając wytłumaczenia.
Nagle wstał i podszedł do komputera. Wpisał w wyszukiwarkę hasło: „déjà vu”. Po półgodzinnym wpatrywaniu się w ekran nie był ani na jotę mądrzejszy.
Znowu sięgnął po komórkę.
– Marek, sorry. Tylko jedno pytanie. Czy wczoraj na imprezie były jakieś dragi?
– Za kogo ty mnie uważasz? Za dilera?
Oburzenie w głosie starego kumpla brzmiało szczerze.
– Zupełnie serio pytam. Coś dziwnego się ze mną dzieje. Na pewno nikt mi nic nie dosypał?
– Nie jestem twoją niańką. Jeśli przyniosłeś swoje, to…
– Przecież wiesz, że nie biorę!
– A kto cię tam wie… Różne rzeczy o tobie gadają.
– Jakie rzeczy?
– Że jesteś spłukany, że cierpisz na depresję i że w wydawnictwie boją się, że nie dotrzymasz terminu. A propos… Jak twoja książka?
– Świetnie. To będzie kolejny bestseller – skłamał bez chwili zastanowienia.
– Życzę ci jak najlepiej. Dobrze o tym wiesz. I martwię się…
– Wszystko jest okej. Sen miałem koszmarny po prostu.
– Na pewno? Masz dziwny głos.
– Na pewno. Muszę kończyć. Cześć.
Otworzył szafę. Musiał to sprawdzić. Długo liczył banknoty i monety znalezione w kieszeniach. Nie dowierzał. Przeliczył ponownie. Było dokładnie siedemset dwadzieścia złotych i trzydzieści groszy.
Telefon zabrzmiał melodyjką.
– Tu Marian. Miałeś do mnie zadzwonić. Masz kasę?
– Jeszcze nie. Do jutra coś wykombinuję, nie martw się.
– Podobno jutro upływa termin w wydawnictwie. A ja ci nie dam tekstu bez kasy.
– Tak. Wiem. Nawet znam powód. I przepraszam za tę twoją laskę. Jeśli chcesz, dasz mi w mordę przy okazji, OK?
– Ty już wiesz, że ja wiem? Skąd? Od Matyldy? Spotykacie się?!
– To było jednorazowe nieporozumienie, uwierz. Nieważne, skąd wiem. Narka. Mam coś do załatwienia.
Rozłączył się.
Stojące na podziemnym parkingu volvo lśniło nawoskowaną karoserią. Zero kurzu z kampinoskich żwirówek. Komputer wskazywał niewysoki poziom paliwa, ale powyżej rezerwy.
Olaf zamyślił się. Potem spojrzał na zegarek i ruszył z piskiem opon.
Wysiadł i stojąc przy samochodzie, szukał wzrokiem kelnerki. Widział jej plecy i kosmyki ciemnych włosów, opadające na kark. Czekał w napięciu, aż się odwróci.
Serce podskoczyło mu do gardła, puls przyspieszył. Poznał okrągłą, nieumalowaną buzię i duże niebieskie oczy.
Po chwili wahania wszedł do ogródka. Stolik z jego wizji był wolny.
– Colę z lodem poproszę.
Kelnerka przyjrzała mu się uważnie.
– Ja pana skądś znam…
– Naprawdę? – odpowiedział pytaniem, czując łomotanie serca.
– Jest pan podobny do Olafa Strumiłły. Tego pisarza.
– To przypadek, już kilka osób mnie z nim pomyliło.
Dziewczyna westchnęła.
– Szkoda. Marzyłam o autografie od niego. Ale pan jest równie przystojny jak on – uśmiechnęła się zalotnie.
– Dużo ma pani autografów od przystojnych facetów?
– Źle mnie pan zrozumiał.
Kątem oka dostrzegł biegnące dziecko.
– Pani Krysiu! – prawie krzyknął.
Dziewczyna znieruchomiała.
– Skąd zna pan moje imię?
Dzieciak z umorusaną lodami buzią przebiegł za plecami kelnerki i wskoczył na kolana matki.
– No właśnie nie wiem, skąd – szepnął i potarł dłonią czoło.
– Jeżeli to ma być banalna próba podrywu, to nie ze mną te numery – rzekła chłodno i odeszła.
Po kilku minutach postawiła na blacie szklankę.
– Dobrze się pan czuje? Pobladł pan.
– No właśnie trochę dziwnie się czuję – uśmiechnął się krzywo.
– Potrzebuje pan lekarza? Boli coś?
Urocza, troskliwa dziewczyna… – pomyślał.
– Nie. Nic mi nie jest. Po prostu miałem koszmarną noc.
Krysia spojrzała niedowierzająco. Pokiwała głową i zniknęła na zapleczu.
Pisarz wypił zawartość szklanki jednym haustem. Skinął dłonią i poprosił o rachunek.
– Zapraszamy ponownie.
Zadowolona z napiwku uśmiechnęła się na pożegnanie.
Zrezygnował z wycieczki do lasu. Zatankował na małej stacji benzynowej i po godzinie przebijał się przez zakorkowane centrum stolicy. Po drodze zadzwonił do dawnego znajomego. To była ostatnia deska ratunku.
– Polecił cię Siwy. Poręczył za ciebie. Wiesz, co to znaczy?
Łysy, o szczurowatej twarzy, osobnik palił papierosa i patrzył zimnym wzrokiem prosto w oczy Olafa.
– Że się zgadzasz?
– Że pożyczka będzie ciut tańsza, ale jeśli za miesiąc nie oddasz długu wraz z odsetkami, to my zajebiemy cię bez względu na Siwego. Idziesz na to?
Strumiłło skinął głową.
Lichwiarz wyciągnął z szuflady paczkę banknotów. – To jest trzydzieści tysięcy – powiedział. – Chcesz przeliczyć?
– Nie. Mamy do siebie zaufanie, prawda?
– Podobasz mi się, kolego… Podobno piszesz książki?
– Tak.
Odruchowo spuścił wzrok.
– Mam pokwitować? – zapytał.
– Nie. Mamy do siebie zaufanie, prawda?
Uśmiech łysego miał temperaturę lodowca.
– To bierz kasę i do zobaczenia za miesiąc.
Pisarz schował paczuszkę do małego plecaczka i szybko wyszedł bez pożegnania. Na ulicy odetchnął z ulgą. Kontrakt z wydawnictwem przewidywał wypłatę drugiej raty najpóźniej tydzień po dostarczeniu tekstu. Był co prawda warunek mówiący o „konieczności zaakceptowania” treści książki, ale poprzednia, również napisana przez Mariana, zadowoliła nie tylko wydawcę. Czytelnicy oszaleli z zachwytu.
Strumiłło poczuł ukłucie zazdrości. Ten gówniarz był po prostu dobry. Taki jak kiedyś on sam.
Nie chciał czekać do jutra. Zadzwonił natychmiast.
– Mam coś dla ciebie – rzucił krótko. – Możemy sfinalizować transakcję za godzinę?
– Gratuluję. Bądź u mnie za trzy kwadranse. Potem wychodzę.
– U ciebie? Nie w knajpie?
– Nie. Powiedziałeś, że mam ci dać w mordę. Przecież nie zrobię tego przy świadkach.
Wyłączył komputer. Wyciągnął pendrive z plikiem i odłożył go na bok.
Marian nie spełnił groźby. Nie dał mu w pysk. Zrobił coś gorszego. Ta książka była świetna. Znacznie lepsza niż wszystkie, które kiedykolwiek napisał Strumiłło.
Olaf czuł się jak jeleń pokonany przez młodszego samca na rykowisku.
Dochodziła północ. Objawy zawału serca nadeszły niespodziewanie.
– Nie! To niemożliwe! – wyrzęził, tracąc świadomość.
Wibrujący dźwięk budzika nie ustawał. Leżący na podłodze mężczyzna drgnął.
– Śniło mi się, że znowu umarłem. Co za syf! – wymruczał, wyłączając piszczący prostopadłościan. Nagle, tknięty złym przeczuciem, sięgnął dłonią do radioodbiornika.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż obejmuje swoim zasięgiem Europę Środkową i Wschodnią. A teraz posłuchajmy starego przeboju Urszuli i Budki Suflera – „Michelle ma belle”.
Strumiłło poczuł skurcz w żołądku. Przez mózg przeleciały wspomnienia z ostatnich dwóch dni. Podszedł do biurka. Pendrive zniknął. Przeszukał kilka metrów kwadratowych podłogi, wybebeszył szuflady. Plik z książką Mariana rozpłynął się bez śladu.
W kieszeniach ubrań znalazł siedemset dwadzieścia złotych i trzydzieści groszy.
Nawet go to nie zdziwiło.
Dla pewności wybrał numer telefonu ghostwritera.
– Marian, kiedy się ostatnio widzieliśmy?
– A gdzie „dzień dobry”?
– Dzień dobry. To kiedy?
– Miesiąc temu. To jakiś głupi żart? Masz dla mnie kasę? Halo! Jesteś tam?
Olaf wcisnął czerwony symbol na ekranie telefonu. Zapadła głucha cisza.
Wyjrzał przez okno. Z wysokości dziesiątego piętra świat wydawał się maleńki. Ludzie wielkości mrówek dreptali po chodnikach, a samochody o rozmiarach zabawek toczyły się po asfaltowych jezdniach w rytmie wyznaczanym przez światła sygnalizacji na skrzyżowaniach.
– Kurwa! Co jest grane?! – krzyknął i włączył komputer.
Pod wpływem impulsu przejrzał historię otwieranych plików.
Zdębiał, gdy zobaczył tytuł książki Mariana. Pamiętał, że ją zapisał na dysku. Po kliknięciu w link, na ekranie ukazał się komunikat: „Plik został usunięty”.
Nie poddał się. Uruchomił program do odzyskiwania danych.
Czekając na efekt, zaparzył mocną kawę. Z kubkiem w dłoni usiadł przy biurku. Serce zabiło mu mocniej. Na liście zobaczył znajomą nazwę. Kliknął.
Word otworzył się leniwie. Olaf odstawił kubek.
– A jednak! – zaśmiał się jak psotne dziecko.
Przewinął zawartość do końca. Książka wydawała się być nienaruszona.
Sięgnął po telefon.
– Dzień dobry, pani Jolu.
– Miło, że pan dzwoni, panie Olafie. Pamiętamy o jutrzejszym terminie, prawda?
– Oczywiście, że pamiętamy.
Głos Strumiłły brzmiał triumfalnie. Pisarz przejrzał się z zadowoleniem w lustrze.
– Książka jest gotowa. Zaraz wyślę pani mailem.
– Przyznam, że kamień mi spadł z serca. Dziwne plotki o panu po mieście krążyły…
– Że jestem do niczego? – zaśmiał się.
– Coś w tym rodzaju. Naprawdę się cieszę, że to nieprawda – dodała ciepłym tonem. – Czekam na przesyłkę, a pan… Pan niech potem odpocznie. Do zobaczenia!
Przekopiował tekst do nowego pliku. Zmienił kilka zdań, podpisał swoim nazwiskiem i kliknął „wyślij”.
Przechytrzyłem system – pomyślał z dumą. Koniec zabawy. Jutro będzie piękny, nowy dzień – uśmiechnął się promiennie, siadając w wygodnym fotelu i prostując nogi.
Po namyśle wstał, podszedł do barku i wyciągnął butelkę dwunastoletniej whisky, czekającą na specjalną okazję.
Sącząc złocisty płyn, czytał powieść Mariana. Tym razem bardzo dokładnie.
Gdy skończył, ogarnęła go senność. Zaległ na kanapie z małą poduszką pod głową.
Obudził się niedługo przed północą. Z niepokojem spojrzał na zegarek. Leżał nieruchomo, zaciskając pięści.
Pierwsze symptomy pojawiły się pięć minut później. Tym razem zdążył połączyć się z dyżurnym pogotowia.
– Mam zawał… – wykrztusił.
– Adres. Proszę podać adres. Czy jest ktoś przy panu? Halo! Słyszy mnie pan?
– Jestem sam. Zupełnie sam… – szepnął Olaf.
Telefon wypadł ze sztywniejącej dłoni.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż obejmuje swoim zasięgiem Europę Środkową i Wschodnią. A teraz posłuchajmy starego przeboju Urszuli i Budki Suflera – „Michelle ma belle”.
Pogrążony w stuporze Strumiłło siedział na kanapie. Po dwudziestu minutach wstał z trudem i zajrzał do barku. Nienaruszony „Glenfiddich” stał po prawej stronie.
W kieszeniach ubrań było siedemset dwadzieścia złotych i trzydzieści groszy.
Włączył komputer i otworzył Worda. Serce mu zabiło, gdy pojawił się ostatnio otwarty plik.
To była książka Mariana z naniesionymi wczoraj drobnymi poprawkami. Teraz po słowie „autor” dumnie widniały dwa słowa: Olaf Strumiłło.
Sprawdził pocztę. Jej zawartość nie różniła się niczym od stanu z wczorajszego poranka. Nie było maila wysłanego do wydawnictwa.
– To akurat da się szybko naprawić – szepnął, wysyłając załącznik na biurowy adres pani Joli.
Po kilku minutach nadeszła odpowiedź.
„Dziękuję” – napisała główna redaktorka.
Wyszedł na balkon. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Jakże pięknie byłoby teraz na pustej plaży, gdzieś nad Bałtykiem, z dala od tłumów.
Świat bywał piękny. Czasem.
– Nie chcę umierać… – wyszeptał.
Chwycił telefon. Numer do znajomego kardiologa był zajęty. Spróbował jeszcze raz.
– Andrzej, potrzebuję cię natychmiast!
– Ty? Serce masz jak dzwon. Badałem cię rok temu.
– Ja nie żartuję. Coś się dzieje niedobrego.
– Jakie są objawy? – zapytał rzeczowo lekarz.
– Takie, że umieram.
– Słucham? W tej chwili? Masz kaca?
– Nie. Wczoraj w nocy.
Andrzej spoważniał. Był profesjonalistą.
– Co się działo?
– Jak w podręczniku medycyny. Duszności, poty, strach i ból za mostkiem.
– Dzwoniłeś na pogotowie?
– Tak.
– I co? Przyjechali?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo straciłem przytomność, zanim podałem adres.
Medyk zamyślił się.
– Dobra. Teraz się czujesz normalnie?
– Tak.
– To weź taksówkę i przyjedź do mnie do kliniki. Nie wsiadaj za kółko! I nic nie jedz, nie pij kawy ani herbaty.
– Będę za półtorej godziny. Dziękuję.
Wychodząc z pokoju, spojrzał na wyłączony komputer.
– Jakim cudem ty nie umierasz razem ze mną?
Doktor Załuski zdjął okulary. Wsunął je do futerału i schował w kieszeni.
– Olaf… Echokardiografia wykazała, że wszystko jest w porządku. Sam chciałbym mieć takie wyniki – uśmiechnął się.
– To skąd te objawy?
– Wcześniej to się nie zdarzało? To był pierwszy raz?
Strumiłło spojrzał na podłogę. Nie odpowiedział.
– Jest coś, o czym nie wiem? – zapytał Andrzej.
– A jeśli ci zdradzę, że to się powtarza co wieczór od trzech dni? I w dodatku ma dziwne skutki.
– Jakie? – zainteresował się kardiolog.
– Jesteś lekarzem, więc ci powiem. Każdy następny dzień jest kopią poprzedniego.
– Nie bardzo rozumiem… To jakaś literacka metafora?
– Nie. Po prostu ciągle jest trzydziesty pierwszy sierpnia. Wszystko się powtarza. No… prawie wszystko – przypomniał sobie odzyskany plik.
Załuski pokiwał głową.
– Olaf, jesteś przepracowany. Poza tym chyba za bardzo wciągasz się w fabuły twoich książek. Na twoim miejscu bym wyjechał na krótki odpoczynek. Zmienił otoczenie. No… chyba że chciałbyś zostać w klinice na obserwacji. Dla pewności. Ale ręczę za wyniki dzisiejszych badań. Jesteś zdrów jak koń.
Popatrzyli sobie w oczy.
– Jest jeszcze inna opcja… – kardiolog spojrzał w okno.
– Jaka?
– Lekarz innej specjalizacji…
– Czy ty mnie masz za wariata, Andrzej?
– Po prostu chcę ci pomóc. Wybór należy do ciebie.
Olaf wstał i zaczął spacerować po gabinecie. Podjął decyzję.
– Mogę zostać w klinice?
– Możesz. Akurat mam wolną jedynkę. Spodoba ci się.
– Rozumiem, że w razie… no wiesz… pomoc medyczną mam na miejscu? – upewnił się.
– Oczywiście.
Załuski sięgnął po telefon.
– Pani Zosiu, proszę przyjść. Zajmie się pani moim pacjentem.
Spojrzał na stojącego nieruchomo pisarza.
– Tak. To mój znajomy. I znany literat – dodał, uśmiechając się leciutko.
Musi się udać – pomyślał, przykrywając się cienką kołdrą. Ściany pokoju miały optymistyczną, pastelową barwę. Przy dość twardym łóżku stała mała szafka, na której czerwieniał przycisk alarmu.
Zasnął w poczuciu bezpieczeństwa.
Tuż przed północą obudził się zlany potem. Ból nasilał się z każdym uderzeniem serca. Szybko wcisnął czerwony guzik. Pielęgniarka zjawiła się po kilkunastu sekundach.
– Resuscytacja na piątce! – krzyknęła.
Tracąc przytomność, widział zamglone postacie w fartuchach. Czuł dłonie ugniatające mu klatkę piersiową.
– Odchodzi! Szybko na blok! – usłyszał.
– Tracimy go!
Potem zapadła ciemność.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż obejmuje swoim zasięgiem Europę Środkową i Wschodnią. A teraz posłuchajmy starego przeboju Urszuli i Budki Suflera – „Michelle ma belle”.
To się robi nudne – pomyślał. Wstał i wyjrzał przez okno. Tym razem nie sprawdzał zawartości kieszeni ubrań w szafie.
Zaparzył kawę i włączył komputer.
Wysłał maila do wydawnictwa i usiadł, zatopiony w myślach.
Umarłem, ale żyję. Co prawda jak pewien owad… Jak on się nazywa? Aha. Jętka jednodniówka – przypomniał sobie lekcje biologii w podstawówce.
Mam codziennie ponad siedemset złotych w gotówce i chyba coś jeszcze na koncie. I codziennie świeci słońce, a przecież mógłby padać deszcz – pomyślał optymistycznie.
Ubrał się szybko, do torby zapakował ręcznik i kąpielówki. Parawan znalazł na pawlaczu. Wyłączył komórkę i zjechał windą na poziom parkingu. Podróż na Półwysep zajęła mu prawie sześć godzin. Samochód zostawił na parkingu, ignorując opłaty.
– Możecie mnie pocałować w dupę – powiedział z bezczelnym uśmiechem do przechadzającego się inkasenta, znajdując pierwszy konkretny plus bycia więźniem zapętlonego czasu.
Obiad zjadł w smażalni, wybierając najdroższe danie. Potem pomaszerował wzdłuż plaży. Szedł długo. Rozstawił parawan na odludziu i położył się na ręczniku. Słuchając szumu fal rozbijających się o piaszczysty brzeg, zasnął.
Obudził go chłód. Zachodzące słońce malowało Bałtyk na czerwono.
Piękne widoki – pomyślał, wkładając bluzę i sweter. Położył się na wznak.
– Tu jest fajniej umierać… – szepnął, patrząc w gwiazdy.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż obejmuje swoim zasięgiem Europę Środkową i Wschodnią. A teraz posłuchajmy starego przeboju Urszuli i Budki Suflera – „Michelle ma belle”.
Strumiłło uśmiechnął się.
– To gdzie dziś pojedziemy? – zapytał swoje odbicie w lustrze. Włączył komputer. Upewnił się, że plik z książką nadal istnieje, ale nie wysłał go do wydawnictwa.
Zanim wyłączył komórkę, odszukał w kontaktach pewien numer.
– Cześć, Ania. Masz wolny dzień? – zapytał.
– To ty, Olaf? Przypomniałeś sobie o mnie? Dlaczego dziś?
– Bo to ostatni dzień mojego życia.
– Nic się nie zmieniłeś, wariacie!
– Twój mąż nie wrócił z Norwegii?
– Nie. Masz jakiś pomysł?
– Mam. Pakuj się. Jedziemy na rejs. Na Mazury.
– To żart, prawda?
– Nie. Za pół godziny będę pod twoim domem.
W głośniczku zapadła cisza. Zaskoczona kobieta zwlekała z odpowiedzią.
– Ty naprawdę… tak całkiem poważnie?
– Śmiertelnie poważnie. Jedziesz ze mną?
– Mam zabrać kostium kąpielowy?
– Bez niego będziesz piękniejsza.
– To mówisz, że już za pół godziny? Daj mi przynajmniej dwa razy więcej, dobrze?
Pędził w stronę Krainy Jezior. Adres firmy czarterującej łodzie zapisał na karteczce. Miał już rezerwację, a obok siedziała ponętna blondynka w mini.
Opary nocnej mgły spowiły niewielki jacht, zakotwiczony kilkanaście metrów od brzegu. W kajucie było ciepło i przytulnie.
Olaf spojrzał na zegarek. Potem na lekko pijaną dziewczynę.
– Wiesz, że zawsze marzyłem, żeby kostucha przyszła po mnie w trakcie seksu?
Rozlał resztę wina do dwóch szklanek.
– Uwielbiam twoje żarty. Nawet gdy są makabryczne… – odpowiedziała, ściągając majtki.
– To nie żarty.
Znów zerknął na zegarek i przyciągnął do siebie zupełnie nagą, dawną kochankę.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Rozległy wyż obejmuje swoim zasięgiem Europę Środkową i Wschodnią.
Wyłączył radio. Usiadł przed monitorem. Komputer zaszumiał wentylatorem, jakby chciał coś powiedzieć.
Strumiłło przeglądał stare zdjęcia. Potem otworzył folder z plikami zawierającymi teksty jego książek. Tych, które napisał sam.
Przeglądał je długo. Bardzo długo. Potem podszedł do barku. Wyciągnął „Glenfiddicha”. Podniósł szklankę do ust.
– A właściwie dlaczego by nie? – szepnął i wrócił do klawiatury.
Butelka świeciła pustką, gdy w końcu wyłączył starego peceta. Pierwsze trzydzieści stron było gotowe.
Za oknami zapadał mrok. Warszawa migotała tysiącami światełek.
Umierając, odczuwał dawno zapomnianą satysfakcję.
Czuł się jak Feniks, odradzający się z popiołów. Gasł nocą, by wrócić nazajutrz rano.
Nie miało to żadnego sensu, ale aby nie stracić rachuby czasu, zakreślał na kartce kolejne dni. Jak więzień na ścianie lochu.
Plik Worda pęczniał od słów. Autor nie wychodził z domu. Nawet do sklepu. Lodówka codziennie zapełniała się produktami, które kupił w ostatnią sobotę sierpnia, a samonapełniająca się butelka whisky zapewniała przypływ natchnienia.
Po trzech tygodniach powieść była skończona.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie. W całym kraju nie spadnie ani jedna kropla deszczu.
Olaf przeciągnął się. Sprawdził zawartość komputera. Nowa książka stała się rzeczywistością. Pogłaskał obudowę wysłużonego peceta. Wysłał maila. Potem wybrał numer Mariana.
– Nie obudziłem? – zapytał grzecznie.
– Ja śpię krócej niż ty. Masz kasę? – padła opryskliwa odpowiedź.
– Mam propozycję.
– Co kombinujesz?
– Sprawdź pocztę.
W telefonie rozległ się dźwięk uruchamianego Windowsa. Potem do uszu Olafa dobiegło sapanie.
– Co to, kurwa, jest?! – krzyknął ghostwriter.
– Twoja książka. Nie poznajesz?
– Włamałeś mi się do kompa, draniu? Skąd to masz?
– Nie. Pożyczyłeś mi książkę, to po przeczytaniu oddaję. Nie słyszałeś o zwyczajach panujących w bibliotekach?
– Nic ci nie pożyczyłem!
– No to tym lepiej. To znaczy, że masz superatę na półkach – Olaf zaśmiał się głośno. – A moja propozycja jest następująca. Otóż pomogę ci ją wydać pod twoim nazwiskiem.
– Pijany jesteś od rana?
– Nie. Trzeźwy jak nigdy. Coś mi mówi, że dobry uczynek wyrwie mnie z pewnej pętli…
– Ty oszalałeś. Powiedz, że dzwonisz z Tworek!
– Nie. Nie oszalałem.
– A co z twoimi zobowiązaniami wobec wydawnictwa?
– Nie martw się o mnie. Miałeś rację. Byłem sępem. A ty masz prawdziwy talent.
– Ja ci to powiedziałem? Nie przypominam sobie.
– Może potrafię czytać w myślach? Tak jak bohater twojej książki? Odezwę się później. Cześć.
Kolejnego maila wysłał do wydawnictwa. Potwierdzenie odbioru plus kilka miłych słów od pani Joli przyszło po kwadransie.
Tej nocy zasnął bez lęku. Około północy poczuł jedynie lekkie ukłucie w klatce piersiowej. Otworzył oczy, rozejrzał się po pokoju i ponownie zapadł w sen.
Witamy w słoneczny poniedziałek. Ostatni dzień sierpnia zapowiada się słonecznie.
Wstał z uczuciem porażki.
– Dlaczego? Dlaczego znów umarłem?
Poczłapał do łazienki. Odświeżony zaparzył kawę i usiadł przy biurku. W komputerze coś się zmieniło. W poczcie, na liście wysłanych wiadomości, zobaczył maile wysłane wczoraj do Mariana i do pani Joli. I potwierdzenie odbioru ze skrzynki wydawnictwa.
A jednak poczułem tylko lekki ból… Było inaczej – uprzytomnił sobie. No i te maile…
Wyjechał z podziemnego parkingu i skierował volvo w stronę Puszczy Kampinoskiej. Zaparkował obok knajpki i obserwował Krysię obsługującą kilkunastu gości.
– Colę z lodem poproszę.
Kelnerka przyjrzała mu się uważnie.
– Ja pana skądś znam…
– To raczej niemożliwe – spojrzał w niebieskie oczy.
– Jest pan podobny do Olafa Strumiłły. Tego pisarza.
– Jest pani pewna?
Dziewczyna westchnęła.
– Sama nie wiem… Marzyłam o autografie od niego. Ale pan jest równie przystojny jak on – uśmiechnęła się zalotnie.
– Dziękuję za komplement. Lubi pani dzieci?
– Dlaczego pan pyta?.
– Pani… Jak pani na imię? – zapytał.
– Krysia – odparła, a na jej twarz wypełzł rumieniec.
– Bo, pani Krysiu, właśnie jedno nadbiega, a pani ma w dłoniach tacę ze szklankami.
Obejrzała się za siebie.
– Dziękuję za ostrzeżenie – zaśmiała się głośno. – Cola tylko z lodem, czy dodać plasterek cytryny?
– Z plasterkiem cytryny, poproszę.
Olaf sączył zimny napój i obserwował krzątającą się wśród stolików brunetkę.
Po kwadransie zapłacił, dokładając drugie tyle jako napiwek.
– Ma pani coś do pisania?
Wyciągnęła z kieszeni fartuszka granatowy długopis.
Sięgnął po serwetkę i zakreślił kilka słów. Podał dziewczynie.
– Dla uroczej Krysi – Olaf Strumiłło – przeczytała na głos.
– Marzenia się czasem spełniają… – mrugnął okiem. Wyszedł z kawiarnianego ogródka, odprowadzany wzrokiem uśmiechniętej kelnerki.
Po chwili zniknął wśród pierwszych drzew puszczy.
Gdy wrócił na parking, bar był już zamknięty. Spojrzał na zegarek i wsiadł do samochodu. Ruszył. Komputer ostrzegł przed niskim poziomem paliwa. Skręcił na małą, słabo oświetloną stację benzynową i zatrzymał się przed jedynym dystrybutorem. Wysiadł powoli.
Srebrne bmw podjechało z piskiem opon. Wyskoczył z niego facet w garniturze. Przybysz wyciągnął dłoń w kierunku węża.
W Olafie obudził się tygrys. Chwycił gościa za rękę.
– Mamusia nie uczyła, że obowiązuje kolejka? – syknął.
– Spierdalaj. Spieszy mi się.
Elegancik próbował wyszarpnąć dłoń z uścisku. Strumiłło wykręcił ją, odwracając faceta tyłem. Puścił go i wymierzył solidnego kopniaka w miejsce, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.
– Ratunku! Bandyta mnie bije! – rozległ się wrzask.
Z pawilonu wyszedł barczysty mężczyzna w kombinezonie.
– Wszystko widziałem – powiedział. – Na mojej stacji istnieją zasady. Ten pan z volvo był pierwszy. Poza tym ja tego pana znam z telewizji. To jest świetny pisarz, a ja lubię jego kryminały – mrugnął okiem do Olafa.
Strumiłło włożył końcówkę węża do wlewu i patrzył rozbawiony na kierowcę bmw, który stracił cały tupet i stał potulnie przy regale z butelkami płynu do spryskiwaczy.
– I dobrze tak cwaniakowi. Świetnie pan go załatwił – pochwalił, przyjmując zapłatę, pracownik stacji. – Spieszy mu się, palantowi… To ja dodatkowo nie wyzeruję mu szybko pompy – zachichotał znad kasy, obserwując drugiego klienta przez szybę.
Volvo odjechało bez pośpiechu. Olaf wyjechał z lasu. Minął pole kukurydzy.
W ostatniej chwili zauważył sporego psa, stojącego na asfalcie i trzymającego coś w pysku. Zahamował gwałtownie.
Zaintrygowany zjechał na pobocze. Wysiadł. Kudłate, podobne do owczarka niemieckiego, zwierzę przełknęło zdobycz, wypluwając kartonowe opakowanie po hamburgerze i patrzyło niepewnie na człowieka.
– Jesteś głodny? – zapytał pisarz.
Bezimienny przekrzywił głowę i zastrzygł uszami, jakby nie dosłyszał. Nikt, poza chłopcem, który dał mu batonik, nie mówił do niego tak łagodnym tonem. Odruchowo poruszył ogonem, patrząc w oczy Strumiłły.
– Mam w schowku kanapkę. Chcesz?
Otworzył prawe drzwi i wyciągnął owiniętą w folię bułkę z szynką. Rozpakował i wyciągnął dłoń przed siebie.
Bezimienny zawahał się. Nie ufał obcemu, ale zapach wędliny łechtał nozdrza. Z pyska pociekła strużka śliny. Zbliżył się i delikatnie chwycił przysmak w zęby. Przełknął i zamerdał ogonem. Usiadł na poboczu.
Szosa pojaśniała, oświetlona reflektorami nadjeżdżającego bmw. Jego kierowca widząc błyskające światła awaryjne, zwolnił w porę. Mijając volvo, wystawił palec w obraźliwym geście i rycząc silnikiem, przyspieszył.
Mężczyzna przypomniał sobie inaczej wyglądającą scenę. W ułamku sekundy zrozumiał wszystko.
– Piesku… Ten chuj cię zabił prawie miesiąc temu… Ty nie żyjesz… Tak jak ja…
Bezimienny znowu przekrzywił kosmaty łeb. Poczuł dziwną więź z tym człowiekiem. Kiedy Olaf otworzył tylne drzwi i klepnął dłonią w siedzenie, nie zastanawiał się długo. Wskoczył do środka, a gdy Strumiłło usiadł za kierownicą, położył mu głowę na ramieniu.
Nie protestował, kiedy został zaprowadzony do łazienki. Stał cierpliwie, długo polewany letnią wodą pod prysznicem. Nakarmiony zapasami z lodówki czuł błogość, wzmacnianą dotykiem ludzkiej dłoni. Nie znał głaskania, drapania za uszami. Było bardzo przyjemne. Potem, jeszcze mokry, położył się w nogach człowieka i patrzył w jego załzawione oczy. Nie rozumiał, dlaczego nowy przyjaciel ma smutny wzrok, patrzy ciągle na zegarek i mamrocze w kółko słowa bez sensu.
– Piesku, została nam jeszcze godzina… Ale jutro też po ciebie pojadę…
Bezimienny zasnął szczęśliwy.
Wibrujący dźwięk budzika wdzierał się w odmienny stan świadomości, który dla innych był po prostu snem.
Dla Olafa stanowił ucieczkę przed światem. Przeklęte wibracje dopadały go każdego ranka nieuchronnie jak łowcy zbiegłych z plantacji niewolników.
Bezkresna plaża zniknęła. Z nienawiścią wcisnął czarny guzik i przetarł oczy. Włączył radioodbiornik.
Witamy w pochmurny wtorek. Pierwszy dzień września zapowiada się mimo wszystko optymistycznie. Temperatura w całym kraju nie spadnie poniżej dwudziestu stopni. Jedynie na południowych krańcach Polski synoptycy przewidują przelotne opady, a w godzinach wieczornych burze, na Podkarpaciu dość gwałtowne z możliwym ochłodzeniem w godzinach nocnych.
Osłupiały, wciąż trochę nieprzytomny, Olaf nie dowierzał własnym uszom.
W nogach coś się poruszyło. Duży kudłaty stwór wstał i przemieścił się w stronę poduszek. Strumiłło poczuł na policzku wilgoć. Pies lizał go po twarzy.
Jak Ci się podobało?