Pasierbica, czyli nic nie jest takie, jakie się wydaje (współautor: _MK_)
3 września 2019
55 min
Po pierwsze i najważniejsze - poniższe opowiadanie jest współautorstwa mojego i _MK_, który co prawda będzie marudzić, że przesadzam, ale go nie słuchajcie. Może i mojego tekstu jest więcej, ale za to jego mądrzej, więc nikt nie jest zadowolony.
Po drugie primo - "Pasierbica" jest swego rodzaju polemiką, czy też spojrzeniem z innej perspektywy na wielokrotnie poruszany, kontrowersyjny temat seksu w gronie rodziny. Na tyle odmiennym, że jeśli ktoś szuka lekkiej, łatwej i przyjemnej lekturki typu "masz fajne cycki, córcia, chodź się hyhyhy poruchać", to się może srodze zawieść. Także uprzedzam. Aha, nie bez powodu w tekście pada całkiem sporo pytań - w przeciwieństwie do odpowiedzi, których musicie udzielić sobie sami, wedle własnego sumienia, wyobraźni, czy czego tam chcecie.
I po trzecie primo ultimo, słownictwo bywa miejscami dosadne. Co prawda tag jest, ale zwracam na to uwagę raz jeszcze.
Informuję także, że na Pokątnych pojawiła się nowa wersja niniejszego opowiadania po całkiem sporych poprawkach oraz korekcie, do lektury której zdecydowanie zachęcam!
https://www.pokatne.pl/opowiadanie/pasierbica-czyli-w-roku-2020-wciaz
„There are two great tragedies in life:
one is to lose your heart’s desire; the other is to gain it.”
George Bernard Shaw, “Man and Superman”
Późnowiosenne, porywiste podmuchy z równą zawziętością urządzały swawolne hulanki pośród moich ciemnozłotych loków, co targały resztkami poprzyklejanych na osypującym się, cmentarnym murze klepsydr. Za każdym razem, gdy tu przychodziłam, przeglądałam je jedna za drugą, mechanicznie czytając całkowicie nieznane mi nazwiska. Może z czystej ciekawości, a może obawy znalezienia – czy jak do tej pory, na szczęście, nieznalezienia – kogoś znajomego? Albo żeby jakoś pocieszyć się, że dzień w dzień tylu ojców, sióstr, i niestety także mężów, opuszcza ten padół łez i udaje się w ostatnią wędrówkę ku lepszemu światu? I że nie mnie jedną spotkała tragedia w postaci nagłej śmierci najbliższej osoby?
Nędzne i samolubne było takie pocieszanie.
Nie miałam ani siły, ani nawet pozorów ochoty, by zająć się czymś choćby z grubsza produktywnym. Spoglądałam tępo w ekran spoczywającego na kolanach, styranego laptopa, przeglądając bezmyślnie kolejne filmiki o smażeniu pączków (tłustych), foczkach (jeszcze tłustszych) na plaży, oraz odpowiednim dobieraniu majtek do gabarytów (ze szczególnym uwzględnieniem tłustych) tyłków. Głębokie rozważania nad ewidentnym upadkiem własnego (na szczęście nietłustego) gustu przerwało stukanie, czy raczej brutalne dobijanie się, do drzwi. Jak oparzona odrzuciłam komputer i podbiegłam do judasza. Widok, który w nim ujrzałam, sprawił że z nerwów ledwo nie urwałam klamki. Stojącą naprzeciwko wejścia, solidnie wstawioną brunetkę, znałam bardzo dobrze. Tyle tylko, że zawsze widywałam ją w towarzystwie jeszcze jednej osoby, której teraz nijak nie mogłam dostrzec.
– Dzień… dobry. Pani. Stało się… to znaczy… przyprowadziliśmy Jagodę, bo…
Spuściła przepraszająco wzrok i przesunęła się o parę kroków, odsłaniając stojących w kącie korytarza postawnych chłopaków. Równie zmieszanych, co ona i udających usilnie, że nie mają z nic wspólnego z sytuacją, w której się znaleźli. Podtrzymujących pomiędzy sobą szczupłą dziewczynę o potarganych blond włosach, potarganej koszulce we wzór, którym nie pogardziłby Jackson Pollock, a którego jeszcze parę godzin temu na pewno na niej nie było, i wcale nie mniej potarganej twarzy.
– Matko Boska Częstochowska, co tu się odjaniepawliło? Wnieście ją do środka, nie będziemy tak stali w progu! – starałam się zachować spokój, co zważając na ilość rozchlapanej posoki, wcale nie było takie proste.
– Jak do tego doszło, nie wiem! Naprawdę! Bawiliśmy się na mieście, wszystko było super, i wtedy Jagoda nagle gdzieś nam zniknęła! – cała trójka zaczęła się nawzajem przekrzykiwać, próbując nieskładnie wyjaśnić, co się właściwie stało. – A jak wróciła, to już tak wyglądała! Nikt z nas jej tego nie zrobił! Pani przecież wie, jak zawsze uważamy na siebie! Na nią uważamy! Cały czas! Ona tylko na chwilę poszła gdzieś sama! Tylko na moment, przysięgam! To nie nasza wina!
– Dobrze, dobrze, wystarczy już! – przerwałam tę tyradę, z której i tak nie miałam szans dowiedzieć się czegokolwiek konkretnego. – Posadźcie Jagodę na krześle. I… dziękuję wam za jej przyprowadzenie. Dam jutro znać, co z nią, a teraz możecie już iść.
Może i nie był to z mojej strony szczyt kultury osobistej, tym bardziej, że nie wierzyłam w niewinność całego tego podejrzanego towarzystwa, o którego upodobaniach rozrywkowych wiedziałam aż za dużo, ale nie chciałam zatrzymywać ich dłużej, niż musiałam. Zamknęłam drzwi i wciąż powstrzymując atak paniki, wzbierającej we mnie już od chwili zerknięcia przez wizjer, wygrzebałam z szafki podręczną apteczkę.
Obejrzałam z bliska siedzącą nie do końca przytomnie na kuchennym hokerze ofiarę ataku wyjątkowo agresywnej płyty chodnikowej. Czy też czegokolwiek (lub kogokolwiek) innego, bo nadal nie udało mi się jasno określić sprawcy owego karygodnego incydentu. Chociaż z początku bardzo poważnie rozważałam odwiezienie Jagody na pogotowie, kilka zużytych gazików później okazało się, że mój strach miał co najwyżej wielkie oczy. Owszem, koszulkę mogłam oddać co najwyżej do galerii sztuki nowoczesnej, przy rozklejaniu włosów musiałam użyć nożyczek, a do tego sama zainteresowana, mimo że znacznie czystsza, wcale nie stała się pod wpływem moich starań bardziej trzeźwa. Ale poza tym jej oblicze okazało się znacznie mniej pokiereszowane, niż się z początku obawiałam. Skaleczenia nie dość, że ograniczyły się głównie do boku szczęki i szyi, pozostawiając samą facjatę praktycznie nietkniętą, to jeszcze nie były ani specjalnie rozległe, ani tym bardziej głębokie. Do tego stopnia, że aż zaczęłam zastanawiać się nad ilością krwi, ale wolałam nie dochodzić do zbyt daleko posuniętych wniosków, czy na pewno cała pochodziła od jednej osoby.
– Jagódko, kochanie? Jak się czujesz? – oczywiście nie była okazem zdrowia i dobrego samopoczucia, ale musiałam jakoś zacząć rozmowę. – Dasz radę sama się ogarnąć?
– Tak. Nie wiem. – wybełkotała, kiwając się bezwiednie.
– To wstajemy. No chodź, pójdziemy razem pod prysznic, umyję cię i położę do…
– Nie! – krzyknęła i bohatersko podniosła się z krzesła, najwyraźniej chcąc udowodnić, że absolutnie nic jej nie dolega. Co skończyło się spotkaniem trzeciego stopnia z podłogą cały metr dalej.
– O nie, nie ma tak dobrze! Czy ci się to podoba czy nie, ściągaj gacie! – wzięłam ją pod rękę i zaciągnęłam do łazienki. – I przestań się rzucać, co ja twoich cycków nie widziałam?
Po prawdzie, to nie widziałam od zaskakująco dawna. Ale zamiast się nad tym dłużej zastanawiać, rozebrałam Jagodę do gołej dupy i pomimo jej wciąż irytującego oporu, wsadziłam do kabiny prysznicowej. Wewnątrz której, stojąc ubrana w majtki, których mimo wszystko nie odważyłam się ściągnąć, dokładnie wyszorowałam ją gąbką. Całą. No, może prawie całą, bo we wszystkich co intymniejszych rejonach uparcie odwracałam aż nadto ciekawski wzrok. Na koniec wytarłam posiniaczone ciało, jakimś cudem wcisnęłam w świeżą piżamę, dla pewności jeszcze raz opatrzyłam rany wojenne, dałam do wypicia końską dawkę antykaca i położyłam do łóżka.
Przebudziła mnie jasna poświata, przenikająca przez matową szybę drzwi. W normalnej sytuacji całkowicie bym ją zignorowała, bo przecież Jagoda nie raz buszowała nocami po domu, ale teraz, zważając na jej stan, nadstawiłam ucha, starając się wyłowić co bardziej podejrzane odgłosy. Na szczęście bezskutecznie. Po paru minutach względnej ciszy światło w toalecie ostatecznie zgasło. Ale, co ciekawe, tylko ono. Żarówka w przedpokoju wciąż była zapalona, a w jej blasku coraz wyraźniej dostrzegałam ciemną sylwetkę, odznaczającą się ostro na wprost wejścia do mojej sypialni. Usłyszałam nieprzyjemne szczęknięcie klamki i ewidentnie zbliżające się ku mnie kląsknięcia bosych stóp. Nie miałam zamiaru udawać, że śpię i uniosłam się na łokciu, przecierając lekko oczy i starając skupić wzrok na klękającej przy krawędzi łóżka Jagodzie.
– Coś się stało? Źle się poczułaś? – znów spytałam nadzwyczaj oryginalnie.
– Nie, już mi lepiej. Tylko ja… przepraszam, że masz przeze mnie tyle problemów! Nie powinnam wracać w takim stanie, a tym bardziej potem odstawiać tej całej szopki. – była już w wyraźnie lepszej, choć nadal dalekiej od ideału formie.
– I dlatego mnie budzisz w środku nocy? Miejże litość, dziewczyno! A właśnie, która godzina? – zaczęłam szukać telefonu.
– Piąta z minutami, za niedługo będzie jasno. – po tych słowach zamilkła na dłuższą chwilę, jakby zastanawiając się, co dalej robić. – Mam pytanie… prośbę właściwie: czy mogę się do ciebie przytulić?
Chociaż w pierwszym odruchu chciałam ją natychmiastowo wygonić i szczelnie zawinąć z powrotem w pościel, ostatecznie przesunęłam się tylko na plecy, zostawiając połowę łóżka wolną. Jagoda, nie czekając na dalsze zachęty, wskoczyła pod kołdrę i przylgnęła do mnie, bez ceregieli opierając głowę o moje wyciągnięte ramię, a rękę układając w poprzek brzucha. Przymknęłam oczy, starając się nie zwracać uwagi na świszczący, pachnący mocnym, miętowym płynem do płukania ust oddech, muskający szyję ciepłym powiewem. I dłoń, która powoli, niemal niezauważalnie, ale konsekwentnie wędrowała w górę, dochodząc w końcu aż do piersi. Odsunęłam ją niby mechanicznie i od niechcenia, ale równocześnie zdwoiłam czujność. Coś mi tu bardzo nie pasowało.
Z pozoru sama sytuacja, poza oczywistą nieludzką porą, nie była jakoś specjalnie podejrzana. Przecież Jagoda nieraz obejmowała mnie tak samo, jak i ja obejmowałam ją. Bo jedna z nas miała jakiś problem i chciała się wygadać drugiej, bo byłyśmy najzwyczajniej w świecie zziębnięte i szukałyśmy ciepła znajomego ciała, albo czasami nawet bez żadnego wyraźnego powodu. Ot tak, dla samej bliskości obcowania z drugą osobą. Stąd dobrze znałam jej wciąż nie w pełni rozkwitłe kształty, jedwabistą fakturę młodziutkiej skóry, słodki zapach spływających miękkimi falami włosów…
Ręka Jagody, tym razem bez jakiegokolwiek udawania, znalazła się ponownie na moim biuście. W takim razie i ja nie miałam zamiaru ukrywać dłużej, że wybitnie mi to nie odpowiadało.
– Nie.
– Ale…
– Nie ma „ale”. Powiedziałam jasno „nie”! – podniosłam głos, choć nie na tyle, na ile pierwotnie chciałam.
– Dlaczego? – spytała miękko, wręcz uwodzicielsko. – Ja naprawdę chciałabym się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie robisz. Przeprosić za problemy, które ci sprawiam i…
Całkowicie otwarcie, bez nawet cienia udawania, złapała mnie za pierś.
– Trzeci raz powtarzam, że nie! Głucha jesteś? Jeśli tak mają wyglądać te twoje, pożal się Boże, przeprosiny, to lepiej od razu daj sobie spokój!
Żeby dodatkowo podkreślić mój sprzeciw wobec tego, co Jagoda usilnie starała się ze mną zrobić, a czego nie chciałam żadną miarą przyjąć do wiadomości, zdecydowanie się od niej odsunęłam. I wtedy stało się coś, czego nie mogłam przewidzieć w nawet najśmielszych snach.
Leżąca przy mnie młoda, półnaga, niesamowicie seksowna – choć jak tylko mogłam, starałam się o niej tak nie myśleć – dziewczyna uniosła się lekko, popatrzyła na mnie chwilę ledwo widocznymi w półmroku oczami i przyciągnęła do siebie odważnie. Jej usta były miękkie, wilgotne i zarazem klejąco słodkie od nałożonego szczodrze balsamu. I bardzo, ale to bardzo zdeterminowane, niemalże brutalne. Jedną ręka obejmowała mnie mocno za szyję, nie pozwalając się odsunąć, a drugą bezceremonialnie wniknęła pod koszulę nocną, podążając najkrótszą drogą pomiędzy uda.
– Dość! Przestań! Ja nie chcę! – krzyknęłam, usiłując odwrócić głowę.
Jedynym odczuwalnym efektem moich protestów był długi, ostry paznokieć, wbijający się boleśnie w samiutki środek mojej spłoszonej, zawstydzonej tymi nagłymi karesami intymności. Niby dobrze wiedziałam, czyj jest i doskonale znałam jego posiadaczkę. Najukochańszą, najważniejszą i najbliższą mi pośród całego świata osobę. Ale takiego rozwoju sytuacji zaakceptować nie mogłam. Nawet u niej. Zwłaszcza u niej.
Odepchnęłam ją z całych sił, zrzucając z siebie jak bezwładnego manekina. Poderwałam się z łóżka i zamarłam, nie wiedząc zupełnie, co właściwie dalej robić. Uciec? Prosić? Grozić? I wówczas dostrzegłam szaleństwo, czające się w oczach Jagody. Nie, nie przesadzam. Spotykając codziennie w pracy dziesiątki osób, nauczyłam się naprawdę dobrze rozpoznawać emocje, zarówno pozytywne, jak i nie do końca. A te, które malowały się teraz na obliczu przyczajonej naprzeciwko mnie dziewczyny, były aż nadto jednoznaczne. Zdążyłam jeszcze tylko zarejestrować, jak mruży drapieżnie oczy i napina się cała, niczym krwiożercza, szykująca się do ostatecznego ataku na ofiarę strzyga, wyciągając ku mnie szponiaste palce.
I wtedy strzeliłam ją w twarz. Nie, nie klepnęłam lekko z otwartej dłoni dla otrzeźwienia. Nawet nie uderzyłam. Biorąc naprawdę konkretny zamach, walnęłam Jagodę po gębie tak mocno, że aż spadła z łóżka na podłogę.
– Wyjdź! Wynocha stąd! Głucha jesteś?! Wypierdalaj! Precz mi z oczu, głupia pizdo! – wrzasnęłam na cały głos, nie przejmując się zbytnio ani tym, co właśnie zrobiłam, ani że musieli mnie słyszeć nie tylko sąsiedzi, ale najpewniej też sąsiedzi sąsiadów.
Doskoczyłam do wciąż oszołomionej Jagody, złapałam pod ramiona, podniosłam i dosłownie wyrzuciłam za drzwi. Chociaż nie miałam specjalnie atletycznej budowy, widocznej rzeźby, czy choćby jakiś ponadnormatywnych gabarytów, pary mi nie brakowało. Ładnych parę lat pracy polegającej na odbieraniu, nadawaniu, pakowaniu, rozpakowywaniu i ogólnie targaniu wielu tysięcy – nie, nie przesadzam, kiedyś policzyłam – kilogramów towaru, wyrobiło we mnie taką siłę, że aż sama bywałam nią zaskoczona. I z której nie zawsze, jak w tej chwili, do końca zdawałam sobie sprawę.
Zamknęłam z trzaskiem drzwi, przystawiłam je krzesłem (bo z braku zamka zaopatrzonego w klucz nie dało się ich inaczej zabezpieczyć) i zostawiłam wciąż leżącą za nimi Jagodę samej sobie. Nie mając bladego pojęcia, co się tak właściwie wydarzyło, i jednocześnie nie widząc żadnej możliwości ponownego pójścia spać, otworzyłam okno, starając się nie dostać ataku ciężkiej, przedzawałowej kurwicy w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. A mówili lekarze, że mam słabe serce i nie powinnam się stresować, mówili…
– Cozagównodochuja! Nozajebiepierdolonewpizde…
– Jezu, Miśka, co się tu wyrabia? Nawet w biurze cię słychać!
– A bo mnie kurwa system wkurwia się kurwa zawiesił i nic kurwa nie mogę kurwa…
– Michalino, proszę o natychmiastowe zaprzestanie, kurwa, przeklinania!
Jeśli kierowniczka zwracała się do mnie pełnym imieniem, w wołaczu i dodatkowo podkreślając wypowiedź słowami uznawanymi powszechnie za obraźliwe, mogło to oznaczać tylko jedno: naprawdę musiałam się przymknąć. Momentalnie i definitywnie, bez jakiejkolwiek, najmniejszej nawet próby dalszej dyskusji. Kurwa. Mać.
– A teraz spokojnie i od samego początku: powiedz, co się znowu dzieje. Przecież widzę, że od rana wyglądasz, jakbyś chciała komuś nogi powyrywać z du… O Jagodę znowu chodzi?
Przyznaję, moja szefowa absolutnie nie była ideałem przełożonego. Potrafiła zwyzywać każdego bez wyjątku współpracownika, nie wyłączając wysokiego szczebla zarządzającego, jak ostatnią burą sukę. Zwalniała ludzi, jakby pstrykała palcami. Potrafiła być wredną mendą, czy wręcz istnym wzorcem mendy, który można by odlać w spiżu i przechowywać w Sèvres. Ale nigdy nie robiła niczego bez wyraźnego powodu, kierując się osobistymi animozjami, czy bieżącym widzimisię. A już na pewno wobec mnie była tak szczera i uczciwa, że nie raz czułam się aż niezręcznie. Zwłaszcza kiedy bez ogródek wypytywała o problemy rodzinne, które przecież wcale nie musiały ją interesować, czy z własnej, nieprzymuszonej woli wysyłała mnie na urlop „dla uspokojenia nerwów”. Chociaż obie aż za dobrze wiedziałyśmy, że moja nawet jednodniowa, ale nie zaplanowana zawczasu nieobecność, spowoduje momentalne powstanie naprawdę grubego pierdolnika.
Przymknęłam drzwi magazynu, którego byłam niekoronowaną władczynią, dzieląc, rządząc i starając się nie dopuścić do samoistnych narodzin czarnej dziury, pobieżnie streszczając wydarzenia ostatniego wieczoru. I chociaż z oczywistych powodów pominęłam co bardziej erotyczno-drastyczne szczegóły, i tak z każdą minutą mina kierowniczki wyrażała coraz większą dezaprobatę. Albo może politowanie, kto wie?
– No to masz problem, kobieto. I to konkretny – podsumowała moje wywody. – I chyba nie pozostaje ci nic innego, jak porozmawiać z Jagodą. Sto razy, jeśli będzie trzeba. Bo to już naprawdę przestało być zabawne.
– Tyle to i ja wiem! – rzuciłam zrezygnowana, jakby spodziewając się innej odpowiedzi.
– Ale przecież musicie się jakoś dogadywać! Ja rozumiem, że nie jest wam łatwo, od kiedy Tadeusz… Ale to przecież twoja córka! To znaczy jego… to znaczy… przepraszam, nie chciałam cię urazić. Przyznam ci, że nie raz o was myślałam i nadal nie mam pojęcia, jak ty to wszystko znosisz.
Widok szczerze zmieszanej, zawstydzonej szefowej, tłumaczącej się niezręcznie był tak niecodzienny, że postanowiłam nasycić nim oczy najdłużej, jak tylko się dało. Nie dlatego, żebym odczuwała z tego powodu jakąś wredną satysfakcję, ale przynajmniej wiedziałam, że nie tylko ja nie potrafię sobie poradzić z całą tą autentycznie popierdoloną sytuacją.
– Nie masz za co przepraszać. Sama już nie wiem, jak mam ją traktować – westchnęłam ciężko, nieco teatralnie skrywając twarz w dłoniach.
– A co na to wszystko matka Jagody… chciałam powiedzieć żona Tadeusza… chciałam…
– A bo ja wiem? – przyznaję, zaskoczyło mnie poruszenie akurat tego wątku i nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. – Nie mam z nią kontaktu. Nikt nie ma. Nawet Tadeusz podobno ledwo ją odnalazł, kiedy już wiedział, że… Coś tam uzgodnili, podpisała jakieś papiery i tyle ją widzieli. Zresztą Jagoda jest dorosła i może sama o sobie decydować.
– Chyba że tak. – nie wydawała się przekonana, ale nie pytała o więcej. – Dobra, a teraz serio: jak wygląda dzisiaj twoja praca? – nagle zmieniła temat.
– Co?
– Jajco. Pytam, czy system działa?
– Nie.
– Jest szansa, żeby zaczął?
– Dzwoniłam do informatyków, ale jest problem gdzieś wyżej, chyba na głównych serwerach. Do wieczora raczej nic z tego nie będzie – wzruszyłam ramionami.
– Mamy coś pilnie umówionego na dzisiaj? Dostawy, wydawki, rozliczenia, cokolwiek?
– Nie.
– To idź do domu.
– Ale…
– Ale co? Wypiszę ci przepustkę do końca dniówki, potem jakoś się z tych godzin rozliczymy. A teraz zmykaj, zanim zmienię zdanie. No już, poszła mi stąd! – parsknęła może i nieco wymuszonym, ale mimo wszystko rozładowującym atmosferę śmiechem.
Spodziewałam się, że rozmowa z Jagodą nie będzie łatwa, lekka i przyjemna. Ale sposób, w jaki przywitała mnie, czy raczej nie przywitała, był już nawet nie przykry, a chamski. Z miejsca zareagowała na moje próby załagodzenia całej sytuacji otwartą wrogością, nie szczędząc złośliwych uwag. Aż w końcu, gdy po raz kolejny zwróciłam uwagę, że choćby z grzeczności nie powinna się tak do mnie zwracać, walnęła prosto z mostu:
– Nie masz prawa tak do mnie mówić! – wrzeszczała, biegając po pokoju, jakby nałykała się nie tych proszków, co trzeba. – Nie masz kurwa prawa! Jak śmiesz po tym wszystkim mnie pouczać?! Ty nie… nie możesz, bo… Nie jesteś moją matką!
– Nie, nie jestem.
Momentalnie zaniemówiła, stanęła jak wryta w pół kroku i opadła na fotel niczym sflaczały, pomarszczony balonik, z którego gwałtownie spuszczono całe powietrze. Być może liczyła na moje gwałtowne protesty, dodatkowo podsycające jej gniew, a tymczasem dostała krótkie, suche potwierdzenie. Swoją drogą, zebrało jej się na porównywanie mnie ze swoją kochaną mamusią, która od lat nie chciała oglądać własnej córki… Zebrałam się w sobie, starając nie ujawnić, jak bardzo bolało mnie nie tylko oskarżenie Jagody, ale i moja własna odpowiedź.
– Nie jestem twoją matką. Nie ja cię urodziłam i nie ja wychowałam, kiedy byłaś mała. – korzystając z okazji, zaczęłam wyrzucać z siebie wszystko, co leżało mi na sercu i paru innych organach od dłuższego czasu. – Ale cię kocham. Jak nikogo innego na świecie. Chociaż nie jesteś moją biologiczną córką, kocham cię jak córkę. Nie jesteś moją siostrą, ale kocham cię jak siostrę.
– Ale ja nie…
– Nie przerywaj, do cholery! Powtórzę: kocham cię, Jagoda. Nawet jeśli, co przyznam otwarcie, mam cię czasami naprawdę dość. Zwłaszcza ostatnio. Nawet jeżeli mnie nie szanujesz i… – zawahałam się, czy nie powiem tych kilku słów za dużo – obwiniasz mnie za śmierć swojego ojca. Ale Tadeusz był też moim mężem! Moim jedynym i najdroższym, z którym chciałam ułożyć sobie życie. To przecież on wszystko zaczął! On chciał być ze mną i on zaproponował mi ślub!
– Też mi nowina! – sapnęła, jakby było to dla niej oczywistą oczywistością.
– Tym bardziej powinnaś zrozumieć, jak się z tym wszystkim czuję. Jagoda, czym ja ci zawiniłam? Dlaczego mi to robisz?
Tym razem wpatrywała się we mnie bez słowa.
– Dlaczego? Powiedz mi, proszę! Ja już nie mogę tak dłużej! Zrozum!
Milczała nadal, chociaż widziałam, że ewidentnie coś w niej pęka.
– Jagoda! Dlaczego!? – krzyknęłam.
– Bo cię kocham! Misia, ja cię, kurwa, kocham! Nie jak matkę, nie jak siostrę, tylko…
Przerwała w pół słowa i zamrugała nerwowo długimi, smoliście czarnymi rzęsami, kontrastującymi osobliwie z jej jaśniutką grzywą. Po czym zapadła się w sobie jeszcze bardziej i wybuchła gwałtownym płaczem, którego, mimo usilnych starań, nie mogłam tak po prostu zignorować.
No właśnie: kto, kogo i jak kochał? Kim właściwie jest dla mnie Jagoda, a kim ja jestem dla niej? W świetle zarówno prawa, jak i ogólnie przyjętych koneksji rodzinnych, ona była – i nadal jest – moją pasierbicą, a ja macochą. Tyle tylko, że organicznie nienawidzę tych określeń. Pierwsze kojarzy mi się z wredną gówniarą, której nie podoba się, że tatuś znalazł sobie nową mamusię, więc zatruwa tejże życie, jak tylko może. A co do drugiego… Weźcie sobie dowolną bajkę, baśń, legendę, czy co tam sami chcecie, w której pojawia się macocha i przemyślcie, w jaki sposób jest przedstawiona. Teraz rozumiecie?
Nie do końca? I słusznie. Bo sprowadzenie naszych relacji do układu „dziecko męża z pierwszego małżeństwa kontra jego nowa, młodsza żona” byłoby zdecydowanie zbyt daleko idącym uproszczeniem. To nie tak, że Tadeusz z Jagodą wzięli się w moim (albo ja w ich) życiu znikąd i szast-prast, zostaliśmy rodziną. O nie, nie. Jego kojarzyłam, jako znajomego ojca, od kiedy pamiętałam. Fakt, nie był może wyjątkowo bliskim przyjacielem domu, ale zawsze kręcił się w gdzieś w drugim, czy trzecim tle.
Poznałam nawet jego ówczesną – która niedługo potem zamieniła się w byłą, ale wówczas nie mogłam tego w żaden sposób przewidzieć – żonę, czyli matkę Jagody. Kobietę tyleż elegancką i ułożoną, co wiecznie nadąsaną, jakby niezadowoloną z absolutnie wszystkiego, włącznie z kolorem lakieru, który przecież sama wybrała, na własnych paznokciach. Nie interesowało mnie wtedy za bardzo, dlaczego i w jaki sposób się rozstali, ale od tego momentu losy moje, Tadeusza i Jagody w dość dziwny, żeby nie powiedzieć niespotykany, sposób się ze sobą splotły. On jeździł w niekończące się delegacje, starając się związać koniec z końcem po rozwodzie, ona nie była jeszcze na tyle duża, żeby mogła bezpiecznie urzędować sama w domu przez kilka dni z rzędu, a ja zostałam trochę z przypadku, a trochę konieczności załatania swojego dziurawego budżetu, jej opiekunką. Przyprowadzałam ją z późnych zajęć, przygotowywałam obiad, pilnowałam, żeby ogarnęła lekcje i tak dalej.
Bo chociaż może zabrzmi to kontrowersyjnie, przyznam otwarcie, że zwłaszcza z początku nie robiłam za babysitterkę z czystego altruizmu i dobroci serca. Tadeusz od razu zapowiedział, że będzie mi płacił tak, jak każdej innej pomocy domowej, opiekunce, czy jakkolwiek chciałam być nazywana. Poza tym z jego mieszkania miałam znacznie bliżej na uczelnię, której skończenie było wówczas, o naiwności, moim najważniejszym życiowym celem. Więc z czasem praktycznie zaanektowałam jeden z pokoi, jakby był moim własnym i do którego uciekałam, kiedy tylko czułam potrzebę pobycia poza rodzinnym gniazdkiem. I ciągnęła się ta osobliwa telenowela… dwa lata? Jak nie lepiej? W których czasie uczyłam się i dorabiałam, popijałam i trzeźwiałam, kochałam i rzucałam, mieszkając w zasadzie na dwa domy. I coraz mocniej zżywałam się zarówno z Jagodą, jak i jej ojcem.
I w tym momencie spieszę wyjaśnić pewną pozorną nieścisłość: w jaki niby sposób ja chodziłam na studia, a Jagoda do podstawówki? Ano taki, przez który nasza relacja od początku była najbardziej zbliżona do tej, która powstaje między dwiema albo kuzynkami, albo bardzo bliskimi przyjaciółkami. Z których starsza obserwuje dorastanie młodszej, bawi się z nią, uczy i powoli wprowadza w świat, jednocześnie starając się zawsze służyć radą i pomocą. Obserwuje, jak dojrzewa, zmienia się fizycznie oraz psychicznie i z małej dziewczynki staje nastolatką. Bo różnica wieku między nami wynosi, jakby nie liczyć, mniej niż dziesięć lat.
A co w tym wszystkim robił sam Tadeusz? To, że pewnego dnia, gdy już obroniłam tytuł – szumnie zwany naukowym, chociaż nauczył mnie tylko, że owa nauka definitywnie nie popłaca – i złapałam regularną pracę, a Jagoda powoli przygotowywała się do rozpoczęcia kolejnego etapu edukacji, poprosił mnie o rozmowę. Bardzo poważną, jak sam stwierdził. Spodziewałam się, że poruszy mój urągający zasadom gościnności i dobrego wychowania pobyt w jego mieszkaniu, z którego uparcie ciągle korzystałam, ale nic takiego nie nastąpiło.
W zamian przez kilka kolejnych godzin, spokojnie i metodycznie, przy herbacie, domowym cieście i równie domowej nalewce na zszargane nerwy, opowiedział mi właściwie całe swoje życie. Powody ślubu, a potem rozwodu z żoną. Narodziny i wychowanie córki, która, choć nie chciał się przyznać, naprawdę mocno dawała mu w kość. Wyjaśnił, kim ja sama byłam dla niego, kiedy ledwo co wystawałam ponad dywan, potem jak już dorosłam i teraz, gdy siedziałam z nim przy jednym stole. Co czuł do mnie wtedy i co czuje teraz. Jak mnie traktował kiedyś i jak chciałby traktować w przyszłości. A wszystko w towarzystwie nieustannie wpatrującej we mnie wielkimi, piwnymi oczami Jagody.
Aż na koniec zapytał, czy miałabym coś przeciwko, gdyby… Nie, nie oświadczył mi się, bez przesady. Zaproponował wyjście na randkę. Dość niezgrabnie, odczuwalnie nieśmiało, gubiąc wątek w bezładnej plątaninie własnej mowy, jakby próby ukrycia lęku tylko potęgowały stres. Ewidentnie nie tylko obawiał się mojej reakcji, ale wręcz panicznie się jej bał.
Ale i ja sama nie byłam lepsza. Nie, żebym od razu uciekła, gdzie pieprz rośnie, albo wprost przeciwnie, rzuciła się z pięściami na autora tejże niespodziewanej propozycji, ale powiedzieć, że byłam w szoku, to jakby nic nie powiedzieć. Nie w tym rzecz, że Tadeusz był starszy ode mnie o dobre piętnaście wiosen. Wręcz przeciwnie, dobiegając wówczas do czterdziestki, wyglądał młodziej, niż niejeden trzydziestolatek i, choć starałam się w ten sposób nie myśleć, był po prostu cholernie seksowny. Odnosił się do mnie z szacunkiem, grzecznością i jakby nieco staromodną ogładą, których nigdy nie odnalazłam, pomimo chwilami wyjątkowo dogłębnych poszukiwań, u swoich rówieśników. Był dla mnie aż za dobry, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jakie wywijałam numery.
A przyznam wszem i wobec, że naprawdę miałam swoje za uszami. Wracałam z suto zakrapianych imprez w akademiku o niegodnych kobiecej czci porach, wyżywałam się na nim – i niestety także na Jagodzie – za moje wcale nierzadkie miłosne zawody, problemy na uczelni, czy niepowodzenia w pracy, odreagowywałam wyjątkowo ciężko przebiegający zespół napięcia… Albo cokolwiek innego, włącznie z niekorzystnym układem planet. Długo by wymieniać.
Ale nawet wtedy Tadeusz był oazą spokoju i dobroci. Nigdy też nie posunął się do żadnych dwuznacznych, świntuszących propozycji, chociaż przyznam, że zdarzało mi się wyłapać jego wzrok, błądzący niewystarczająco dyskretnie po obszarach mojego ciała, na których niekoniecznie życzyłabym sobie go poczuć. Ale nawet mimo tych incydentalnych, wstydliwych najwyraźniej dla nas obojga spojrzeń, do głowy by mi nie przyszło, że mógłby myśleć o mnie nie jako tylko o młodszej znajomej. Nie córce przyjaciela, nie dziewczynie z sąsiedztwa, pomagającej jego dziecku – i jemu samemu zresztą też – w trudnych chwilach, tylko o pełnokrwistej, emanującej czysto seksualną atrakcyjnością kobiecie. A w perspektywie nowej żonie dla siebie i matce dla swojej dorastającej już wtedy córki. Tym bardziej ja, chociaż zdawałam sobie sprawę, że takiego kandydata zdecydowana większość kobiet przyjęłaby z otwartymi nie tylko ramionami, nijak nie wyobrażałam sobie Tadeusza jako…
Chłopaka? W jego wieku brzmiało to raczej dziwnie. Partnera? Już lepiej. Kochanka? Bądźmy szczerzy: byłam młodą dziewczyną ze wszystkim tego wadami, zaletami i konsekwencjami, a i Tadeusz nie znalazł przecież córki w kapuście, więc do łóżka poszlibyśmy raczej prędzej, niż później. Męża? Nie chciałam o tym nawet myśleć, ale przecież nie mogłam wykluczyć takiego biegu wydarzeń.
Tylko czy w ogóle byłam gotowa na tak daleko idące deklaracje? Zarówno w tej konkretnej chwili, jak i w jakiejkolwiek przyszłej? Co z moimi marzeniami, które patrząc z perspektywy czasu, nie były może zbyt oryginalne i sprowadzały się do konia na białym rycerzu, wypchanego po brzegi konta i innych podobnie naiwnych pierdół, ale w żadnym razie nie przewidywały stałego związku ze sporo starszym, dzieciatym mężczyzną? W jaki sposób na całą sytuację zareagowałaby moja rodzina, znająca przecież Tadeusza od lat? I gdzie pomiędzy nami znalazłaby się…
A właśnie, co z Jagodą?
– Przestań! Nic już nie mów! – odparowałam bez namysłu, wciąż nie do końca pojmując, co usłyszałam. Czy raczej powinnam usłyszeć, bo Jagoda nadal nie była w stanie dokończyć wątku.
– Ale to prawda! Pamiętasz dzień oświadczyn? Bo ja bardzo dobrze pamiętam… – przetarła oczy nadgarstkiem – Jeden z najwspanialszych, ale i najsmutniejszych dni w moim życiu.
– Nie rozumiem…
Zatkało mnie. Przecież była wówczas taka radosna, wręcz promieniująca szczęściem, a teraz oświadczyła mi, że… A skoro już o oświadczynach mowa, to domyśliliście się zapewne, że randka musiała być udana. Bo była. Na tyle, że umówiłam się z Tadeuszem na drugą, potem trzecią, aż w końcu stwierdziłam, że nie ma sensu dłużej odstawiać teatrzyku pozorów i zaproponowałam zamianę kawiarni na doskonale znane nam obojgu mieszkanie. Gdzie wizytowałam już nie tylko salon, czy kuchnię, ale w końcu i sypialnię. Nie powiem, żeby pierwsze nasze erotyczne próby były lekkie, łatwe, czy nawet specjalnie przyjemne. Ale z czasem okazało się, że dogadujemy się w łóżku zaskakująco dobrze. Tak dobrze, że powoli, acz nieubłaganie, doszliśmy wspólnie do jedynego sensownego wniosku. Podkreślonego oprawionym w złoto brylancikiem – może niezbyt okazałym, ale zawsze – na moim palcu serdecznym.
– A co tu rozumieć? – kontynuowała, nie dając mi czasu na rozwinięcie myśli. – Przecież to nie była nagła decyzja! Ojciec… Tadeusz wielokrotnie ze mną o tobie rozmawiał. Pytał, jaka jesteś, w jaki sposób się do mnie odnosisz, czy wspominasz o nim w rozmowach ze mną, jak się ogólnie u nas czujesz i tak dalej. A ja o wszystkim mówiłam mu całkowicie szczerze. Poza tym jednym, bo czułam do ciebie coś, czego nie powinnam. Przepraszam, ale… Ja się po prostu w pewnej chwili tobie zakochałam. – znów spuściła piękne, przepełnione głębokim żalem oczy.
– Świetnie, że dopiero teraz się o tym dowiaduję! – parsknęłam z wyraźną pretensją, chociaż wcale tego nie chciałam. – Po latach milczenia i udawania, że wszystko jest w jak najnormalniejszym porządku! W momencie, w którym jeszcze nawet nie ochłonęłam po tym, jak się do mnie dobierałaś!
– Ja się nie dobierałam!
– Nie? Naprawdę? Taki chuj, jak wieloryba ogon! Wybacz, ale dosiadłaś mnie jak jakaś… – tym razem wolałam nie kończyć. – Ciekawe, czy gdybyś wczoraj wróciła chociaż trochę mniej pijana, w ogóle bym się o wszystkim kiedykolwiek dowiedziała?
– Ale ja nie mogłam wcześniej ci nic powiedzieć, nie chciałam… Zrozum, te wszystkie emocje, moje uczucie, moja… Miłość do ciebie…
– Jagoda! – ponownie jej przerwałam. – Wybacz, ale co ty możesz wiedzieć o miłości?
– Wszystko mogę wiedzieć! – odpowiedziała nagle bardzo pewnie, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Więcej, niż ci się wydaje! Niż wam wszystkim się wydawało! Nigdy nie czułam niczego takiego do żadnego kolegi z klasy! A Ani żadnej koleżanki… – dodała półgłosem. – Myślałam o tobie nie jak o towarzyszce zabaw, mojej przyjaciółce i kimś, dzięki komu mój ojciec wreszcie zaczął ponownie cieszyć się życiem, tylko o – znowu przerwała – obiekcie pożądania. Pragnęłam cię. Pragnę nadal. Zdaję sobie sprawę, że to jest chore, ale… Podniecasz mnie, rozumiesz?!
– Nie chcę tego słuchać! – zaprzeczyłam gwałtownie.
– A co mnie to obchodzi? To prawda! Ja cię pożądam! Tak fizycznie! Rozumiesz? Nie kiwaj głową, wiem lepiej! Jestem, kurwa, zakochana w drugiej, kurwa, żonie mojego ojca – wybuchła emocjami – która mało brakło, a byłaby matką mojej przyrodniej siostry i…
Niczym w jakimś wyjątkowo dennie zagranym filmidle, przysłoniła ręką usta, ale było już za późno. Zaczynałam się autentycznie bać, dokąd zaprowadzi nas ta rozmowa i jaki jeszcze – dosłownie – trup wypadnie z szafy. Z wrażenia i ja musiałam usiąść, walcząc z nagłą suchością, opanowującą gardło i wilgocią, zbierającą się w kącikach oczu.
– Wiedziałaś… – wychrypiałam.
– Wiedziałam. Przepraszam, ale wiedziałam, że poroniłaś, Misia… – głos Jagody stał się nagle przejmująco smutny i tak cichy, że ledwo ją słyszałam. – I jest mi tak wstyd, że udawałam przed wszystkimi, nawet przed ojcem, że było inaczej. Ale zrozum, ja… Postaw się w mojej sytuacji. W dniu, w którym on poprosił cię o rękę, zrozumiałam, że mogąc zyskać nową mamę, najwspanialszą, jaką tylko sobie wyobrażałam, stracę dziewczynę. Kobietę. Nawet nie wiedziałam, jak cię nazwać. Nadal nie wiem.
– Tym bardziej nie jestem w stanie pojąć, dlaczego mi wtedy nic nie powiedziałaś! – dyskretnie przetarłam oczy nadgarstkiem.
– A co by to zmieniło?
– Jak to co? Przecież jak inaczej mogłyby wyglądać nasze… stosunki, gdybym wiedziała, że czujesz do mnie nie tylko przywiązanie. Czy nawet miłość, ale nie taką rodzinną, matczyną, siostrzaną, tylko… Chryste, ja nawet nie wiem, co mam teraz powiedzieć!
Za dużo tego było. O wiele za dużo. Moje nerwy, napięte niczym postronki, zaczynały puszczać z coraz głośniejszym trzaskiem. Musiałam jak najszybciej zakończyć dyskusję, zanim oszaleję i zacznę wyć, zwyzywam Jagodę od najgorszych, lub wręcz odwrotnie: ignorując instynkt samozachowawczy, wszelkie konwenanse i jakąkolwiek przyzwoitość, rzucę się w jej ramiona. Albo, co gorsza, nie tylko tam.
– Zdaję sobie sprawę, jakie to dla ciebie wszystko jest trudne. – starałam się opanować nędznymi resztkami woli. – Ale pomyślałaś o mnie? O tym, co przeżywam i jak się czuję? Kim w ogóle teraz jestem? Powiedz mi, proszę: jak się nazywa żona, której zmarł mąż? – zapytałam z naprawdę zbędną w tej chwili bezczelnością.
– No… – zamilkła i zaczęła się we mnie wpatrywać, nerwowo mrugając oczami. Jakby wiedziała doskonale, jakiego wyrazu powinna użyć, ale broniła się rękami i nogami przed wypowiedzeniem go na głos.
– Sama widzisz! – przerwałam tę bezowocną ciszę. – Jestem wdową. Wdową, Jagoda. Nie mając jeszcze trzydziestu lat. Możesz to sobie w ogóle wyobrazić? A ty jesteś w wieku raczej mojej młodszej siostry, niż pasierbicy. – z niesmakiem przeżułam paskudne, ale jakże konieczne w obecnej sytuacji słowo. – I co mam twoim zdaniem zrobić, kiedy poznam kogoś, z kim chciałabym ułożyć sobie na nowo życie? Albo ty poznasz? Jakie będą nasze wzajemne relacje? Jak on… ona… No właśnie, mamy kolejny problem! Już nawet pomijając, jakie więzy rodzinne łączą mnie i ciebie, to musisz wiedzieć, że ja nie jestem lesbij… Znaczy chciałam powiedzieć, że…
– Co znaczy? – ożywiła się wyraźnie, co wcale nie nastroiło mnie pozytywnie.
– Skoro już rozmawiamy naprawdę szczerze, to przyznam ci się: spałam z kobietami. – powiedziałam to zaskakująco spokojnie. Tak bardzo, że nie zakończyłam wątku, choć pierwotnie chciałam. I powinnam. – Nie jedną i nie raz. Nawet przez kilka miesięcy żyłam w czymś, co mogłam nazwać regularnym związkiem.
– Cooo? – zrobiła się momentalnie aż purpurowa (czy raczej, co bardziej pasowałoby do kontekstu, jagodowa) z gniewu i czym prędzej musiałam jej wyjaśnić, że wyjątkowo źle się zrozumiałyśmy.
– Nie, nie oceniaj mnie pochopnie! Od momentu, w którym Tadeusz zaproponował mi… bliższe poznanie, byłam mu całkowicie wierna! Ale nawet teraz, kiedy on… jego już nie ma… – głos zaczął mi się załamywać, ale na szczęście opanowałam się w porę. – Nie jestem w stanie odwzajemnić twojego uczucia, Jagoda. Nie mogłabym. Kocham cię, ale nie tak, jakbyś tego chciała. I nigdy nie będę. Przepraszam.
Wstałam z krzesła, które stało się nagle wyjątkowo niewygodne i milcząco podeszłam do okna. Otworzyłam skrzydła na oścież i odetchnęłam głęboko przyjemnie ciepłym, wysyconym aromatem późnowiosennego kwiecia powietrzem, starając się choćby przez krótką chwilę ignorować wszelkie możliwe i niemożliwe problemy. Wiem, że na filmach takie sytuacje rozwiązują się zwykle inaczej, ale to nie był film. Tym bardziej pornograficzny, w którym ludzie ściągali (a im mniej powinni, tym zwykle chętniej zdejmowali) majtki bez najmniejszego nawet pretekstu. To było moje własne, walące się w gruzy życie. Czy raczej żałosne resztki gruzów, które mi jeszcze z owego życia pozostały.
Spojrzałam z rezygnacją na własne, zniekształcone odbicie w niedomytej szybie. Byłam w gruncie rzeczy niespecjalnie wykształconą, wcale nie superatrakcyjną i, mimo usilnych starań wielu, nie do końca kurwa mać kulturalną, zbliżającą się do trzydziestki, kobietą. Chodzącą do całkiem przeciętnej pod względem ambicji, poczucia spełnienia zawodowego, jak i zarobków pracy. Może i pozwalającej na opłacenie rachunków i zapełnienie lodówki czy szafy, ale niewiele ponadto. Której absolutnie nieprzewidziany, ale przecież ostatecznie pokochany całym sercem mąż, z górą rok wcześniej legł złożony snem wiecznym, a córka, którą po sobie zostawił, zamiast choćby udawać miłe i grzeczne dziecko, wyrosła na kryptolesbijkę. Zakochaną w macosze. Czyli we mnie. No zajebiście, że ja pierdolę.
Już nawet wyzywać nie miałam ochoty.
Wiem, że powinnam zapalić ci znicz, ale wyjątkowo dziś porywiste podmuchy tak skutecznie mi to uniemożliwiają, że za chwilę użyję słów wybitnie nieparlamentarnych. Ale nadrobię to następnym razem, obiecuję. Tylko proszę, nie bądź na mnie zły! Nie wiń, że spieprzyłam dosłownie wszystko, co tylko mogłam spieprzyć! Staram się, jak tylko potrafię, odgrywając przed całym światem silną, dzielną kobietę, która pomimo przeciwności losu zawsze daje sobie radę. Nie, nie daje. I naprawdę ani nie chce, ani ty bardziej nie potrafi, być już dłużej sama.
Nie musisz mi przypominać, sama dobrze wiem: jestem nie dość, że słaba, to jeszcze głupia. Chociaż doskonale pamiętam, co mi mówiłeś, znowu cię nie posłuchałam. A powtarzałeś wielokrotnie, jak jakąś mantrę, tym częściej, im szybciej błyskawicznie postępujący, wykryty w o wiele za późnym stadium, kurwa jego mać pierdolony nowotwór, bezlitośnie zżerał twoje więdnące w oczach ciało. Wbijałeś mi dzień w dzień do głowy, że nie mogę się poddać. Jestem przecież młoda, piękna, pełna życia, a świat nie kończy się tylko na takim (jak sam siebie nazywałeś) starym, chorowitym pryku jak ty.
I muszę – zgadza się, nie raz powiedziałeś „muszę” – znaleźć sobie kogoś, kto pokocha mnie tak, jak na to zasługuję i kogo ja pokocham całym sercem. A jeśli możesz poprosić – a o to z kolei zawsze tylko prosiłeś, nigdy nie używając słów choć trochę przypominających rozkaz – żebyśmy oboje kochali Jagodę.
Tylko ani ty, ani tym bardziej ja, nie przewidzieliśmy, że ona już mnie kochała. Od paru dobrych lat i znacznie silniej, niż mogłabym przypuszczać, a przede wszystkim nie w taki sposób, w jaki byśmy sobie wszyscy życzyli. Odrzuciłam jej uczucie kategorycznie, stanowczo i nieodwołalnie, ale co niby miałam uczynić? Nawet jeśli jej afekt w stosunku do mnie był i jest całkowicie szczery, a moja odmowa zraniła ją do żywego. Jeżeli mogłabym w zgodzie z samą sobą określić własną orientację seksualną zdecydowanie bardziej jako bi, niż hetero, o czym zresztą powiedziałam ci na samym początku, żebyś miał absolutną jasność, z kim się wiążesz. I jeśli nic mnie biologicznie nie łączy z Jagodą, bo przecież jestem z nią spowinowacona, ale spokrewniona już nie. Nawet wówczas nie mogłabym oddać się seksualnej podniecie z… A niech tam! Ona zawsze będzie też i moim dzieckiem!
No dobrze, ale pomiędzy twoim odejściem a chwilą, w której Jagoda postanowiła w akompaniamencie iście wagnerowskich fanfar wyskoczyć z szafy, minęło przecież całkiem sporo czasu. Czy miałam więc sposobność, aby ktoś nowy pojawił się nie tylko u mego boku, ale i w sypialni? Owszem, miałam. Przyznaję też, że kandydaci na nowego, jeśli nie od razu męża, to chociaż partnera, starali się być dla mnie dobrzy. Nawet mi się podobali. Tylko co z tego, skoro to ze mną było, i najwyraźniej nadal jest, coś nie tak?
Nie chcę zostać źle zrozumiana, ale byłbyś zadowolony zwłaszcza z jednego z nich, który jako znajomy z pracy od samego początku znał moją sytuację i mimo wszystko samemu zaproponował, żebyśmy pogłębili nasze do tej pory czysto przyjacielsko-zawodowe relacje. Był kawalerem, w praktycznie moim wieku: wyrozumiałym, sympatycznym, z przyjemnym, ciepłym głosem i zaskakująco zadbanymi jak na mężczyznę, gładkimi dłońmi. I, żeby od razu przejść do szczegółów, okazał się bardzo dobry w łóżku, w którym zresztą wylądowaliśmy niespodziewanie szybko. Nie chcę was porównywać, ani tym bardziej ci przyganiać, ale nie miałeś ani wytrzymałości, ani ciała regularnie chodzącego na siłownię trzydziestolatka. A tym bardziej jego… wiadomego atrybutu męskości, którym mógł się pochwalić. Oj mógł.
Nawet Jagoda, chociaż celowo nie wtajemniczałam jej w szczegóły, musiała widzieć, co się święci i wydawała całkiem dobrze z nim dogadywać. A ja oczywiście musiałam wszystko dokumentnie spierdolić! Musiałam! Robiłam awantury o byle co, wyśmiewałam najmniejsze choćby potknięcia i stawiałam coraz nowsze, trudniejsze do spełnienia i – mówiąc wprost – głupsze żądania. Przy których papkinowy krokodyl zdawał się ledwie igraszką, dostępną od ręki w pierwszym lepszym mięsnym za rogiem. Raz dymałam się jak ostatnie kurwiszcze, zachęcając otwarcie, by ruchał mnie jak podłą szmatę, dziwkę i nawet nie córę, a bękarcicę Koryntu. By chwilę później odmówić bliskości pod jakimkolwiek, nawet najbardziej niedorzecznym pretekstem i tak chamsko, jak tylko umiałam. A że potrafię być chamska, wie doskonale całe moje otoczenie. Aż w końcu powiedziałam, że nie jest tobą i nigdy nie będzie. I żeby wypierdalał z mojego życia. Więc wypierdolił.
Bo chyba właśnie na tym polegał, i nadal polega, mój największy problem. Że zawsze będę miała przed oczami ciebie. Twoją opiekuńczą, niemal ojcowską – choć nie chciałam jej tak z wiadomych powodów nazywać – czułą miłość. Zaradność, pracowitość i umiejętność rozweselenia mnie nawet wówczas, gdy boleśnie szorowałam tyłkiem o samo dno.
Ale też twoją fizyczność. Być może daleką od ideału i do której nie od razu się przekonałam, ale ostatecznie i mnie sporo brakowało do wzorca urody. Twe silne, spracowane, niby szorstkie, a przecież tak delikatne ręce. Wydatną, męską szczękę pokrytą podniecająco drapiącym zarostem. Twarde, ale zaskakująco sprawne usta, którymi raz za razem doprowadzałeś mnie do szaleństwa. I wreszcie męskość, którą zapraszałam do siebie tak chętnie i często, że nieraz z bólem serca (i nie tylko jego) musiałeś mi odmawiać, nie będąc w stanie nie tylko doścignąć, ale tym bardziej zaspokoić moich zdziczałych, młodzieńczych pragnień. Może nie miałeś rozmiaru olimpijskiego, ale nadrabiałeś zaangażowaniem i techniką. A na dodatek, będąc już w takim, a nie innym wieku i mając takie, a nie inne doświadczenia życiowe, wyzbyłeś się młodzieńczego wstydu i fałszywej pruderii.
To ty zmotywowałeś mnie do prawdziwego poznania własnego ciała i dzięki tobie dowiedziałam się, że kobiece strefy erogenne to nie tylko cipka i ewentualnie cycki. Że kilkanaście lat różnicy między nami nie było może sytuacją idealną, ale wbrew pozorom nie stanowiło problemu nie do pokonania w zarówno codziennym, jak i conocnym życiu. I że z czasem sam twój widok, mimo że przecież sporo brakowało ci do posągowego herosa, podrywał motylki w moim brzuchu do szaleńczego trzepotu. Że nie musiałam depilować się do zera, wbijać dupy w jakiś kurewski kostiumik kupiony cichaczem w internetach i nakładać makijażu szpachelką, żeby czuć się pociągająca, seksowna i móc liczyć na twoje pełne zaangażowania pieszczoty.
To ty udowodniłeś, że byłam w stanie przeżywać nieziemskie orgazmy, będąc ledwo tylko dotykana samymi koniuszkami palców i we wcale nie tak oczywistych miejscach, jak mogłabym się spodziewać. Że naturalny zapach i smak twojej skóry z czasem stał się dla mnie najlepszym afrodyzjakiem. Że nawet jeśli uznałam któryś z naszych łóżkowych eksperymentów za mało satysfakcjonujący, albo wręcz nieprzyjemny – jak choćby niesprawiające mi absolutnie żadnej satysfakcji próby (bo ciężko je inaczej nazwać) seksu analnego, czy przereklamowane moim zdaniem zabawy typu „pejcz plus kajdanki” – to przynajmniej dowiedziałam się tego na podstawie własnych przeżyć. A nie, że tak mówili na mieście. Że kobieta może ssać, lizać, całować i w jakikolwiek inny sposób obciągać facetowi jego schodzoną po całym dniu męskość nie dlatego, że jest w jakikolwiek sposób do tego przymuszana, ale po prostu chce? Pragnie? Ma ochotę? A uczucie wypełniającego usta aż po samo gardło, pokrytego zarostem, dojrzałego, żylastego penisa, wypychającego spomiędzy umęczonych warg spienioną mieszaninę potu, śliny i spermy, potrafi być oszałamiająco wręcz cudowne?
To ty pokazałeś mi, że czasami mniej znaczyło więcej, jakość potrafiła być zdecydowanie ważniejsza od ilości i…
Odwdzięczałam ci się nie tylko bezgranicznym oddaniem, spełniając najbardziej niespodziewane zachcianki, ale i sama starałam się nie być dłużna, nierzadko galopując wyobraźnią przez naprawdę dzikie krainy seksualnych pragnień. Jeżeli po całym dniu spędzonym na ciężkiej harówie w nieklimatyzowanym magazynie nabrałam ochoty, żebyś mnie wylizał, otwarcie stawałam w rozkroju, każąc ci klęknąć i wciskając twą twarz w przesiąknięte lepkim potem majtki. Jeśli w środku nocy obudził mnie nagły atak spawacz… chcicy, nie miałam żadnych oporów, żeby cię przebudzić, postawić do pionu i wykorzystać bez cienia litości. A po wszystkim położyć na boku, czując naszą wspólną, śliską namiętność wypływającą z mego wnętrza wprost na prześcieradło i zamknąć oczy, oddając marzeniom. Zazwyczaj równie niegrzecznym, jak te, których spełnianie właśnie zakończyłam.
I komu to przeszkadzało? My byliśmy sobą zachwyceni, Jagoda co najmniej zadowolona, a moja rodzina, mimo początkowych obiekcji, nie tylko w pełni zaakceptowała nasz związek, ale i wydatnie pomogła w organizacji przyjęcia weselnego. Nadmienię, że naprawdę udanego i ostatecznie cementującego nasz związek. Niestety, jako rzecze prastare, starocerkiewnosłowiańskie porzekadło: jeśli wszystko układa się po naszej myśli, to znaczy, że zło pierdolnie znienacka. Na pełnej piździe.
Do dziś nie potrafię wytłumaczyć, skąd wykrzesałeś w sobie siłę, ani jakim cudem lekarze w ogóle wypisali cię w takim stanie do domu. Ale stanąłeś w drzwiach, jak gdyby nigdy nic. Blady, wychudły i całkowicie łysy, ale też tryskający taką chęcią życia, że… Poszliśmy we trójkę do kina na najnowszą komedię, a ty byłeś chyba najgłośniej śmiejącą się osobą na całej sali. Zabrałeś nas na obiad do bodaj najlepszej restauracji w mieście, gdzie w trybie ekspresowym postanowiliście wraz z Jagodą nauczyć się jedzenia muli, co o mały włos – czy raczej muszelkę – nie spowodowało poważnych strat wśród personelu. A potem całe popołudnie przesiedzieliśmy na nadrzecznych bulwarach, pogryzając ociekające frużeliną gofry i żartując z najbardziej nawet zwyczajnych, codziennych sytuacji, jakie nas w życiu spotkały.
A calutki zarówno wieczór, jak i następującą po nim noc, spędziłeś tylko przy mnie. Podobnie kolejną. Pozorna sielanka skończyła się porankiem dnia trzeciego: przy śniadaniu, świeżo zaparzonej kawie i Jagodzie, przeżuwającej kupioną przez ciebie bladym świtem, jeszcze ciepłą jagodziankę. Powiedziałeś otwarcie, że czujesz, że będą to nasze ostatnie wspólne chwile. Położyłeś na stole teczkę z dokumentami, wyciągając je po kolei i tłumacząc, że nie musimy martwić się o sprawy związane z mieszkaniem, samochodem, ubezpieczeniem ani czymkolwiek innym. A na koniec, gdy upewniłeś się, że zabezpieczyłeś naszą przyszłość na tyle, ile tylko mogłeś, wziąłeś swoją… naszą córkę na stronę i zaproponowałeś jej długi spacer tylko we dwoje. I poprosiłeś na tyle wprost, jakbyś nie był sobą, bo nie kojarzyłam, żebyś kiedykolwiek rozmawiał z nią tak otwarcie, żeby zostawiła nas sam na sam na godzinkę. Czy nawet dwie.
Dała nam trzy. Trzy godziny dzikiego, szalonego seksu, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Bezustannego chlapania minetki, obciągania laski, zabaw z wibratorem, wiązania, klepania, miętoszenia i ugniatania. Całowania, ssania i lizania absolutnie każdego fragmentu ciała. Od przodu, tyłu, boku i we wszystkich możliwych niemożliwych konstelacjach, pośród jęków, sapań i pokrzykiwań, aż do momentu, w którym oboje nie mogliśmy już…
No nie. No po prostu, kurwa, no nie! To tak nie działa. Byłeś chory. Nieuleczalnie, śmiertelnie chory. I chociaż robiłeś dobrą minę do złej gry, nie potrafiłeś ukryć swojego tragicznego wręcz stanu. Kiedy w galerii handlowej uparłeś się, że musisz wejść z Jagodą do wszystkich sklepów, chwaląc każdą jej kreację, już w trzeciej przymierzalni zacząłeś desperacko szukać krzesełka. Po powrocie z wczesnoporannej wyprawy do dalekich krain w postaci piekarni za rogiem wyglądałeś, jakbyś przebiegł co najmniej maraton.
A w łóżku… cóż. Dawałeś radę kochać się nie dłużej, niż przez kilka minut, po czym padałeś bez tchu na pościel, powtarzając bez przerwy, że to tylko chwilowe i zaraz odzyskasz siły. Oboje wiedzieliśmy doskonale, że kłamałeś, ale żadne nie potrafiło przyznać prawdy. Ze swojej strony starałam się, jak tylko potrafiłam, dogadzać ci, wybierać jak najmniej męczące pozycje i nie podkręcać niepotrzebnie tempa, któremu i tak byś nie podołał. Ale w końcu daliśmy sobie spokój. Ty sprawiłeś orgazm mnie, ja tobie, i wyczerpani zalegliśmy na łóżku, tuląc do siebie. Oddając przynoszącej tak potrzebne ukojenie drzemce, w której nasze ciała coraz głębiej zanurzały się w sączącej się leniwie z głośników suicie o blasku szalonego diamentu.
Boże, jak ja cię kochałam. Jak wciąż cię kocham.
I uwierz, wcale nie jest mi łatwo, kiedy zwierzam ci się z tego wszystkiego, obejmując jednocześnie naszą wspólną, wtuloną głęboko w moje objęcia córkę, naprzeciwko twojego własnego nagrobka.
Do końca dnia nie zamieniłam z Jagodą nawet słowa. Milcząco zjadłam kolację, umyłam się i równie cicho poszłam do łóżka, naiwnie pragnąc znaleźć w nim spokój. Ale całą noc przewracałam się tylko z boku na bok, z każdą godziną coraz bardziej wyczerpana, czekając bezowocnie na nadejście upragnionego snu. Chwilami miałam ochotę otworzyć okno i zacząć wyć, by za moment walczyć z przemożną chęcią wparowania do pokoju Jagody, obudzenia jej i zrobienia… Sama nie wiedziałam czego, bo moje plany kończyły się zawsze tylko na tym pierwszym kroku. Jednak w którymś momencie musiałam ulec naporowi zmęczenia, bo kiedy wstałam, Jagody już nie było.
Siedziałam w pustym mieszkaniu, korzystając z wolnego dnia, i starałam się bez większych efektów uspokoić. Ogarniały mnie coraz większe wątpliwości, sprowadzające się do jednego: jak bardzo znałam, lub raczej nie znałam, własną córkę? Co o niej wiedziałam, a czego nie? I czy powinnam dowiedzieć się więcej, a jeśli tak, to jak? I do czego będę zdolna się posunąć, żeby tę wiedzę posiąść?
Zdawałam sobie doskonale sprawę, że robię jedno z najgorszych świństw, jakie matka może sprawić dorastającemu dziecku, ale nie byłam w stanie już dłużej czekać. Jagoda wielokrotnie wyganiała mnie ze swojego pokoju, zwłaszcza kiedy sprzątanie z szybkiego odkurzania dywanu zamieniało się w gruntowne porządki, wymagające grzebania po meblach i przekopywania iście archeologicznych warstw zalegających na, za, pod i dokoła łóżka. Niemniej, wiedziałam co nieco o rozkładzie jej rzeczy, więc założyłam, że moje poszukiwania powinny skończyć się szybko i owocnie.
Wiedziałam, że kiedyś, gdy była młodsza, prowadziła pamiętnik i pisywała przeróżne wiersze, opowiadania i inne formy literackie, w których po prawdzie zupełnie się nie orientowałam, na szkolne konkursy. A skoro tak, miałam nadzieję znaleźć w nich… No właśnie? Co niby? Prawdę objawioną, która oświeci mnie anielskim blaskiem i sprowadzi szczęście, dobrobyt, demokrację i konstytucję? Wolne żarty.
Po prawie godzinie byłam bliska rezygnacji. Wynalazłam wyjątkowo skąpą – chociaż i tak dalece grzeczniejszą, niż niektóre moje fatałaszki – bieliznę, parę nieprzyzwoitych gazetek (że też jeszcze je wydawali?) i podręczne urządzenie do masażu o zasilaniu bateryjnym, którego starałam się nawet nie dotykać. Ale albo Jagoda nie prowadziła niczego choćby pozornie przypominającego zeszycik pełen zwierzeń, albo ukryła go w takim miejscu, że… Bo co mi jeszcze zostało? Zerwać tapety? Odkręcić kaloryfer? Bez sensu. I wtedy przypomniałam sobie, że biurko miało jeszcze jedną szufladkę, o której przeznaczeniu dość zażarcie dyskutowaliśmy w czasie jego skręcania.
Czułam lodowaty, nieprzyjemnie lepki pot, spływający ciężkimi kroplami po plecach. Wzbierającą w żołądku ohydną, domagającą się uwolnienia żółć. Drżące z podniecenia, wstydu i mojej wielkiej, wielkiej winy palce. Ale w końcu znalazłam, czego szukałam. Albo czego nie chciałam znaleźć? Sama nie byłam już pewna. Trzymałam w rękach gruby kołonotatnik w powycieranej oprawie, wypełnionej tak szczelnie luźnymi kartkami we wszystkich kolorach tęczy, że tylko spinająca wszystko szeroka, związana staranną kokardą tasiemka, chroniła owo opasłe tomiszcze przed kompletnym rozpadem.
O dziwo, zarówno aniołeczek, jak i diaboł – ano tak, wypisz wymaluj: diaboł! – w mojej głowie, byli w tej sytuacji całkowicie i absolutnie zgodni: jeśli otworzę ów sezam, skarbnicę i swoistą komnatę tajemnic, nic nigdy nie będzie już takie samo.
Pismo było mocno pochyłe i po prawdzie niezbyt staranne, a tekst nosił ślady wielokrotnych skreśleń, poprawek i korekt.
Mój Boże, jaka ja jestem słaba…
„Być może matka, już nie żona, jeszcze nie kochanka”
Gdy podwijam twoją spódniczkę – i tak nieprzyzwoicie krótką – uśmiechasz się mimowolnie, czego nie dostrzegam, klęcząc przed tobą jak przed najdroższą relikwią. Gdy pocieram czubkiem nosa o przód czarnych fig i wdycham głośno powietrze, jakby ulatniał się z ciebie aromat najprzedniejszego różanego ogrodu w rozkwicie, ty przymykasz oczy, zauroczona błogością tej chwili.
Czasem lepiej jest nic nie widzieć. Pozwolić innym zmysłom pracować w odosobnieniu, nie rozpraszając ich namolnym otoczeniem.
Uwrażliwiona na najsubtelniejszy dotyk skóra mówi ci, że czubek nosa zastępuję językiem. Przesuwam nim jak największą powierzchnią po cienkim niczym bibuła materiale majtek, a twe łono pomału wilgotnieje od przesączającej się śliny i rozgrzewa się od żaru oddechu. Uszy podpowiadają, że mój apetyt rośnie: ruchy języka są już nie tylko wyczuwalne, ale wręcz słyszalne. Nie mogę powstrzymać się od cichego mlaskania i wcale się tego nie wstydzę.
Sięgam wreszcie dłońmi poza krawędź bielizny, szarpię i zsuwam figi na podłogę. Wtulam się twarzą w mięciutki zarost wzgórka i obejmuję spragnionymi rękoma pośladki. W mych ruchach tkwi niewypowiedziana tęsknota, którą być może zobaczyłabyś także i w oczach, gdybym nie położyła cię na wznak na tapczanie. Rozsuwam władczo twe uda na boki i możesz być teraz więcej niż pewna, że na moje oblicze wypełza z dawna wyczekiwany uśmiech, będący wyrazem przepełniającej mnie satysfakcji i oczekiwania na zbliżającą się przyjemność, której tak bardzo pragnę.
Nie każę ci długo czekać. Czujesz mokry, nieśpieszny dotyk, najpierw na samej krawędzi nabrzmiałych krwią warg. Bawię się nimi, z pełną premedytacją przeciągając moment pożegnania, aż w końcu kieruję język wyżej i do środka, defiluję śmiało wzdłuż szparki, coraz to mocniej, wślizgując się głębiej do twego boskiego wnętrza. Z każdą nową pieszczotą unosisz się o dosłownie milimetry ponad materac. Albo tak ci się tylko wydaje?
Jestem cierpliwa i staranna, nie pcham bezczelnych palców w obnażoną delikatność twojej muszelki i nie napieram na nią niepotrzebnie. Smakuję cię niby wykwintną łakoć, którą zawczasu celowo zostawiłam sobie na specjalną okazję. Mówię ci nawet, między kolejnymi muśnięciami ust, że jesteś pyszniejsza od świeżego miodu. Od najsłodszej ambrozji. Od nektaru samych bogów. Nie wiesz, skąd biorę takie porównania, ale podobają ci się. Kiedy spacerowym tempem mój język wędruje pod samą łechtaczkę, motyle zebrane w twoim podbrzuszu wirują coraz szybciej, wzlatując ku zenitowi rozkoszy.
Widząc twe buzujące podniecenie, zwalniam stopniowo, dając czas nam obu. Pokrążę jeszcze wokół, niby przypadkiem trącając samym koniuszkiem języka nabrzmiałą perełkę i pozornie niechcący zahaczając ją swoimi wargami. Każde łechtające muśnięcie spycha cię bliżej, ku samej krawędzi bezdennej przepaści. Ciepło zalewa falami twój umysł. Jeszcze chwila i zwariujesz, chwycisz mnie za włosy i z całą mocą wciśniesz moje nastoletnie, spragnione usta w swe mokre, ociekające żądzą krocze.
Chcesz dojść ze wszystkich sił. Jesteś gotowa. Drażnię cię, balansując niebezpiecznie na granicy, zza której już nie ma odwrotu. Gram na tobie niczym mistrz na harfie, trącając każdą strunę poza tą jedną, ostatnią, najdelikatniejszą.
W końcu czujesz liźnięcie na łechtaczce, nagły impuls elektryczny, biegnący aż po sam kręgosłup. Zaraz potem drugi. I kolejny. Sztywniejesz. Orgazm czai się tuż za rogiem, wyrywa się zniecierpliwiony z klatki twego ciała, rozedrganego i rozpalonego do białości, by uwolnić się z hukiem. Niczym z głębi studni docierają do ciebie me słowa, wypowiedziane cichutko: „dojdź dla mnie, piękna”, podkreślone namiętnym, francuskim pocałunkiem, złożonym na Jej Wysokości Clitoris.
To wystarcza. Tykająca o wiele za długo bomba wybucha wreszcie w głębi twych lędźwi, a fale uderzeniowe przechodzą przez całe ciało trzęsieniem ziemi, odbierając ci poczucie przytomności. Ekstatyczny krzyk, który unosi się pod sam sufit, musi być chyba twoim.
Nie wiesz tego, ale dochodzę razem z tobą, oddychając twym zapachem, smakując twoją namiętność i skupiając się na twoich dzikich, niemal pierwotnych odgłosach. Czując, jak moja napuchnięta, choć przecież nie dotknięta ni razu kobiecość, tryska obficie lepkimi, gorącymi sokami, w jednej chwili przemakając mi majtki do cna.
Pragnę więcej. Pragnę ciebie.
Kocham cię, Misia. Miłością przeklętą.
Mogłam spędzić w wannie choćby i kolejny tydzień, szorując się szczotą drucianą, polewając domestosem zmieszanym z kretem do rur, a na koniec perfumując cysterną szanelek. Skutek byłby dokładnie taki sam, czyli absolutnie żaden. I tak nie dałabym rady zmyć wstrętnych, oblepiających mnie obrzydliwie od stóp po głowę, wyrzutów sumienia. Nie pozbyła się sinawej opuchlizny pod zaczerwienionymi od łez, zapadniętymi oczami. Nie zdołała przykryć niemożliwego do pomylenia z niczym innym, drażniącego nos, zapachu mokrej cipki.
Zrobiłam sobie dobrze. Oddałam się wielce satysfakcjonującej, zakończonej szczytowaniem masturbacji. Przeżyłam dziki, ryczący orgazm. Strzeliłam palcówkę na dwie ręce i obie dziurki, przyozdobioną takimi odgłosami, że przez chwilę obawiałam się, czy sąsiedzi nie wezwą do mnie karetki. Albo grupy szybkiego reagowania.
Czytając wyznanie córki, w którym ta z pełną premedytacją i nieukrywaną przyjemnością robiła mi minetkę.
Mój Boże, jaka… Kurwa jebana mać, jaka ja jestem ostro popierdolona!
Jagoda miała co prawda rozliczne wady, ale na pewno nie była głupia i od razu zwróciła uwagę nie tylko na mój stan, ale przede wszystkim nadto wyraźne poszlaki, świadczące jednoznacznie o buszowaniu nieznanych sprawców w jej pokoju. Przez chwilę chciałam otwarcie zełgać i zapewnić, przysięgając na dowolną świętość, że tylko jej się wydaje i wszystko jest w najlepszym porządku. I w momencie, w którym już-już wypowiadałam te kłamliwe słowa, usłyszałam oczywiste, podparte odpowiednio uważną obserwacją, w gruncie rzeczy banalne pytanie:
– Płakałaś?
Płakałam wcześniej. Teraz w jednej chwili puściły mi wszelkie hamulce. Poryczałam się histerycznie, wyrzucając z siebie na przemian kolejne potoki łez, w zastraszającym tempie zużywające i tak skromny zapas chusteczek, oraz chaotyczne, ale mimo wszystko układające się w spójną całość, kolejne fragmenty historii ostatnich dni. Nie pomijając najdrobniejszego szczegółu. Włącznie z intensywnie różowym kolorem znalezionego na dnie szuflady wibratora, rozmiarem oczek koronki bielizny, a nawet lekko słodkawym zapachem pastelowofioletowej kartki, na której napisane zostało wyznanie, o którego istnieniu przenigdy i pod absolutnie żadnym pozorem nie powinnam była nawet wiedzieć.
Mieszanka kotłujących się wściekle, uderzających do głowy hormonów, nieokiełznanego żaru pomiędzy nogami, obtartego prawie do krwi nosa i piekących, ledwo widzących oczu okazała się zabójcza. Niemal dosłownie, bo dopiero gwałtowne, obezwładniające kłucie pod lewą piersią, blokujące oddech i skręcające moje ciało w groteskowy precel, zmusiło mnie do opanowania emocji. A mówili lekarze, że… ciszej tam, konowały!
Jagoda nie mówiła nic. Siedziała tylko, podpierając się rękoma pod brodą i wpatrując we mnie ogromnymi, urzekająco pięknymi, piwnymi oczami. Milczała nawet wówczas, gdy nie tylko przyznałam się do lektury jej skrytych zapisków, ale i tego, co zrobiłam w ich trakcie. Nie doczekałam się z jej strony mowy oskarżycielskiej, czy odpłacenia pięknym, czerwonym odciskiem po wściekłej dłoni na policzku, za nadobne. Ani przeciwnie: deklaracji, że wszystko będzie dobrze i od teraz między nami panować będzie idealna, niezmącona niczym harmonia.
W końcu odetchnęła głębiej, spojrzała na mnie ze współczuciem (a może tylko żałosnym politowaniem?), wzięła ostrożnie za rękę i powiedziała nadspodziewanie opanowanym głosem:
– Jesteś zmęczona, mamo. Chodź się położyć. Zostanę przy tobie, jeśli chcesz.
Mogłam sobie myśleć, co tylko chciałam, ale spokojne, niczym nieprzerywane wylegiwanie się w objęciach ukochanego dziecka, jest jednym z najcudowniejszych uczuć, jakich możemy doświadczyć w życiu. Gdybym oczywiście była w stanie się nim w pełni nacieszyć, a nie po raz kolejny roztrząsać, jaka ze mnie zła, wyrodna, a może i nawet zboczona matka. Przysypiać na chwilę, by znów zrywać się nerwowo, za każdym kolejnym razem bardziej roztrzęsiona, niż poprzednio.
Ostatnie przebudzenie przepełniło kielich mego ostatecznego i nieodwołalnego upadku. Nie miałam już ani siły, ani ochoty dłużej się powstrzymywać. Niech się dzieje, co chce, najwyżej przyjdzie mi zapłacić najwyższą cenę za moje zwyrodniałe namiętności. Odwróciłam się, kładąc bokiem do Jagody, spoglądającej na mnie z ukosa i rozkazałam:
– Rozbieraj się. Do naga. Tutaj. Teraz.
Nie wiedziałam, w jakim właściwie celu wypowiedziałam te słowa, skoro i tak, nie czekając na reakcję, dosłownie zdarłam z niej ubranie. Schodzoną podkoszulkę, najzwyklejszy biustonosz z sieciówki i pospolite, bawełniane, absolutnie nieseksowne majtki. Pachnące intensywnie całym dniem spędzonym w szkole, podniecające mnie do szaleństwa, dziewczęco niewinne majteczki.
Złapałam Jagodę za uda i przyciągnęłam do siebie zaborczo, jakby była moją własnością i z miejsca wpiłam się oszalałymi wargami w jej spłoszoną, uciekającą przed moim natarczywym, zaślinionym dotykiem, intymność. Delikatną, jedwabiście wręcz gładziutką, ozdobioną malutkimi, skrytymi głęboko płatkami. Wtargnęłam pomiędzy nie bezczelnym, napastliwym językiem, zlizując zaskakująco obfitą, ciągnącą się kleistymi pasmami, mlecznobiałą wilgoć, której nijak nie spodziewałam się tam znaleźć. A już na pewno nie w takiej ilości. O zaskakująco mocnym zapachu i smaku nie wspominając.
Wyciągnęłam ręce i chwyciłam palcami jędrne, kojarzące mi się z niedojrzałymi wisienkami sutki, sterczące na szczycie młodziutkich, wciąż nie do końca rozwiniętych piersi. Ugniatałam je, drapałam paznokciami i uciskałam, rozkoszując się nie tylko własnymi doznaniami, ale i bardzo jednoznacznymi odgłosami docierającymi do uszu. Jagodzie podobało się to, co robiłam. Bardzo podobało. Z każdą chwilą coraz bardziej.
Widząc, co się święci, cofnęłam jedną dłoń, pośliniłam dyskretnie i powolutku, milimetr za milimetrem, wsunęłam mały palec w ledwo co rozwartą, wilgotną szparkę. Nie miałam najmniejszego zamiaru uchodzić za ekspertkę, ale moim skromnym zdaniem, Jagoda wciąż była fizycznie dziewicą. A nawet gdyby prawda okazała się inna, a jej ciasnota wynikała ze stresu, zaskoczenia czy nawet zwykłego braku doświadczenia, nie odważyłam się na więcej. Skupiłam więc uwagę na coraz mocniej pobudzonej łechtaczce, którą zassałam wargami tak, by móc dodatkowo pobudzać jej czubek językiem, wypatrując najmniejszych choćby oznak nadchodzącego spełnienia.
Orgazm był bardzo spokojny, ledwie zauważalny, pełen wstydliwej nieśmiałości, jakże inny od mych gwałtownych ekstaz. Wlał się leniwie w moje usta rozkosznym, pulsującym subtelnie, zmysłowym ciepłem.
Chciała się odsunąć, zmęczona i skonsternowana jednocześnie, do czego żadną miarą nie chciałam dopuścić. Wciąż było mi mało perwersji, wyuzdania i spełniania kolejnych, coraz bardziej chorych pragnień. Złapałam Jagodę za biodra i podniosłam wysoko do góry. Tyle, co wykorzystana cipka dosłownie ociekała jej sokami i potem, zmieszanymi z moją śliną. Spływającymi niżej, ku wygolonej, różowiutkiej pupie. Przysunęłam do niej twarz na odległość centymetrów, wciągając głęboko powietrze, jakbym znalazła się w najcudowniejszej, przeznaczonej tylko i wyłącznie dla mnie perfumerii i chciała w pełni nacieszyć się każdą spędzoną w niej chwilą.
Pachniała bardzo mocno, drażniąco, na samej granicy tego, co mogłam uznać (a nie byłam przecież przesadnie wydelikacona w tej materii) za przyjemne. Ale i tak musiałam… Poprawka: chciałam to zrobić.
Lizałam ją jak oszalała, od nasady pośladków po wzgórek, nie opuszczając najmniejszego choćby fragmentu cudownej, aksamitnej skóry. Wzdychając tak ekstatycznie, jakby od wydawanych przeze mnie odgłosów zależały losy co najmniej całego świata. Tak wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz w moich ustach gościła kobiecość…
Podniosłam się na kolanach dla lepszej perspektywy, niczym wytrawna malarka, podziwiająca dumnie swe arcydzieło. Lśniące lepką wilgocią krocze rozwartej bezwstydnie, wpatrującej się we mnie zmętniałym, roznamiętnionym wzrokiem pasierbicy. Córki. Najdroższej, najukochańszej mi osoby. Zdawałam sobie sprawę, że w tym stanie nie da mi choćby ułamka przyjemności, której oczekiwałam i dlatego postanowiłam wypróbować z nią pewną pozycję.
Usiadłam pomiędzy rozchylonymi nogami Jagody, łącząc nasze łona w jedną, nierozerwalną całość. Złapałam za udo i przyciągnęłam do siebie władczo. Zakołysałam biodrami, wpierw ostrożnie, jakby badawczo, chcąc idealnie dobrać siłę nacisku i szybkość ruchów. Ocierałam się swoją kobiecością o jej dziewczęcość, doświadczoną piczką o niedojrzałą cipeczkę, całkiem już długim zarostem o gładką skórę, przyozdobioną niewielkim, uroczym pieprzykiem na boku wzgórka. Mój jęk przechodził w sapanie, sapanie w pokrzykiwania, a te w głośny, wyjący wizg.
Przymknęłam powieki, wyobrażając sobie, jak już za krótką chwilę, za dosłownie sekundy, opanuje mnie nieokiełznana, rozszalała rozkosz. Dzika, wręcz wściekła, tryskająca namiętnością. Którą każę sobie zlizać nie tylko z pizdy, ale i…
Palące ostrze bólu przeszywa na wskroś moją klatkę piersiową, wbijając się szpilą lodowatego żaru głęboko w samo serce. Niespodziewanie, bez najmniejszego nawet uprzedzenia, powala mnie bezwładnie na łóżko niczym szmacianą lalkę, rozrywając spięte mięśnie i miażdżąc kości.
Jakby tego było mało, czuję uderzenie dłoni na twarzy. Wpierw jedno, lekkie, niemalże czułe, ale po chwili kolejne, znacznie mocniejsze. I jeszcze raz. I ponownie.
Trzepocę panicznie powiekami, nijak nie wiedząc co się właściwie dzieje. Po chwili zdaję sobie sprawę, o tyle o ile mogę w tym stanie, że leżę powykręcana skurczami na łóżku, a Jagoda wpatruje się we mnie przerażonym wzrokiem, klepiąc ręką po policzku.
Kolejny cios cierpienia rzuca mną na podłogę, brutalnie wyciskając ostatnie resztki życiodajnego powietrza z płuc. Pragnę krzykiem ulżyć sobie choć trochę w bólu, ale nie jestem w stanie zaczerpnąć nawet najpłytszego oddechu. Chcę coś powiedzieć, ale jedynym, co wyrzucam z ust, jest istna fontanna krwi, rozlewająca się bordowym rozbryzgiem po podłodze.
Tonąc w napierającej gwałtownie, nieprzeniknionej ciemności, zapamiętuję tylko tyle, że roztrzęsiona, wrzeszcząca niezrozumiale Jagoda pochyla nade mną pobladłą twarz i szarpie za ramiona. Ogarnia mnie duszność, a kołatające się wściekle w piersi serce zaczyna odmawiać posłuszeństwa.
Najbardziej na świecie kocham córkę, a boję się, żeby nigdy nie została sama. Boję się śmierci.
Otwieram powoli nierozumiejące oczy, starając się przyzwyczaić do zimnego, nieprzyjemnie intensywnego światła. Przebiegam wzrokiem po kompletnie nieznanym otoczeniu i szybko zdaję sobie sprawę, gdzie najprawdopodobniej jestem, ale nijak nie mogę zrozumieć, jakim zrządzeniem losu się w tym miejscu znalazłam? Walcząc ze zbolałym, zwiotczałym ciałem i wcale nie mniej ociężałym umysłem, próbuję skupić rozchełstane myśli. Bez większego skutku.
Na pewno byłam w domu. Tyle kojarzę. Poczułam się źle. Najwyraźniej bardzo źle. Tylko dlaczego? Pamiętam, że byłam zestresowana powodu Jagody. Tej samej, która z zamkniętymi oczami i przechyloną mimowolnie głową, leży zwinięta w nieforemny kłębek na w żadnym wypadku nienadającym się do spania fotelu w rogu sali, sącząc strużkę śliny z kącika ust. Wygląda tak niewinnie, tak delikatnie, tak… Już wiem! Przypominam sobie wszystko! Każdy, najmniejszy nawet szczegół, włącznie z… Tylko czy aby na pewno?
Rozmawiałam z Jagodą, o ile napad histerii można nazwać rozmową, zrobiło mi się słabo, potem ona zaprowadziła mnie do łóżka, aż w końcu ogarnął mnie sen wcale nie sprawiedliwej. I co dalej? Czy pożałowania godne wydarzenia kolejnych minut były jawą, czy jednak nie? Przecież jedynie w sennych marach mogłam tak doszczętnie stracić nad sobą kontrolę! We śnie do tego stopnia przepełnionym emocjami, wręcz hiperrealistycznym, że aż nie do uwierzenia… Owe gwałtowności i wyuzdania, które podsuwała mi nieżyczliwie moja wciąż niepewna pamięć, wraz z oddaniem steru chuci iście zwierzęcemu instynktowi, mogły mieć miejsce jedynie w mojej podświadomości!
Czy może jednak nie? Czy faktycznie pożądanie zapłonęło we mnie tak gwałtowną, że aż przysłaniającą ostatecznie zdrowy rozsądek łuną? I niczym dzika bestia, wyrywająca się wściekle z okowów własnych przekonań i ograniczeń, naprawdę zapragnęłam moją ofiarę wykorzystać, rozerwać na strzępy i w końcu pożreć? Uległam zewowi pierwotnych, rozszalałych pragnień, czy też dałam mu odpór? Jeżeli tak, to czy mogę czuć się usprawiedliwiona? A jeśli nie i wszystko, co kotłuje się w mojej głowie, było tak samo prawdziwe, jak szpitalne łóżko, na którym właśnie leżałam? Cóż ja właściwie uczyniłam?
W szoku podrywam się z niewygodnego materaca, czy raczej staram wyjątkowo niezbornie podnieść chociaż trochę, podpierając się na drżących łokciach i szarpiąc bezwiednie rurką sterczącą z przedramienia. Nawracający ból powstrzymuje moje zapędy, a hałas budzi Jagodę. Wstaje gwałtownie z fotela, przez moment wpatruje się we mnie z zaskoczeniem graniczącym ze strachem, aż wreszcie na jej twarzy pojawia się… Ulga? Wybaczenie? Może nawet radość? W okamgnieniu podbiega i rzuca mi się na szyję. Sapie wprost do ucha szybkim, rwanym oddechem, ściskając w milczeniu zdecydowanie zbyt mocno, niż bym sobie w obecnym stanie życzyła.
Muszę wiedzieć. Muszę, choćby nie wiem co. Potworny, wszechogarniający ból sumienia przerasta nawet rwanie, rozsadzające klatkę piersiową. Ostatkiem woli staram się na tyle napełnić płuca, by wypowiedzieć choć kilka słów.
– Czy to… – wyduszam z siebie z wysiłkiem, ale mych uszu dobiega raczej coś bliższego charczeniu, niż wyartykułowanej mowie. Przełykam więznącą mi w gardle ślinę i próbuję raz jeszcze, tym razem nieco skuteczniej – Czy to wszystko się stało?
– Nic się nie stało, Misia. Będziesz zdrowa! Lekarze powiedzieli, że… – Jagoda przerywa w pół zdania wypowiadaną naprędce, jakby wyćwiczoną wcześniej, pocieszającą kwestię.
Obie doskonale wiemy, że nie odpowiedziała na moje pytanie. Blady, niepewny uśmiech spływa z jej twarzy, a błysk nadziei w oczach blednie, ustępując matowej beznadziei. Pragnę z nią porozmawiać. Przeprosić. Wybaczyć i prosić o wybaczenie. Ale nie mogę. Nie umiem. Wiem tylko, że wszystko, czego doświadczyłyśmy wspólnie w ostatnich dniach, nie rozejdzie się po kościach i na pewno nie będziemy się kiedyś z tego śmiały. Zbyt wiele drzazg rani boleśnie moje sumienie, a ich usunięcie na pewno nie będzie ani proste, ani łatwe, ani tym bardziej przyjemne. Co nie znaczy, że nie powinnam spróbować. Muszę to zrobić, bo inaczej oszaleję. Powyciągać tkwiące we mnie szpile wstydu, obrzydzenia, a może nawet i nienawiści do samej siebie. I zasklepić krwawiące rany, nim będzie za późno.
O ile już nie jest.
Utwór oraz zdjęcie chronione prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Jak Ci się podobało?