Odkupienie (V)
9 marca 2013
Odkupienie
23 min
Ani Manty ani Walrusy nie mogły podejść do lądu. Plan Catherine wziął w łeb zaraz gdy dotarli do celu – chinole przeszli do pełnej ofensywy, odzyskując utracone wyspy w ciągu dni. Jeden okręt nie był zdolny powstrzymać ich ataku, postanowiła zmusić ich do przejścia w defensywę ponownie. Zaledwie miesiąc od uwolnienia znajdowali się w pobliżu bieguna północnego, który Koalicja przerobiła w istną fortecę. Nie dość, że całe nabrzeże było najeżone licznymi wieżyczkami, działami i garnizonami, to jeszcze dobudowali kilka niezwykłych linii obronnych.
Olbrzymie generatory pól siłowych mogły rozpościerać wokół fortyfikacji niezwykle trwałe bariery, czyniące ostrzał bezsensownym... Zakłócacze telemetryczne miały powstrzymać zautomatyzowane maszyny Atlantis przed podejściem za blisko – traciły połączenie z okrętem macierzystym. Catherine przyglądała się holoprojekcji, szukając słabych punktów obrony – jak na razie widziała nikłe szanse. Wróg był okopany doskonale na najważniejszym źródle czystej wody na planecie. Będąc w posiadaniu bieguna mogli znowu zagrozić skażeniem jej, atak na tę cytadelę wydawał się najnormalniej w świecie samobójstwem. Przyszłość malowała się w paskudnych kolorach, nawet paliwo było na wyczerpaniu. Wróg zbliżał się do Miasta z każdym dniem, co tylko wymuszało na komandor jakąś reakcję. Przygryzła lekko wargę i przeniosła wzrok na syna, znów zasiadającego przy swojej konsoli, razem z trójką przyjaciół. Gdy tylko podniósł się z miejsca i zaczął zbliżać do jej stanowiska, wpatrzony w jej oczy, wiedziała co chciał zrobić. Kiwała przecząco głową, jednak wiedziała, że nie może odmówić – bała się tej chwili jak ognia.
- Ma'am, proszę o...
- Zgadzam się. - Catherine chciała to mieć jak najszybciej za sobą, czuła potężny uścisk w żołądku.
- Dziękuję.
Mogła jedynie szeptać do siebie ciche "błagam cię, wróć", widząc jak wychodzi z mostka.
Mark przestał już zwracać uwagę na alarmy zbliżeniowe. Kolejne rakiety śmigały obok niego, pociski zawijały za ogonem Igły, próbując ją dogonić. Był skoncentrowany na swoim zadaniu, nie mógł zawieść – jego myśliwiec był jedyną jednostką zdolną dosięgnąć generatory, siedział w końcu w kokpicie maszyny a nie kontrolował jej zdalnie. Zawrócił, unikając ledwie o włos kolejnej salwy artylerii przeciwlotniczej, zamykając na sekundę oczy.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co robił. Widział się z nią ostatni raz... Miał serdecznie dość tej pieprzonej wojny. Nawet jeżeli wykona zadanie, obrona była tak gęsta, że w końcu go dopadną, zestrzelą, zabiją. Stąd nie było powrotu, jednak nie mógł się poddać. Namierzył kolejny generator i zniżył lot, śmigając ponad głowami chinoli jak potężna wichura – jego sygnatura rozmywała się w morzu szumów wokół niego. Wypalił i posłał olbrzymi, kulisty budynek w niebyt. Metalowe poszycie nadęło się i eksplodowało, wsporniki odleciały na boki i zwaliły kolejne struktury na ziemię. Igła śmignęła obok, zostawiając za sobą jedynie błękitną smugę. Atlantis od razu wykorzystała wyłom w barierze, śląc w stronę zakłócaczy rakiety dalekiego zasięgu. Kolejne wybuchy upstrzyły nabrzeże, za którym widniała jedna lodowata góra. Może i szanse na powodzenie mieli niewielkie, jednak wykorzystywali je doskonale.
Cat przyglądała się holoprojekcji w milczeniu. Był tam, znowu posłany na śmierć – ile razy może jej unikać? Sam prosił się o rachunek za swoje szaleństwo! Zmusił ją aby mu na to pozwoliła! Kobieta zacisnęła mocno powieki, czując pieczenie w kącikach oczu. Teraz dopiero zdała sobie sprawę z tego jak ważne były zakazy związków miłosnych w armii – czuła, że mogła zrobić coś głupiego aby przedłużyć jego życie o parę sekund, usłyszeć głos przez komunikator, ostatni raz czuć jego obecność. Ktoś zawył radośnie, widząc kolejną eksplozję na nabrzeżu – przebijali się. Nie istniała niezdobyta forteca, a teraz udowadniali to chinolom. Skończą te wojnę tu i teraz, ukręcą łeb bestii w jej własnym gnieździe.
Tylko w jakim celu? Skoro Mark właśnie dokonywał cudów pilotażu, tworząc dla nich wyłomy w obronie, z każdą sekundą trafiając w jeszcze gorsze tarapaty. Już dwa razy pocisk dosięgnął jego maszyny, jednak osłony trzymały. Trzeciego razu mogą nie przetrwać... a wtedy nie będzie jej syna. Jej życie stanie się bezcelowe, puste... szare. On był jej światłem, jej rozkoszą, celem. Catherine energicznie potrząsnęła głową, powstrzymując krzyk rozpaczy. Gdy otwarła oczy, ostatni generator został zniszczony. Po Igle nie było śladu.
- Co się dzieje? - Rzuciła szybko do Nataszy.
- Zestrzelili go. - Kobieta odpowiedziała machinalnie, próbując przeczesać każdą częstotliwość. - Nie ma go.
A więc tak to wyglądało. To ta chwila. W jednej sekundzie był a potem... nie ma go. Mark przeszedł w niebyt. Dwadzieścia cztery lata jego życia zostało wymazane. Catherine oparła się o fotel, towarzyszyły jej ukradkowe spojrzenia całej załogi. Jego piloci siedzieli z otwartymi ustami – nikt nie był zdolny uczynić czegokolwiek. Wykonał zadanie, ostatkiem sił, jednak nie dał rady uniknąć tej jednej rakiety. Catherine wiedziała, co ma zrobić. Lód w jej sercu zmusił ją do działania.
- Mamy otwartą drogę, przechodzimy do drugiej fazy. - Włączyła komunikator i beznamiętnie rzuciła. - Pniak, za dwie minuty wchodzicie.
- Tak jest Ma'am.
Mogli jedynie kontynuować. Szczątków poszukają później.
Wen Dzon oparł się ramieniem o wystający ząb lodowca i warknął na swój oddział. Szczątki spadły gdzieś tutaj, musieli je zdobyć natychmiast! Jeżeli te pieprzone białasy mają więcej takich pojazdów, mogą wygrać tę wojnę. Wszystko wisiało na włosku, a wiedza o tym nowym sprzęcie była bezcenna. Jeżeli tylko przyniesie najważniejsze elementy do bazy, zdołają szybko skalibrować radary... Zamieć śnieżna nie dawała spokoju. Spowolniła wszystkie działania do minimum, nad wybrzeżem rozszalał się prawdziwy lodowy sztorm. Przez szumy i zakłócenia słyszał meldunki swoich mongołów, odpierali właśnie skromny desant marines w największym wyłomie. Z ich słów wnioskował, że wyglądało to paskudnie – wróg walczył jak opętany o każdy skrawek terenu. Mężczyzna odbił się od lodowca i ruszył przed siebie, skanując teren. Idący za nim trzej żołnierze trzymali mocno swoją broń, pochylając się w potężnej zamieci. Obejrzał się na nich i krzyknął coś, następnie powrócił do przeczesywania obszaru. Jeden z jego towarzyszy krzyknął coś przez komunikator i zacharczał przeciągle. Wen Dzon automatycznie wycelował w jego stronę, jednak nie dostrzegł niczego. Dwóch pozostałych zaczęło celować wokół siebie, pohukując jak małpy.
- Co do cholery...?
- ONI! ONI!
Mężczyzna nawet nie próbował ich opanować. Krążąca od miesięcy plotka, przesąd o niewidzialnym demonie na służbie dziwki konfederatów zakorzeniła się zbyt mocno w ich świadomości. Nie było wątpliwości, znajdował się tutaj – tylko taka istota mogła zabić weterana. Podejść kogoś, kto spędził całe życie na wojnie, bezgłośnie unieszkodliwić a potem zniknąć w zamieci. Wen Dzon odrzucił skaner na ziemię i ryknął na cały głos – nie będzie się bał! Nie! Jej słowa były kłamstwem! Złapał za przytroczony do pasa długi nóż i potrząsnął nim gniewnie. Obaj żołnierze nawet nie zwrócili uwagi, czując strach w żyłach. Oparli się o siebie plecami, słysząc pośród wichury czyjś krzyk. Nawet ich dowódca zamilkł, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że demon nie zabił od razu...
Coś trzasnęło w jednego z mongołów, odrzucił karabin na bok próbując zmazać zamarzającą ciecz ze swojego kasku. Wen Dzon krzyknął coś, aby ich ostrzec, jednak było za późno. Krew zamieniła się w szkarłatną, cienką warstwę, która przeraziła człowieka. Szamotał się, próbując zedrzeć ją z siebie, jednak palce ześlizgiwały się po gładkiej powierzchni. Drugi zaczął strzelać, próbując odgonić wroga.
Wen Dzon odruchowo obrócił się, przeczuwając zagrożenie. Uderzył na oślep pięścią, zwalając na ziemię czającego się na niego oprawcę. Strzelający na oślep żołnierz ruszył w jego kierunku, próbując pomóc. Kapitan uniósł wysoko nóż, chcąc zakończyć to raz na zawsze. Zabije demona, co tylko przyniesie mu wielką sławę... Jakież było jego zdziwienie, gdy nadbiegający towarzysz przewrócił się na śnieg, z rozerwaną twarzą. Kopniak w nogę pchnął Wen Dzona do tyłu, padł na plecy i zahaczył o coś łokciem.
Ten hełm... poznał go. Widział takie... Jasny wizjer w kanciastej obudowie, kask desantowca. Odruchowo spojrzał ponad siebie, wprost na konfederatę w lekkiej zbroi desantowej. Stał nad Wen Dzonem, dysząc mocno. Z jego ust unosiły się kłęby pary a rana nad okiem broczyła twarz na dobre lodowatymi strużkami krwi. Tak... to był jeden z nich. Sereilon. Tamto miejsce prześladowało go we wspomnieniach co noc. Demon obnażył zęby i zgrzytnął nimi, zacisnął mocno palce na spuście, postawił krok w stronę chinola.
- Pamiętasz mnie?
- Ty... ona...czym jesteś?
- Jej synem.
Głowa Wen Dzona zamieniła się w krwawą miazgę. Mark zacisnął mocno wargi, przypominając sobie noce, które spędził trzymając w ramionach matkę. Żaden skurwiel, który ją skrzywdził, nie będzie mógł liczyć na spokój. Dopadnie każdego i zamorduje. Za nią, za Sereilon, za Gaeę i Ziemię. Pochwycił swój hełm ze śniegu i założył na głowę, czując od razu ulgę w płucach. Musiał jeszcze przejść kilka mil co najmniej, nim dotrze do nabrzeża – tam mógł liczyć na ratunek. Ruszył bez ociągania w zapadającą, lodowatą ciemność, czując ból w klatce. Oby dał radę dotrwać do końca...
Musiał odkupić swoje grzechy.
Catherine zasłoniła się przed wiązką iskier z uszkodzonego urządzenia nad sobą. Alarmy uszkodzeniowe wyły jak opętane. Nie była zdolna określić ile mieli awarii, jednak większość systemów szwankowała coraz mocniej pod ostrzałem wysuniętej grupy fregat koalicji. Małe okręty zaczęły spychać Atlantis wprost pod ostrzał baterii nabrzeżnych, zamieniając morze wokół lotniskowca w szalejące piekło.
Jednak jej ludzie nie mieli zamiaru tak po prostu poddać się i dać wystrzelać. Wyrzutnie rakiet i wieżyczki odgryzały się zajadle za każdy pocisk, który trafił w poszycie, szczątki myśliwców chinoli zasłały ciężko powierzchnię wody wokół statku. Jej piloci znów udowodnili, że są zdolni wytrwać najgorsze – mimo paskudnej przewagi wroga, wyżynali w pień kolejne skrzydła.
Pniak tymczasem dokonywał cudów taktycznych, mimo szalejącej nadal burzy, niszcząc kolejne stanowiska artylerii Koalicji. Jego marines zdołali wyrwać się z najgorszego obszaru, okupując to ciężkimi stratami i wbili się na flankę głównej linii obronnej. Chinole tak samo jak oni, nie patrzyli na straty – skierowali broń z lodowatego centrum dowodzenia w górze na horyzoncie i zaczęli ostrzał nabrzeża, zabijając również swoich ludzi. Cztery walrusy, mimo wielu uszkodzeń, nadal były zdolne wesprzeć ogniem piechotę – robiły to bez ustanku, nie pozwalając zepchnąć konfederatów z powrotem do wody.
Cat przejęła manualną kontrolę nad jedną z wieżyczek i zaczęła mierzyć w bunkry blokujące jej desant. Trup słał się gęsto po obu stronach, już teraz wiedziała, że straciła co najmniej kilkudziesięciu ludzi, jednak miała swoje zadanie. Nie liczyło się nic, potężna cytadela drżała w posadach, odpierając jej ofensywę... Tylko dlaczego on nie mógł tego widzieć? Kobieta potrząsnęła głową, odganiając mroczne myśli. W jej duszy zalęgło się paskudne milczenie, jakby ktoś wyrwał z niej calutką radość. Bez Marka i tak nie miało to sensu – wszystko stało się zadaniem, pracą. Nie liczyło się nic innego, nawet jeżeli miała zginąć. Nie przewidywała możliwości życia bez niego – za późno zdała sobie sprawę, że robiła to wszystko tylko ze względu na jego radosne iskierki w oczach. On cieszyłby się wolną Gaeą. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Catherine zacisnęła mocno zęby.
- Uwaga!
Torpeda wroga eksplodowała na prawej burcie, rozrywając na dobre dwa doki walrusów. Wstrząs rzucił Cat na pulpit. Kobieta odsunęła się od klawiatury i spojrzała na migotającą holoprojekcję – ostatni radar wykrył dziwne sygnatury. Uszkodzone komputery nie były zdolne określić czym były te nowe obiekty, jednak Natasha zdołała jakość uruchomić oprogramowanie identyfikacyjne.
- O nie... - Cat szepnęła cicho, wpatrując się w ogromne, czerwone trujkąty nad fortecą chinoli.
Obraz z kamer Mant i desantu nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Nad Gaeą zawitała flota Koalicji Pan - Pacyficznej. Ogromne okręty kosmiczne schodziły z orbity powoli, osłaniając swoim cielskiem centrum dowodzenia. Naliczyła co najmniej cztery niszczyciele i dwa krążowniki, każdy zdolny zamienić Atlantis we wrak w ciągu sekund. Dlaczego tego nie robiły? Statki ustawiały się w pozycjach obronnych wokół cytadeli, ich baterie nie pluły ogniem w kierunku ziemi... Bawili się? Pniak wydzierał się przez głośnik, błagając ją aby uciekała. Nie mogła tego zrobić! Jeżeli mieli wygrać, musieli zostać tutaj.
- Wyrzutnia pocisków taktycznych, namiar na krążownik, prowadzić ogień salwami. - Rzuciła krótko i skierowała okręt po najdogodniejszym kursie do oddania strzału.
W kierunku półkilometrowego kolosa wyleciał rój rakiet, mijając wszystkie walczące jednostki, bez problemu przebijając się przez chaotyczne linie ognia. Gąszcz wybuchów na jego osłonach zmusił dowódcę okrętu do reakcji, oderwał się od formacji i zaczął grzmieć z głównej artylerii, próbując namierzyć w potężnej zamieci lawirujący lotniskowiec. fontanny wody tryskały wysoko, zamieniając się gwałtownie w lodowe podmuchy w miejscach gdzie jego pociski tonęły w toni morskiej. Catherine skierowała na niego wszystko co miała, ignorując całkowicie inne cele – strumienie pocisków rozbijały się o jego bariery i kadłub, jednak okręt wydawał się niewzruszony. Jego cielsko zawisło nieopodal pozycji Atlantis, wieżyczki przesiewały obszar ogniem, próbując pokonać ciężkie warunki atmosferyczne i zatopić mały lotniskowiec. Komandor reagowała najszybciej jak potrafiła, korygując kurs tak, aby zmylić ich namierzanie.
Dopiero po chwili zrozumiała, że obraz przed kamerami zaczął się ściemniać miejscami. Kolejne olbrzymie cienie padły na powierzchnię morza i lodowca – wróg ściągnął ogromne siły, aby w końcu zamknąć ten rozdział wojny. Catherine uderzyła w bezsilności pięścią o pulpit, wykrzyczała ostatnie rozkazy i ruszyła wprost ku dziobowi wrogiego krążownika – zabije skurwiela, chociażby miałaby to być ostatnia rzecz jakiej dokona!
- Maszynownia, cała wstecz! - Natasha krzyknęła głośno, przyciągając uwagę wszystkich. - JUŻ!
Catherine spojrzała na nią zaszokowana, dlaczego jej pierwsza oficer wydała taki rozkaz? Rzuciła okiem na holoprojekcję, która ledwie dawała się odczytać. To dziwne, dlaczego chinole ustawiali się w pozycja defensywnych wobec...
Olbrzymi pocisk przebił się przez atmosferę, wbijając w kadłub krążownika. Za nim nastąpiły kolejne uderzenia, eksplozje rozrywały poszycie okrętu. Cienie rzucane przez nowoprzybyłe okręty stawały się mniejsze... Poznawała te kształty. To fregaty! Ich cielska wyłoniły się z chmur, opadając dziobami wprost na swój cel, grzmocąc z dział głównych jak opętane. Miały wręcz doskonałą pozycję, aby wykorzystać swoje nikłe siły – znajdowały się ponad swoją ofiarą. Ich artyleria grzmiała jak opętana, robiąc wyrwy w rojach myśliwców chinoli, gdy szara, nieprzejrzysta powłoka nad nimi rozwarła się ponownie.
Jeżeli krążownik był dużym okrętem, ten statek okazał się prawdziwym tytanem – mając blisko kilometr długości przyćmiewał wszystko wokół siebie. Sięgający blisko kilkadziesiąt metrów napis na jego burcie nie pozostawiał nic do domysłu – to był pancernik Konfederacji, okręt flagowy. Jego ciężkie działa w ciągu minut zmieniły statek koalicji w płonący wrak, uderzający o wodę z ogromną siłą.
- Komandor Harrier! Zgłoś się do cholery! CATHERINE!
- Admirale, jesteśmy tutaj. - Cat odpowiedziała machinalnie. Zakłócenia były ogromne.
- Bogu dzięki, zdążyliśmy... - Braddock westchnął z ulgą. - Skierujcie te pieprzone działa na ich zespół okrętów, osłaniać lotniskowiec! Za co wam płacą!?
- Sir... - Catherine przerwała mu spokojnym głosem. - Co wy tutaj robicie?
- Harrier, wyjaśnię potem dokładniej, po prostu przylecieliśmy tu aby wyciąć tę flotę w pień i zabezpieczyć misję Gaei, jasne?
- Ale... warp jest zamknięty!
- Cholera jasna, nie potrzebujemy już warpów! Gdzie są te pieprzone lotniskowce?
Catherine spojrzała na mapę taktyczną. Błękitne trójkąty jej sojuszników zajęły pozycje nad wodą, bez problemu przejmując na siebie ciężar ogromnego starcia. Zrobiły miejsce w atmosferze dla dwóch następnych okręty, lotniskowców floty, wypełnionych po brzegi myśliwcami. Całe formacje tych małych, zwinnych jednostek opadały jak drapieżne ptaki w burzę lodową, zbierając krwawe żniwo w rojach wrażych maszyn. Atlantis była bezpieczna. To jednak nie był koniec – desant na wybrzeżu został wsparty znacznymi siłami. Flota Konfederacji zrzuciła całą masę kapsuł i transportowców, na ziemi wylądowały liczne ciężkie czołgi i pełne bataliony wypoczętej piechoty. Walki rozgorzały wszędzie wkoło z niebywałą wręcz intensywnością. Catherine odwróciła na chwilę wzrok, czując paskudny uścisk w piersi.
- Boże Mark, dlaczego nie poczekałam...
Mark w końcu dopadł do wejścia bunkra. Amunicja była na wyczerpaniu a cała masa stłuczeń i ran, towarzyszących mu od ciężkiego lądowania na lodowym pustkowiu, dawała się we znaki. Co z tego, nawet cały obolały zmusił się do truchtu przez wiatr, aby jak najszybciej dotrzeć do celu – jeżeli mieli wygrać, musiał wejść do tej paskudnej góry i rozwalić co tylko się dało. Bez centrum dowodzenia cała cytadela Koalicji padnie. Uderzył pięścią w konsolę i wpadł do środka, wprost pod nogi dwóch wachmanów. Chinole byli niemile zdziwieni widokiem pancerza konfederaty, sięgnęli po broń, jednak zrobili to za późno. Jednego przewrócił na ziemię, drugiemu robiąc dodatkowy otwór w brzuchu. Pech chciał, że włączył alarm padając na ścianę. Wbił tylko nóż w gardło leżącego i wstał, biorąc jeden z chińskich karabinów zamiast swojego – teraz nie musiał się już bać o amunicję. Spojrzał w długi, ciemny korytarz – faktycznie, ochrona była minimalna. Wszyscy walczyli na zewnątrz, wybuchy na potężnej osłonie instalacji wstrząsały nią co chwila. Jakim cudem Atlantis zdołało już dobrać się do centrum dowodzenia? Wzruszył tylko ramionami i ruszył przed siebie.
Dziękował Bogu za Ricka i jego pomysłowość – nie dość, że wmontował dodatkową osłonę do kokpitu Igły, dzięki której przetrwał katastrofę, to jeszcze zdołał zamontować w jego pancerzu słabą barierę. Żołnierze wroga byli paskudnie zdziwieni za każdym razem, gdy ich pojedyncze strzały rozładowywały mały kondensator a nie zabijały nosiciela – dawało mu to znaczną przewagę. Poza tym, tutaj nie było burzy, która zakłócałaby działanie urządzenia. Mark przebijał się przez kolejne korytarze, eliminując grupy chinoli jedną po drugiej, dokładnie tak jak na Sereilonie. Co prawda dostał w ramię i musiał poświęcić chwilę na zatamowanie krwi, jednak nadal parł do przodu.
W ciągu kilkudziesięciu minut ciągłych wstrząsów, doszedł do prostego wniosku – cokolwiek działo się na zewnątrz, wywołało chaos w środku. Obsługa instalacji biegała bez ładu i składu, wiele wejść było niezabezpieczonych a strażnicy po prostu przerażeni. W tej sytuacji mógł wywołać jeszcze więcej zniszczeń, rozwalił kilka konsol na dobre, wrzucał granaty do szybów wind i rozrywał przewody Wiolą.
- Ehh Rick, ta twoja francuska kobitka to jednak krzepka dziewoja. - Mruknął do siebie z krzywym uśmiechem.
Faktycznie, klucz francuski okazał się niezastąpiony w dezelowaniu wszelkich urządzeń mechanicznych. W końcu stanął przed korytarzem prowadzącym wprost do pomieszczenia kontrolnego. Zacisnął mocno palce na swojej broni i ruszył naprzód, słysząc wykrzykiwane rozkazy i alarmy wyjące wszędzie wkoło...
Hoi Kei rzucał się we wszystkie strony, plując rozkazami i przekleństwami. Wen Dzon zaginął, reszta jego oficerów nie była nawet zdolna skoordynować obrony – rzucali siły do szarży za szarżą, wykrwawiając się na desancie wroga, okręty floty rozpieprzały linie obrony a lotnictwo zamieniło jego myśliwce we wspomnienie. Jednak jego placówki nie zdobędą! Miał ostatniego asa w rękawie... Spojrzał na kluczyk, znajdujący się w konsoli autodestrukcji. Wszystko zaczęło się od jednej atomówki, która nie osiągnęła swojego celu. Tym razem nie mogli jej porwać, unieszkodliwić – skazi tyle wody na biegunie, że przez pięć lat się nie pozbierają. Mężczyzna pogładził metalowy przedmiot palcami i wywołał połączenie na częstotliwości znanej Atlantis.
- Tu Generał Hoi Kei do oblegających sił Konfederacji. Macie pięć minut aby przerwać ostrzał, nim detonuję sieć ładunków nuklearnych pod lodowcem. Nie dostaniecie tego, po co przybyliście.
- Po moim trupie. - Catherine odpowiedziała ze łzami w oczach. - Bierz sobie swoją wodę, mam ją gdzieś. Mamy czas aby ją oczyścić.
- Tak pani sądzi? - Chińczyk zaśmiał się gardłowo. - Mój podwładny źle to rozegrał. Nie popełnię jego błędów. Tej broni nie unieszkodliwicie... a została zaprojektowana specjalnie aby skazić.
Catherine miała już rzucić jakimś przekleństwem w stronę chinola, jednak ruch za jego plecami przyciągnął jej uwagę. Jakiś cień, w ciemnej zbroi wychynął z korytarza i w ciągu sekundy unieszkodliwił adiutanta, w chwilę potem strzelając w rękę generała. Kule rozerwały jego dłoń na dobre, zachlapując detonator. Mężczyzna obrócił się błyskawicznie, drąc wniebogłosy, wielu jego towarzyszy sięgnęło po broń, strzelając na oślep. Cat nie miała pojęcia, że mieli tam kogoś... Jakiś desantowiec? Zaraz, przecież te pancerze... To był Mark! Kobieta wstała ze swojego miejsca, próbując uchwycić go wzrokiem pośród chaotycznej strzelaniny. Skrył się za jednym z filarów, eliminując słabo uzbrojonych chinoli jednego po drugim.
Po raz pierwszy w życiu widziała jak sprawny był jej syn. Każdy jego ruch wydawał się wyuczoną grą aktorską, wpasowaną doskonale w czasie. Wychylał się ledwie odrobinkę zza osłony i zabijał jednego z wrogów a potem znów unikał ich agresywnej odpowiedzi. Spokojny i opanowany, kulił się, gdy jakiś pocisk muskał o kamienną strukturę. W końcu spojrzał w stronę holoprojektora i zatrzymał na chwilę. Jego ramiona wyraźnie uniosły się, ich spojrzenia splotły znowu. Catherine wiedziała, że tam, za jasnym wizjerem jego wargi poruszają się mówiąc dokładnie to co chciała słyszeć do końca życia.
- Kocham cię kotku. - Szepnęła cicho i pokręciła głową. - Tak bardzo cię kocham!
Jednak Mark najwyraźniej nie podzielał jej fatalistycznego nastroju. Miał zadanie do wykonania, cel do unieszkodliwienia i nie spocznie dopóki tego nie osiągnie. Jakiś chinol zaszedł go z drugiej strony, strzelając dwukrotnie z pistoletu. Chłopak zachwiał się, czując dwa uderzenia i odpowiedział ogniem, rozmalowując go na jednej z konsol. Dwóch strażników wpadło do środka i pochwyciło za miecze u pasa – wiedzieli, że tutaj przydadzą się bardziej niż prucie z broni w każdą stronę. Dopadli do wspartego o filar wroga i próbowali go zwalić na ziemię, ostrze uderzyło o kamień gdy uchylił się. Jeden z nich przywalił rękojeścią w jego hełm, przewracając go. Mark padł, stracił swój karabin. Kilku innych chinoli rzuciło się na niego, Catherine widziała jak kotłowanina nad jej synem zgęstniała. Któryś z żołnierzy odleciał do tyłu, pchnięty kopniakiem w brzuch, inny złapał się za rozerwane trzewia. Nawet teraz... walczył! On naprawdę nigdy się nie poddawał! Dla niej był zdolny nagiąć zasady rzeczywistości i wygrać wszystko, byle tylko znalazła się w jego ramionach! Natasha złapała ją za ramiona i spojrzała na holoprojekcję w szoku, tak jak reszta załogi, która zdążyła już zorientować się w sytuacji.
Na ich oczach, jeden człowiek najnormalniej w świecie nie pozwalał się dobić. Jakimś cudem wyrwał pistolet z ręki chinola i rozwalił kilku, odrzucił ich od siebie, tylko po to aby inny zaatakował go od tyłu i przyszpilił do posadzki ostrzem. Miecz ześlizgnął się po napierśniku, rozcinając jego bok potężnie, ktoś potknął się na śliskiej krwi i padł na Marka. Wykorzystał go jako żywą tarczę, chroniąc się przed kolejnymi ciosami. Sięgnął ręką po karabin, porwał do góry i wypruł na oślep, rozrywając kolejnych dwóch chinoli. Cat nie mogła uwierzyć w to co widziała – przecież on już dawno powinien być martwy, rozerwany na części!
Hoi Kei stanął przed nią, trzymając się kurczowo za rozerwaną dłoń i obrócił w kierunku kotłujących się ludzi. Mężczyzna obejrzał się na Catherine, z przerażeniem wymalowanym na twarzy.
- Oni...
Mark jakimś cudem wyrżnął swoich oprawców w pień. Jego pancerz był zniszczony, wiele elementów zwisało luźno a iskry błyskały na podsystemach. Strzelił dwa razy w generała, zamienił go w krwawą miazgę ześlizgującą się po konsoli. Lekko skulony, trzymający się za rozcięty bok dokuśtykał do konsoli. Ktoś z drugiego końca pomieszczenia strzelił do niego i rozerwał jego naramiennik, jednak chłopak dopadł do detonatora i wyrwał kluczyk z miejsca. Opadł na kolana, chwytając się skraju urządzenia, spojrzał wprost w oczy swojej matki i zerwał z siebie hełm.
- Zrobione. Mamo, rozpieprzcie tę górę!
- HARRIER! UKRYJ SIĘ! - Ktoś krzyknął na innym kanale. - JUŻ! TU BENSON, WYSYŁAM PO CIEBIE LUDZI!
Mark padł na ziemię, znajdując prowizoryczną osłonę. Strzelanina w pomieszczeniu umilkła w chwilę później, gdy skończyła się amunicja tym paru niedobitkom. Catherine obejrzała się na Natashę, pozwalając łzom spływać z jej oczu gęstymi strumieniami. Pokiwała głową przecząco, zacisnęła mocno powieki i jęknęła głośno, czując jak jej przyjaciółka obejmuje ją.
- Boże drogi, on to zrobił dla mnie.
- Spokojnie Cat, wyciągną go stamtąd. Już dobrze!
- Jak ma być dobrze!? On jest tam...
- Sam? Widziałaś doskonale co zrobił. Wróci. Zawsze wraca do ciebie.
Braddock i Benson, dwóch bezsprzecznie najbardziej doświadczonych oficerów konfederacji, pracowało jeszcze długo aby oczyścić zupełnie teren z sił wroga. Robili to sukcesywnie, wycinając każdy punkt oporu bez cienia niepewności – chinole zamienili się w nieskoordynowaną masę, ich okręty kosmiczne zostały zniszczone a siły topniały. Benson we własnej osobie nadzorował grupę, która weszła do centrum, niezdolnego w tej chwili do jakiejkolwiek obrony. Generał przebiłsię przez resztki strażników i dotarł do centralnego pomieszczenia, zastając prawdziwy obraz kaźni. Mark siedział oparty o konsolę, celując karabinem w wejście. Chłopak trząsł się jak osika, widząc w końcu przyjacielskie twarze. Dwóch marines dopadło do niego i zaczęło opatrywać jego liczne rany. Był w ciężkim stanie, sanitariusz od razu uśpił go i umieścił na noszach, podając wszystkie dostępne leki jakie miał. Musiał nawet skorzystać z respiratora, jednak jego serce wyraźnie nie miało zamiaru się poddać – zabiło na nowo mocno, gdy regeneratory rozpuściły się w nim.
Benson kucnął przy nim i pochwycił jego dłoń. Mężczyzna wyglądał jak strach na wróble, wychudzony i zniszczony stresem, całkowicie siwy, z twarzą przeoraną zmarszczkami. Tylko jego oczy wyrażały radość. Spojrzał na towarzyszących mu żołnierzy, przyjmujących to wszystko szokiem.
- Powiadomić jego matkę. - Mężczyzna dodał znacznie ciszej, zamykając oczy. - Znalazł odkupienie.
Benson spojrzał na Braddocka, analizującego raporty z pola bitwy. Generał doskonale zdawał sobie sprawę z prozaicznego celu tej czynności – admirał nie musiał nic czytać, widzieć. Obaj mężczyźni widzieli więcej niż powinni już wiele lat temu, dziś nie potrzebowali świstków papieru czy liczb.
Gaea spłynęła krwią, tak jak kiedyś Sereilon. Dokładnie tak samo, utrzymali się – mimo przewagi liczebnej, jeden lotniskowiec dał im zwycięstwo. Benson zamknął oczy i zaśmiał się pod nosem, przyciągając uwagę Braddocka.
- A ciebie co tak bawi, starcze?
- Wiesz kto to wszystko wygrał?
- Catherine Harrier. Od dwóch lat tępiła chinoli na każdym kroku. - Admirał odpowiedział z przekąsem, jednak nadal dziwił się minie swojego towarzysza. - Chcesz mi coś powiedzieć?
- Wolę pokazać.
Benson przywołał holoprojekcję z ambulatorium Atlantis. Jak dobrze, że znajdowali się w kajucie dowódcy a nie na mostku – tutaj sekrety mogły nadal żyć. Braddock pochylił się w fotelu i spojrzał na obraz ze zdziwieniem. Jego podwładna, komandor Harrier, pochylała się nad swoim synem i całowała go prosto w usta. Mężczyzna poruszył się, coś tu nie grało. Dlaczego jej spojrzenie wydawało się takie... inne? To nie była matka rozpaczająca nad synem lecz...
- Aż dziwi mnie, że dopiero teraz to zauważyłeś. - Generał zaśmiał się znowu i nalał sobie whisky. - Zresztą, sam byłem w szoku. Dość długo utrzymali to w tajemnicy.
- Co z tym zrobimy?
- Nic. Nie myliłeś się, to ona dała nam zwycięstwo. - Wskazał na już otwarcie całującą młodzieńca oficer. - Pamiętam go. Nie mogliśmy go nigdy złamać. Zawsze mówił, że robi to dla niej. Był najgorszym z moich niepowodzeń.
- Wiem, co tam robiłeś Benson! - Admirał ryknął na niego ostro. - Wymordowałeś ich zanim w ogóle postawili stopę na Sereilonie swoimi zabawami w Pana Boga! Buszowałeś w ich genach!
- Teraz widzę jednego z ostatnich, który udowodnił mi, że się nie myliłem. - Usiadł spokojnie na swoim miejscu, wzdychając ciężko. - Zniszczyłem ich. Posłałem na śmierć. A on dzisiaj po raz któryś z kolei pokazał mi co tak naprawdę zrobiłem.
- Aż jestem ciekaw twojej błyskotliwej riposty, generale.
- Odnalazł to, o co walczył, ją. - Benson skrzywił się ciężko. - To Catherine jest przyczyną jego sukcesów. Dla niej zrobiłby wszystko. Nie modyfikacje, które są szczątkowe... ledwie wyróżniają ich z tłumu. To ich serca i dusze zwyciężyły.
- Racja. Nasi "Grzesznicy" okazali się sukcesem, odkupił swoje grzechy. - Admirał stwierdził z przekąsem.
- Chcę na nich przez chwilę popatrzeć w milczeniu, admirale...
Catherine pochwyciła twarz swojego dziecka w dłonie i spoglądała ze strachem. Gdy tylko zobaczyła ile odniósł ran, miała pewność że nigdy się nie obudzi. A teraz patrzył na nią, tymi swoimi szarymi oczyma, pełnymi bezwzględnego oddania. Usiadła na łóżku obok niego i uśmiechnęła się skromnie przez łzy. Nie obchodziły ją raporty z bieguna – Natasha zajęła się nimi. Na to przyjdzie czas później. Teraz najważniejszy był on, jej kotek. Robił to dla niej. Te słowa dźwięczały w jej duszy cały czas, odkąd przeczytała prywatny raport Bensona. Mark od początku do końca dążył do niej, chciał ją odnaleźć. Dlaczego ta droga musiała być tak daleka? Przecież był jej synem! Wciągnął głęboko powietrze i dotknął jej piersi, wygrzebując wisiorek na wierzch. Pochwyciła jego palce i uścisnęła je lekko, bojąc się aby go nie urazić czymkolwiek.
- Od dzisiaj nie spuszczę cię z oczu, Mark. Nie będzie już więcej wojen, grzechów i poświęcenia. Będziemy tylko my, razem, na zawsze. Ja i mój kotek.
Mógł jedynie mrugnąć oczami w odpowiedzi, odginając głowę do tyłu. Nareszcie zrozumiała. Benson uśmiechnął się ostatni raz, wyłączając obraz. Spojrzał wprost na Braddocka, rozbawiony tą całą sytuacją. Pomachał przed nosem plikiem dokumentów, które zapewne wywrócą plany Harrierów do góry nogami...
A może nie?
Jak Ci się podobało?