Odkupienie (III)
18 października 2012
Odkupienie
55 min
Mam nadzieję, że tym razem spełnię chociażby część oczekiwań.
This is it...
Następne dni przyniosły wiele ciekawych zdarzeń. Admirał Braddock wyjaśnił dokładnie nową sytuacje strategiczną Gaei i swoje plany na przyszłość. Miasto zostało postawione przed ciężkim zadaniem – musiało znaleźć sposób na zadomowienie kolejnych transportów w nieodległej przyszłości. Dziesięć lat leniwej pracy skończyło się nagle -możliwości produkcyjne tej bazy miały zostać wykorzystane w maksymalnym stopniu.
Tymczasem na Atlantis zapanowała w końcu radość, łamiąc na dobre niemiłą atmosferę niedawnych trudów. Wasyl, Lynn i Nick dostali awansy na pełnych poruczników, zostali mianowani pierwszym skrzydłem okrętowym z poparciem admiralicji. Mark, zgodnie z tradycją, jako najwyższy rangą pilot, znalazł się na stanowisku kapitana lotów i odpowiadał za wszystkich marynarzy związanych z siłami lotnictwa.
Catherine na początku robiła dobrą minę do złej gry. Nikomu nie mogła zwierzyć się z ciężkiej nocy, jaką razem z synem przeżyli – przetrwała to. Świadomość tego, kim był tak naprawdę Mark, jego dokonań zanim w ogóle zaczęła aktywnie pilnować jego życia, wstrząsnęła nią. Nie miała pojęcia jak on to wszystko wytrzymywał i jak następnego dnia potrafił z uśmiechem przyjmować gratulacje, dla niej pozostawiając smutne, przepraszające spojrzenia. Dlaczego? Przecież ona także odczuwała głęboką radość i dumę z jego powodu! W wolnej chwili wyjaśniła mu, jak boli ją to – powinien spoglądać na nią inaczej. Jakimś cudem, zdołała przekonać go, że nie jest jej winny nic a nic. Poprawił się następnego dnia, bez słowa zaciągając ja do łóżka. Faktycznie, czasami może pojmował inaczej, jednak wyniki miał wyśmienite. Po co najmniej dwóch godzinach ciężkiego wyjaśniania jej co czuje, Cat musiała zapalić papierosa, leżąc pod cienką kołdrą, zastanawiając się jak ma na imię, gdy on zbierał się do wyjścia. To było trochę nie fair, nie mogli nawet spędzić kilku dni razem, po prostu przebywać w swoim otoczeniu. Westchnęła tylko, posyłając mu całusa na odchodne i zebrała się do pracy. Wbrew swoim starym zwyczajom, nie przebrała się w lżejszy mundur – założyła na siebie zwiewną, cieniutką koszulkę i zasiadła przy biurku.
Halsey miał kilka pomysłów, jak powiększyć pojemność Miasta – musiała przyznać, że wiedział co trzeba zrobić. Pięciotysięczna populacja mieściła się tak naprawdę na szczycie i w koszarach, pozostawiając wiele poziomów w ogóle nieużytkowanych. Wystarczyło teraz zagospodarować tę przestrzeń, jak również nieużyteczne komory na innych poziomach. W najgorszym wypadku można będzie dobudować na stokach odpowiednie struktury mieszkalne. Cat podpisała dokument i odrzuciła na stertę leżącą obok niej, następnie sięgnęła po ciekawszą lekturę.
Igła. Plany maszyny były... zaskakujące. Nigdy jeszcze nie spotkała się z taką technologią, nazywaną hybrydową przez konstruktorów. Zamiast przebywać w XX wieku swoją inwencją, sięgnęli po abstrakcyjne rozwiązania i doświadczenia pilotów. Stworzyli projekt okazał się niezwykle trudny, jednak wykonalny. Myśliwiec był w niewielkim stopniu podobny do innych samolotów – jego kształt wydawał się fantazją malarską jednego z projektantów. Cat poświęciła mu tylko chwilę, koncentrując się na wyobrażeniu twarzy Marka siedzącego za sterami tej bestii.
Doprawdy, silnik elektromagnetyczny zaskoczył ją, razem z tłumikami inercji i ograniczeniem pancerza. Prędkość za to była ogromna. Bariera dźwięku wydawała się przedsmakiem tego, co mogła osiągnąć Igła. Kobieta jęknęła, analizując uzbrojenie. Lekkie działka kinetyczne Vendetta i całkiem nowy pomysł, Lanca. Cokolwiek to było, jego opis wydawał się nierealny – kula plazmy o małym zasięgu i działaniu podobnym do bomby, jednak znacznie lżejsza i celniejsza. Cat miała przed sobą opis maszyny zdolnej uniknąć zestrzelenia z łatwością, zwinnej, zwrotnej i precyzyjnie morderczej. Po co komuś tony bomb, skoro mógł jednym strzałem anihilować całą wieżyczkę? Niewiele osłon było zdolnych powstrzymać gorącą plazmę. Materia była tak mocno zjonizowana, że przebijała się przez barierę, a nawet jeśli na niej zatrzymała, powodowała ogromne zakłócenia.
Mark będzie miał zabawkę pierwszej klasy. I znowu on! Cat warknęła na siebie i dotknęła podbrzusza, które nadal emitowało miłe ciepło. Ciekawe czy porównałby ją do tego myśliwca? I jaka byłaby jej ocena? W swoim mniemaniu była zdolna do równie długich lotów jak i wykonywania ekwilibrystycznych akrobacji. Oczywiście, nie mogła swojego głosu przyrównać do warkotu silnika, jednak sądziła, że w swojej kategorii miałaby niedużą konkurencję. Wystarczyło mu przypomnieć z kim to robi... chociaż było to obusieczne ostrze. Oboje najczęściej dochodzili zaraz po paru jej mocniejszych słowach. Cóż, Igła nie była jego matką!
Kobieta usiadła wygodniej w fotelu i westchnęła głośno. Nie mogła zmusić się aby zapomnieć tego, co robił z nią jej syn. Najlepiej czuła się, gdy dosiadła go, wyprostowała i pozwoliła swojemu ciału zapanować nad sobą. Wiedziała, że uwielbia widok jej miarowo podskakujących piersi, ciche jęki i westchnienia... smak jej skóry. Cały czas trzymał jedną jej dłoń przy ustach i całował zapamiętale, gdy ich lędźwia zderzały się coraz potężniej. Oh jak ona wtedy dobrze czuła go w swoim wnętrzu, obijającego się za każdym razem o najskrytsze zakamarki.
Cat otwarła oczy, spojrzała na nadal niepościelone łóżko i sięgnęła po komunikator. Wcisnęła przycisk połączenia aby po chwili usłyszeć najmilszy głos.
- Słucham?
- Za pięć minut u mnie. - Odparła najpoważniej jak potrafiła. - Pilne.
- Już idę, Ma'am.
Zdążyła odrobinę poprawić włosy i założyć na siebie coś bardziej frywolnego. Niech nacieszy oko. Gdy wkroczył do środka, obejrzała się na niego i uśmiechnęła jednoznacznie. Podszedł powoli, układając ręce na jej wąskiej talii. Nie, nie chciała delikatnie! Złapała go za dłonie i przycisnęła mocno do swojego biustu. Pojął od razu, chwytając za kraniec cienkiej bielizny. Jej piersi wyskoczyły na zewnątrz, nienasycone jego pieszczotami. Zlitował się nad nimi, obrócił ja ku sobie, uniósł lekko i zaczął ssać stwardniałe sutki.
- Oj tak kotku... - Cat jęknęła w końcu.
Jej dłoń sprawnie buszowała przy zapięciu spodni, z których szybko go uwolniła. Mark nawet nie musiał pytać o pozwolenie, przyparł ją do ściany i wszedł mocno, zderzając się z jej rozpalonym biustem. Catherine jęknęła głośno, chwyciła go za włosy i zaczęła całować opętańczo, oplatając jedną nogą biodra swojego syna. Tym razem to ona nadała tempo, potężne, gwałtowne, wręcz brutalne. Oparła się plecami o zimną ścianę i spojrzała w jego oczy z wyzwaniem.
- Dasz radę zaspokoić swoją matkę jeszcze raz?
Jęknęła potężnie, czując jak napiera na nią. Wydusił z niej całe powietrze, wpił się w obojczyk i zaczął swoją szarże. Cat już dłuższą chwilę czuła pot spływający z czoła, jednak teraz mogła dopiero zobaczyć jak obfity stał się – jej włosy oblepiły jej twarz i zaczęły oplatać nawet jego. Cienkie wiązki jasne jak promienie słońca zamknęły oboje kochanków w złotej klatce. Jego oddech parzył jej skórę i wywoływał gęsią skórkę, gdy łapczywie pochylał się do życiodajnych piersi – tych, które go karmiły. Cat krzyknęła coś niezrozumiałego, gdy pochwycił oba jej sutki w usta na raz. Naprawdę wiedział co robić! Sięgnęła pomiędzy ich złączone ciała i dotknęła mokrego łona. Nigdy w życiu nie sądziła, że kobieta może być aż tak wilgotna... a jednak! Dotknęła zroszonymi jej nektarem palcami ust Marka.
- Widzisz co ze mną robisz? Na samą myśl o tobie... Nie mogłam wytrzymać.
- To dobrze... - Chłopak pochylił się nad jej uchem i użył głosu, który doprowadzał ją do wrzenia. - Mamo...
- Mark... - Cat przycisnęła palce do jego ust i uśmiechnęła się lubieżnie. - Posmakuj tego, co ze mną robisz.
Oboje zdawali sobie sprawę, że tak szalony galop nie może trwać długo. Zamknięci w swoich objęciach, rozpaleni do granic, pieprzyli się. Ciężko byłoby nazwać miłością to co robili – zbyt mocno oddawali się lubieżnej rozkoszy, aby teraz myśleć o czymkolwiek więcej niż spełnieniu. Catherine znów wpatrywała się w jego szare, pełne czegoś nieokiełznanego, oczy. Pochwyciła jego twarz w dłonie i zamruczała, w jego ulubionym stylu. Nie pozwoliła mu ciekać wzrokiem, zamykać oczu... Podniecała go do granic, zmuszając aby utrzymał tak intymny kontakt z nią.
- Daj mi to...
Jej szept wydawał się niedosłyszalny, jednak oboje zrozumieli. Mark uderzał w nią z wręcz nierealną prędkością, podrzucając jej delikatne ciało jak lalkę. O to jej chodziło. Chciała to przeżyć jak najmocniej, znowu posmakować bezmiaru siły swojego syna. Jego silne ramiona unosiły ją, szorując szorstkim materiałem kurtki mundurowej o gładką skórę.
- Jesteś mój!
Tylko tyle zdołała wykrzyczeć – później nie mogła sobie nic przypomnieć z paru następnych chwil. Wiedziała tylko, że zrobił to co mu rozkazała. Warczał i prężył się, wlewał w nią. Catherine straciła przytomność, jednak odzyskała ją z uczuciem wrzątku w swoim łonie. Zamruczała głośno, otwierając oczy.
- Mój kotek. A teraz... - Zeszła z niego powoli i pomogła mu zapiąć spodnie. Jakby nigdy nic pocałowała go w usta i uśmiechnęła się. - Do pracy. Nie możemy pozwolić, abyś znowu przeleciał swoją przełożoną, prawda synku?
- Mhm. Już idę. - Mark posłał jej delikatny uśmiech i uścisnął jędrny pośladek, tak na pożegnanie. - Do zobaczenia mamo.
- No to lecimy.
Mark czuł się nieswojo siedząc w kokpicie Igły. Nie dość, że pomalowano ją na ciemnogranatowo, to jeszcze te ostrzeżenia Ricka... Jakby miał lecieć porcelanowym wazonem. Chłopak obejrzał się na bok pokładu lotniskowego Atlantis, stojący tam ludzie gorączkowo o czymś rozmawiali. O'Maley machał rękoma jakby odganiał rój much, Lynn dosłownie tupała w geście bezsilności a Nick zbierał zakłady. Tylko Wasyl przyglądał się swojemu tabletowi i meldował mostkowi o przebiegu testu. W końcu kiwnął do Marka, dając mu znać, że ma zielone światło.
- Tylko proszę bez szaleństw, kapitanie Harrier. Drugiego dowódcy pilotów nie dostanę przez najbliższe parę miesięcy, nie wspominając o prototypie.
- Przyjąłem Ma'am. - Mark odburknął. Komunikator miał zamontowany w kasku, tak więc mógł mówić bez pochylania się ani aktywacji urządzenia – włączało się samo i wychwytywało jego głos bez problemu.
- Szefie?! Słuchaj, musimy tym razem startować klasycznie, bez pionowego wzlotu! Więc... no, wciśnij gaz do dechy i łap wiatr w skrzydła.
- Że co? - Chłopak palnął bez zastanowienia. - Rick, pas jest za krótki! Przystosowano go tylko dla VTOL'i!
- Nie jęcz szefuńciu, ta ślicznotka jest lepsza od każdej dziouchy z jaką miałeś... Już przestaję Ma'am!
-This is it...
Mark złapał mocno za drążek i włączył napęd. Za długim, lancowym myśliwcem pojawiły się wiązki iskier, przeskakujących z dysz jego dziwacznych napędów. Strumień zjonizowanych gazów tworzył dwa błękitne stożki, rosnące z każdą sekundą. Igła stała jednak w miejscu, napierając na hamulce pokładowe. O'Maley uśmiechnął się do wszystkich i wdusił jakiś przycisk, zwalniając blokady.
Pilot zdążył rzucić tylko krótkie "kur..." nim jego głos zamienił się w długi krzyk. Lyn przewróciła się na Nicka, który próbował pochwycić kartkę z zakładami, szamotającą się w wichrze, jaki powstał błyskawicznie za Igłą. Myśliwiec jednak był już daleko, nabierając gwałtownie prędkości. Chwilę później zamienił się w maleńki, majaczący na horyzoncie punkt, błyszczący złowieszczo jak ciemna gwiazda. Wasylij stał z otwartymi ustami i gapił się tam, O'Maley skakał, trzymając swoje portki na dłonią a Cat mogła tylko próbować przywołać tę zgraję do porządku.
Igłą trzęsło paskudnie. Mark czuł jak walczy z turbulencjami, jak próbuje złapać najlepszy ciąg ale... czegoś jej brakowało. Maszyna chaotycznie wirowała, gdy tak oddalał się od Atlantis, nabierając ogromnej prędkości. Chłopak złapał mocno drążek, przezwyciężając wciskające go w fotel przeciążenia. Gdyby płuca nie były zgniecione, skląłby wszystkie szalejące urządzenia w środku. Jak mogli wsadzić go do tej latającej trumny? Odchylił się do tyłu i zaciągnął do siebie ster, zmuszając maszynę do wzbicia się wyżej. Turbulencje wprawiły ją w wirowanie, pozostawiała po sobie coraz gęstszą smugę gazów...
Cat przyglądała się obrazowi z drony, która miała gonić Igłę. Mały robot został jednak w tyle, gdy myśliwiec zaczął wirować w kierunku słońca. Kobieta wstrzymała oddech i zacisnęła pięści, modląc się po cichu aby nie stało się nic złego. Do cholery z tym przeklętym gratem, liczył się Mark...
Komandor wydała zduszony dźwięk, widząc Igłę płynnie wyrywającą się z turbulencji. Smuga za silnikami przestała przypominać nieregularną chmurę, strumienie rozgrzanego powietrza wzdłuż skrzydeł również wyprostowały się. Jej syn opanował tę bestię! Z nierównego, paskudnego lotu wszedł w piękny taniec na niebie, wywijając ewolucje o jakich nawet nie śniła. W jednej chwili robił pętlę, zawijając ogonem piękny wzór, w drugiej opadał prosto ku morzu, aby wyrwać się mu i polecieć nad jego powierzchnią. Promienie słońca odbijały się w granatowym poszyciu, tworząc obraz ciemnej, smukłej strzały.
I wtedy zrobił coś nieziemskiego. Jakimś cudem Igła przyspieszyła jeszcze mocniej, jej skrzydła złożyły się do tyłu. Nawet kamery zarejestrowały ją jak długą, cienką smugę. Cat zakryła uszy, słysząc potężną falę zakłóceń, którą wywołała ta akceleracja. Od dzioba myśliwca po sam jego koniec, fala uderzeniowa prześmignęła w opętańczym tempie, wyzwalając z okowów przestrzeni swojego więźnia. Nikt nie mógł dostrzec obiektu, poruszającego się z taką prędkością, finezją i dumą. Wydawało się, że wokół Atlantis krąży morderczy cień, niezdolny do pochwycenia, drapieżnie tańcząc swoje obelgi nad głowami ludzi. Jego dźwięk wibrował w uszach, długie, wysokie brzmienie, niepodobne do odgłosu innych maszyn. Cat miała wrażenie, że ma do czynienia z czymś nie z tego świata. Natężenie tego dziwnego śpiewu narastało z każdą sekundą aby uderzyć w nich z pełną mocą, gdy Igła śmignęła nad nadbudówką lotniskowca. Stojący na pokładzie musieli zakryć dłonie, słysząc ten świst i czując potężną falę, jaką w ich stronę posłał ten potwór. Nawet O'Maley zamilkł, lekko przerażony widokiem – wiedział, że Igła jest wybitna, ale żeby połamała nogi wszelkim teoriom?
Maszyna skierowała się ku pobliskim skalnym iglicom, które wybrano za cel ćwiczebny. Zakręciła nad nimi kilka kółek i zaczęła się oddalać, jakby nabierając sił do ataku. Zamontowana na boi kamera zarejestrowała jedynie smugę, która przewinęła się w towarzystwie dziwacznego śpiewu nad formacjami i pozostawiła po sobie fioletową eksplozję, zamieniając największą z nich w pył.
Mark przeleciał jeszcze raz nad okrętem i zaczął zwalniać. Z każdym niższym biegiem, wokół kadłuba Igły pojawiały się dziwne fale uderzeniowe, w których rozbłyskiwały iskry. W końcu zdołał zredukować prędkość na tyle, aby zbliżyć się do pokładu. Podwozie dotknęło pokładu, hamulce zadziałała, granatowa strzała stanęła w końcu spokojnie tuż przed krawędzią. O'Maley i reszta ludzi podbiegła do parującego i dymiacego myśliwca, zatrzymując się obok niego. Pokrywa kokpitu podniosła się. Mark wyjrzał ze środka i zerwał z głowy kask, spoglądał na nich z tym dziwnym, drapieżnym uśmiechem. Jego oczy błyszczały złowieszczo, gdy chwycił poszycie i zeskoczył na pokład swobodnie.
- Sir? - O'maley nie mógł doczekać się relacji pilota, przestępował z nogi na nogę jak małe dziecko. - Jak było tam w górze kapitanie?
- Jakbym tańczył ze swoim aniołem. - Mark powiedział cicho. - Wszystko stało się... bez znaczenia. Nie było was, wysp i nieba. Cały świat zlał się w smugi. Czułem się jak malarz podczas tworzenia świata. Przewijałem między machnięciami pędzla i kolejnymi barwami, wplatając w nie swoje wątki. A ten dźwięk... - Chłopak wywrócił oczyma teatralnie. - Mruczała jak najedzone kocię. Za każdym razem gdy przyspieszałem, słyszałem cały chór. O'Maley, Igła jest damą. Traktuj ją odpowiednio.
- Tak jest Sir!
- Wiem, że podsłuchiwałaś. - Mark odszedł dalej i powiedział do komunikatora. - To ty namalowałaś mój świat, matko.
Hoi Kei, szogun chorągwi wysłanej na Źródlaną Planetę przyglądał się mapom w swoim centrum dowodzenia. Starego dowódcę przepełniał gniew – od dawna nie miał do czynienia z tak wytrwałymi przeciwnikami. Konfederaci byli niezwykle rezolutni... Przypomniał sobie opowieści swojego przyjaciela, Miturashiego, o Sereilonie. Nie posądzał tych ludzi o tak wielką desperację. Stracili wielu dobrych żołnierzy odpierając ataki prosiąt, które musiały mnożyć się masowo w ich siedliskach. Teraz chcieli zająć i tę planetę... Na Ziemi udało się ich wyplenić, trzeba będzie to powtórzyć. A jeżeli to się nie powiedzie... cóż, pozostaje zniszczenie tego, po co tu przyszli, jak proponował jego zmarły brat. Hoi Kei krzyknął krótkie słowo do swojego adiutanta, który kłaniał się wpół, przyjmując rozkaz. Po chwili wielki holoprojektor w centrum sali ukazał twarz innego oficera Koalicji.
- Wielki Generale Hoi Kei!
- Kapitanie Wen Dzon... - Generał zmarszczył brwi i zaczął ostrym tonem. - Kiedy będziecie gotowi?
- Niedługo, wielki! - Wen Dzon, człowiek z wyjątkowo pobrużdżoną twarzą skrzywił się, przybierając wygląd potwora, przez swoje blizny. - Moi ludzie są już prawie gotowi.
- Mongołowie... - Generał splunął przed siebie. - Już raz zawiedliście, Złota Ordo.
- Pomścimy hańbę mojego plemienia, o wielki. - Wen Dzon przymilnie przeprosił, pochylając głowę. - Sereilon stanie się miejscem narodzin wielkiej zemsty.
- Zemsty! Ha! Nie potrzebuję zemsty! Chcę widzieć tę dziwkę rżniętą przez twoje bydło!
- Tak też się stanie, Cafryn Harrier będzie moją ladacznicą. - Kapitan zgodził się z wyraźną radością w głosie ociekającym jadem. - Jednak aby tygrysica wyszła z lasu, trzeba jej kocię zranić.
- Co proponujesz Wen Dzonie? - Generał zaciekawił się, rozpoznając przebiegły podstęp. Takie postępowanie było nad wyraz w jego stylu. - Masz jakiś plan?
- Jej syn, Mark Harrier... musimy dopaść najpierw jego.
- Przecież to jest jakiś cudak, nie będziesz miał z tym problemów. Zgadzam się, wciągnij go w pułapkę.
- To nie takie proste. - Kapitan pokiwał przecząco głową. - Tygrysica dobrze go nauczyła. Jest wytrwały. Uderza z zaskoczenia. Trzeba to dobrze zorganizować.
- Masz swoją Złotą Ordę! Wymyśl coś. - Hoi Kei machnął dłonią na adiutanta, który podał mu krewetki w tradycyjnym sosie. - Dysponujesz i tak wielkimi siłami.
- Nie aż tak, aby wygrać już teraz, o wielki.
- Zmienimy to... niedługo.
Wen Dzon pokłonił się i odszedł od swojego holoprojektora. Chustę, którą przewiązał swoje czoło potargał potężny podmuch. Kolosalna maszyna wzniosła się po raz pierwszy ze swojego doku i zatrzymała nad nim. Jego ludzie zaczęli wiwatować i pokrzykiwać jak pijani, ciesząc się na jej widok... Tak, ta broń da im zwycięstwo.
Sierżant Peterson, nazywane również Pniakiem, był osobą o zgoła niewzruszonym charakterze. Za nic miał kule śmigające w powietrzu nad jego głową, eksplozje za plecami czy krzyki swoich podwładnych. Chinole mogli pruć do niego nawet swoim ryżem a i tak by przyjął to ze stoickim spokojem. Tego dnia również wydawał się nieporuszony ogniem obrońców, którzy przyskrzynili jego desant ledwie kilkaset metrów od brzegu morza. Komandor Harrier robiła co mogła, aby wyratować marines z opresji, jednak wróg trzymał się mocno w swoim postanowieniu anihilacji ponad stu Konfederatów.
Pniak co chwila otrzymywał aktualizacje sytuacji taktycznej z Atlantis, odpowiadał krótkimi burknięciami lub oszczędnym "Tak Jest!". Kątem oka spojrzał na niebo ponad sobą, cztery Manty wywijały tam niezłe herezje, robiąc mielonkę z tosterów chinoli. Oj tak, wojna! Smaczna, śmierdząca prochem, krwią i strachem. Wszędzie wokół sierżanta kulili się jego żołnierze, szukając ochrony w prowizorycznym okopie. Był z nich paskudnie dumny – najpierw pod osłoną Walrusów wpadli na plażę, roznieśli w pył mały bastion a teraz nawet nie myśleli o wycofaniu się. Za każdy strzał wroga oddawali swoim, za jeden krzyk rannego odpłacali zabitym chinolem.
Wojna!
Cat przeleciała wzrokiem po mapie i krótkich notkach, poprzyczepianych szpilkami do konkretnych miejsc i jednostek. Pochyliła głowę w zadumie, analizując sytuację. Pniak co prawda trzymał pozycję doskonale, ściągając na siebie główne siły obrońców, jednak do zdobycia wyspy było daleko. Najpierw musieli wykrwawić wroga, dopiero potem mogli zacząć eliminację licznych stanowisk obrony.
Ktokolwiek dowodził tym miejscem, miał pojęcie o jej zdolnościach i to doskonałe. Postawił wszystko na walkę z siłami lotniczymi i małymi grupami taktycznymi Konfederacji. Każda wieżyczka pozostawała w obszarze rażenia sąsiedniego bastionu, lotniska umieszczono w najtrudniej dostępnych kanionach a samo centrum bazy było skryte w środku kordonów obronnych. Komandor rzuciła okiem na swoich pilotów, którzy od kilku godzin męczyli się z wypadami myśliwców wroga. Tym razem nie zadawali ogromnych strat obrońcom – chinole wyskakiwały małymi grupkami, które w ostatniej chwili zawracały w bezpieczny rejon, zmuszając Manty do kosztownych pościgów. Wasilij musiał wrócić do hangaru swoją maszyną, aby wykonać niezbędne remonty i załadować amunicję. Jak na razie w powietrzu pozostała trójka, razem z paroma dronami zwiadowczymi, zbierającymi cenne informacje.
- Nie podoba mi się to. - Cat mruknęła do Nataszy. - Oni coś knują.
- To pewne. Dobrze przewidzieli twój ruch.
- Więc musimy ich przechytrzyć. Jak by tu...
- Ma'am, kontakty, czterdzieści mil na zachód od nas!
Cat ożyła gwałtownie. Spojrzała na mapę morza, która błysnęła na jej stanowisku. Nie mogła uwierzyć własnym oczom... Koalicja w końcu zdecydowała się użyć swoich okrętów! Jeden krążownik razem z trzema fregatami płynął po niebezpiecznym kursie – odcinał Atlantis drogę ucieczki. Jednak nie to było najgorsze, gdy Lynn wycofała się aby zatankować, z baz wroga wyrwała się cała masa maszyn, tak aby rozerwać jej Manty. Mieli przewagę co najmniej dziesięć do jednego. Nick i Mark zawrócili szybko, tak aby osłaniać jak najlepiej desant na wybrzeżu. Może i byli na przegranych pozycjach, jednak zataczali miarowe okręgi, jak psy pasterskie wokół swojego stada. Nie dopuszczą do masakry.
- Gorąco! - Mark rzucił głośno. - Wasil, startuj szybko, Lynn, weź zapasową Mantę.
- Się robi, Sir.
Nad głowami marines rozgorzała brutalna walka. Dwa świetnie wyposażone Vtole, następcy helikopterów oparci na napędach odrzutowych, znosiły kanonadę lekkich myśliwców Koalicji. Nie było sekundy wolnej od śmigającej serii z działek czy rakiety, która eksplodowała mijając cel. Obaj piloci pokazali się od najlepszej strony, udowadniając dobitnie, że nie są już żółtodziobami. Trzymali się na pozornie ciężkich pozycjach, dając się otaczać, jednak ich maszyny były zdolne zawisnąć w powietrzu – wróg nie raz przekonał się, jak w ciągu sekundy zmienia się z łowcy w ofiarę, lecąc wprost w strumień pocisków. Do morza zaczęły spadać pierwsze odłamki zniszczonych samolotów Koalicji. Cat miała jednak pewność, że to dopiero początek – Wróg za wszelką cenę trzymał ją w tym miejscu...
Następny komunikat wyjawił całą sprawę. Jeżeli manta miała prawie dziesięć metrów długości od czubka po ogon, to ten kolos, którego ujrzeli na holoprojekcji wydawał się tytanem. Blisko czterdziestu metrowy VTOL, opancerzony lepiej niż niejeden czołg i najeżony licznymi wieżyczkami wydawał się królem przestworzy. Catherine mogła tylko podejrzewać jak wielką siłą ognia dysponuje – liczyła się z co najmniej kilkoma działkami lekkimi i wyrzutniami rakiet. Do tego dochodziła potężna osłona, którą zapewne umieszczono w bebechach monstrum. Natasha nadała mu szybko kodowe oznaczenie Alfa 5, zaraz po okrętach chinoli, które otoczyły ich. Musieli teraz walczyć na kilku frontach...
- Pani Komandor, proszę o zezwolenie przejęcia obcej maszyny. - Mark rzucił do niej przez komunikator.
- Odmawiam. - Kobieta odparła szybko i zaczęła szukać wyjścia z impasu.
Wrogi kolos wlókł się w ich kierunku, jakby zupełnie mu się nie spieszyło. I tak zrobi to, po co tu przybył. Catherine zaklęła szpetnie pod nosem i wykonała symulację kursów wszystkich obiektów – mieli godzinę nim zostaną przyskrzynieni na dobre. Przede wszystkim trzeba było wyrwać marines z okopów – musieli wrócić na pokład. Ta ofensywa jest już zakończona, nawet jeżeli cudem przetrwają, wykrwawią się a wróg otrzyma posiłki. Kobieta spojrzała na swoją pierwszą oficer i skinęła jej głową.
- Wyślij Walrusy aby zebrały desant.
- Tak jest Ma'am.
Drugie skrzydło pilotów, obsługujące pojazdy z zapasowego węzła kontrolnego, zabrało się za swoje przykre zadanie. Walrusy może i były przeznaczone głównie do walki, jednak ich tylni przedział można było skonfigurować do zadań transportowych. Dwa kursy czterech pojazdów zabiorą pozostałych przy życiu żołnierzy z plaży. W chwili gdy z pokładu wystartowały dwie Manty, Atlantis odpaliła w kierunku wyspy potężną salwę rakietową, wprowadzając zamęt w szeregach obrońców. Dało to chwilę wytchnienia konfederatom, pierwsza grupa żołnierzy w ciągu minut była już w drodze do domu. Pniak pozostał na miejscu, nadzorując tę resztkę, która musiała znieść wszystko sama. Pierwsze skrzydło, w pełnym składzie, zapewniło im adekwatną ochronę. Pomiędzy eksplozjami potężnych głowic rakietowych i ostrzałem Mant, żołnierze wydawali się bezpieczni.
Tymczasem ogromna maszyna latająca przyspieszyła, razem z zespołem okrętów, które zmieniły kurs na przechwytujący. Gdy Atlantis skierowała całą swoją broń na nabrzeże, pozostała bezbronna od strony wody. Alarm rozległ się na całym statku, uderzające w niego rakiety i kule artyleryjskie poddały testowi moc osłon. Cat nie mogła nawet zarządzić manewrów unikowych, Walrusy nie mogłyby zadokować. Sytuacja na lądzie wyglądała już na opanowaną, marines zdołali cofnąć się na linię brzegową, jednak nagłe pojawienie się kolosa nad ich głowami zmieniło odwrót w piekło. Wielu żołnierzy padło ofiarą jego działek, które pluły ogniem bez ładu i składu po okopach. Zalewająca z każdą falą piasek woda wracała do morza, brocząc je szkarłatną plamą.
Pniak wiedział, że musi zapanować nad chaosem. Rzucił kilka krótkich komend, przywołał do porządku i zebrał przy sobie resztkę przetrwałych. Może i byli tylko piechurami, jednak potrafili się odgryźć. Kolos zakręcał właśnie kółko nad nimi, podgryzany przez cztery Manty, gdy te parę rakiet poleciało w jego stronę, wybijając go z rytmu. Piloci natychmiast wykorzystali to, zajmując najlepsze pozycje – to nie była walka lecz brutalna bijatyka, na małe odległości, liczyły się ułamki sekund w reakcji. Wielkie złote insygnia wymalowane na boku potwora były znane konfederatom – Złota Orda, jedna z najbrutalniejszych jednostek Koalicji została przyzwana, aby zwalczyć ich. Nie mający skrupułów wpółdzicy potomkowie stepowych plemion co chwila drapieżnie wyciągali swe łapska ku swoim przeciwnikom. Mark i Wasyl zajęli się lewą flanką, prawą pozostawiając resztę. Olbrzym może i wydawał się powolny, jednak pilotował go prawdziwy profesjonalista. Obracał się co chwila, ustawiając jak najlepiej do ostrzału. Potok pocisków z jego działek wydawał się nieskończony, zamieniając niebo w istne piekło – żaden z myśliwców nie uchronił się przed uszkodzeniami.
Najdziwniejsze było jednak to, że koncentrowali się najmocniej na Mancie Marka. Gdy tylko wykonywał jakiś karkołomny manewr, umykający prawom fizyki, gigant korygował pozycję tak, aby go ośmieszyć. Nawet nie próbował zestrzelić małych maszyn.
Bawił się z nimi.
Podle, karkołomnie krętactwa Mongołów miały na celu wprowadzić zamęt w szeregach konfederatów. Udało się to połowicznie, nawet tak ciężki przeciwnik miał słabości. Mark wykorzystał jego zainteresowanie swoją osobą, odciągając go jak najdalej od brzegu, dając swobodę ruchu wracającym po resztę żołnierzy Walrusom. Odwrót zakończył się w chwilę potem, gdy ich kadłuby rozbijały zbroczone czerwienią i płomiennymi odłamkami fale. Pniakowi udało się wycofać, co prawda z dużymi stratami, jednak nie dał się zastraszyć.
- Ma'am, nie dadzą sobie rady!- Sierżant meldował pospiesznie do komandor. - Ten zasraniec jest jak smok, pluje ogniem w każdą stronę!
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, Pniak. - Cat syknęła w odpowiedzi.
Kobieta zaciskała mocno dłonie na poręczach fotela, przyglądając się w milczeniu chaotycznemu odwrotowi. Jej piloci spisali się, wyciągnęli wroga w pole. Jednak kanonada na morzu rozgorzała jeszcze mocniej. Działka Atlantis rozpruwały kolejne pociski skierowane w okręt. Walka nabierała intensywności z każdą minutą – przeciwnik zbliżał się z pełną prędkością. Gdy amfibie zadokowały bezpiecznie, Catherine błyskawicznie rzuciła wiązankę rozkazów. Maszynownia ruszyła z pełną mocą, lotniskowiec wykonał ostry skręt i zaczął uciekać. Manty nie mogły się jednak oderwać od swojego przeciwnika, który ciągle odcinał im drogę ucieczki. To trzeba mu było przyznać, był niezwykle zwrotny. Zarzucało nim na wszystkie strony, jednak nawet na sekundkę nie oddał inicjatywy.
- Jasna cholera! - Mark zaklął na cały głos, widząc szarość na swoim holoprojektorze. - Ten skurwiel... Uważajcie!
Trzy pozostałe Manty odskoczyły we wszystkie strony, widząc furię z jaką Mongołowie zestrzelili dowódcę. Nagle walka zmieniła się z manewrowego plucia ogniem w skoordynowane salwy i pojedynek na wytrzymałość. Mark nie wydawał rozkazów – nie chciał rozpraszać swoich przyjaciół. Przyglądał się w ciszy masakrze, która rozgrywała się na niebie. Cała trójka robiła co mogła, aby ich myśliwce przetrwały starcie.
Wszystko wyglądałoby całkiem dobrze, gdyby nie pojawienie się licznego roju maszyn latających z wyspy, rzuconych na lotniskowiec. Śmignęły w bezpiecznej odległości od miejsca walk i zawróciły ku swojemu celowi, zamykając go w paskudnej pułapce. Catherine uderzyła pięścią o pulpit, zarządziła manewry unikowe i przyglądała się temu wszystkiemu. Strużki lodowatego potu spływały po jej plecach. Wpadli w najgorsze bagno, jakiego można sobie tylko zażyczyć. Spojrzała ku pilotom, chciała coś powiedzieć do syna, jednak nie było go tam.
- Gdzie poszedł kapitan Harrier? - Rzuciła do Natashy.
- Przed sekundą wybiegł.
- Ma'am! Tu O'Mailey! Kapitan prosi o pozwolenie na start Igły!
- Nie... - Catherine przerwała wpół słowa i zamknęła oczy. - Z Bogiem. Róbcie co każe.
Na niebie zapadał zmrok. Szarówka objęła w swe władanie świat, zmniejszając widoczność każdego. Manty wykorzystały to, odrywając się na bezpieczną odległość od swojego oprawcy i zaczęły krążyć wokół niego, trzymając jak najdalej od Atlantis. Komandor skoncentrowała się na jedynym celu, jaki teraz miała- wyciągnięciu ich z tego chaosu w jednym kawałku. Koordynował ogień wieżyczek tak, aby zarówno wrogie okręty jak i myśliwce nie zdołały przeszkodzić jej synowi w starcie. Po chwili uśmiechnęła się, widząc czarny cień, przyspieszający gwałtownie nad falami.
Mark obejrzał się, mijając okręt matki. Musiał ich wszystkich uratować, a Igła była kluczem do zwycięstwa. Chinole nie mieli pojęcia o jej możliwościach. Zakręcił koło nad Atlantis, nabierając ogromnej prędkości i wszedł na wyższy bieg, wywołując coś podobnego do eksplozji. Świat znowu rozmył się w smugi barw, równy pomruk poniósł się zza jego pleców.
Coś w jego środku odezwało się. Pragnął... walki. Jego mięśnie drżały, nozdrza rozszerzyły się a oczy poruszały się chaotycznie. Zacisnął potężnie zęby, widząc na radarze zbliżające się czerwone trójkąty w formacjach bojowych. Chcieli go dorwać? Proszę bardzo. Igła zawirowała, jak mały cyklon, odbijając w prawo, prosto ku niczego nie spodziewającym się myśliwcom. Grad pocisków posypał się, przecinając jeden z nich na kawałki a drugi posyłając w paskudny korkociąg. Za ogonami chinoli śmignęła czarna smuga, której towarzyszył wysoki, przynoszący niemiłe myśli dźwięk. Piloci pokrzykiwali na siebie, przeformowali szyki i przyspieszyli w kierunku Atlantis. Już mieli ją w zasięgu, gdy od cień znowu zaśpiewał za ich plecami, zestrzeliwując kolejną maszynę. Formacja rozpadła się, aby zestrzelić intruza, dwa myśliwce nawet leciały za nim, jednak szybko przekonały się, że nic nie osiągną. Ich piloci rozglądali się wokół siebie, szukając celu, który znikał z ich radarów co chwila. Dopiero po chwili zauważyli masakrę, jaką zgotował reszcie ich towarzyszy – dotarli do lotniskowca, byli wyżynani w pień. Nie mogli znaleźć bezpiecznego miejsca, z jednej strony wieżyczki, z drugiej ten drapieżnik. Z każdym uderzeniem zostawiał po sobie płonące wraki, unikając zupełnie ostrzału. Przerażeni ludzie rzucili się do ucieczki, nadal szarpani i zdziesiątkowani. Walka trwała może kilkanaście minut, jednak krwawe żniwo zostało zebrane. Koalicja pożałowała swojej pewności siebie.
Wasyl, Nick i Lynn robili co mogli, jednak nie zdołali opanować sytuacji. Kolos w końcu wyrwał się im, z pełną prędkością lecąc ku Atlantis. Nie mogli nawet do niego podejść, bronił się wyśmienicie. Miał może minutę lotu do lotniskowca, już tracili nadzieję na ratunek, gdy ciemna strzała śmignęła z nieba wprost na giganta. Strumień pocisków posypał się gęsto po osłonach, zabarwiając je na złoty kolor. Dowódca jednostki odwrócił maszynę, sądząc że to jedna z Mant zbliżyła się nadto, jednak odnalazł tylko ciemność. Z każdej strony otaczał go mrok, wydający narastające brzmienie. I znowu, tym razem od przeciwnej strony, dostał potężną salwą pocisków. Trójka pilotów, widząc jego zdziwienie, przyspieszyła, robiąc co tylko w ich mocy aby Igła i Mark mieli wolne pole do popisu. Z licznych wieżyczek na metalowym cielsku posypały się krótkie serie pocisków a flary eksplodowały wysoko nad nim. W ich blasku dojrzeli mknący z zawrotną prędkością ostry kształt. Salwa rakiet poleciała w jego stronę, nie dając mu nawet szansy na ucieczkę.
Nie potrzebował jej. Zaczął gwałtownie opadać w dół, wprost ku powierzchni morza, poszyciem rozdzierając wysokie fale. Pociski eksplodowały, gubiąc zupełnie cel. W takich warunkach ich system namierzania odbijał się od wody, głupiejąc zupełnie. Kolos uważał sprawę za załatwioną, dobierał się do Atlantis, prując w okręt czym się dało. Starcie dwóch takich konstruktów było niezwykłym widokiem – obie strony zalewały się ogniem bez wytchnienia. Pokład okrętu przeorały liczne dziury po pociskach, alarmy uszkodzeń zawyły niemiło a załoga przygotowywała się najgorsze, gdy dźwięk znowu zaczął narastać. Kolos zaczął obracać się, aby przyjąć burtą atak. Potężna, fioletowa eksplozja na jego rufowych osłonach rozświetliła niebo. Igła minęła go o włos, drąc jego poszycie długą serią na całej długości kadłuba. Kilka wieżyczek zdołało ją namierzyć a nawet trafić, jednak rozgrzane tarciem osłony wydawały się wytrzymywać te nieliczne trafienia. Zabłysły złowieszczo błękitem i zniknęły, umykając wzrokowi artylerzystów. Catherine odebrała jakiś dziwny przekaz od wroga, plątaninę przekleństw i obelg, jednak skwitowała to krótkim...
- Walcie się! OGNIA!
Kanonada rozgorzała na nowo, nadwyrężone osłony kolosa nie dawały już rady wytrwać. Przepuszczały coraz więcej kul, rozrywających teraz poszycie. Obie jednostki były już na skraju wyczerpania, wiedząc, że następne sekundy zadecydują o wszystkim...
Catherine prawie zawyła z radości. Mark uderzył z wręcz nieziemską skutecznością ostatni raz. Pola siłowe nie zdołały wytrwać jego natarcia z góry, długiego strumienia pocisków zakończonych strzałem z działka plazmowego. Kula energii wbiła się w potwora i stopiła jego wnętrze, wyrywając eksplozją dziurę na wylot. Igła śmignęła tylko nieopodal, zawijając jak szalona aby dobić potwora. Kolejna fioletowa eksplozja posłała go w szalony korkociąg, plujący ogniem i przekleństwami w na każdej częstotliwości.
Manty dobiły wirujący wrak, który wpadł do morza. Jego odłamki płonęły jeszcze długo na falach, będących śladem po Atlantis. Okręt miał wolną drogę, Koalicja odpuściła. Jednostki wroga nadal strzelały, jednak ich zapał gwałtownie zelżał. Rzeźnia, której byli świadkami nie napawała optymizmem – również były powolne i łatwe do namierzenia przez dziwną jednostkę. Natasha wsłuchiwała się w ich komunikację, próbując wyłapać z niej jakieś konkrety, jednak zdołała wychwycić jedynie jedno słowo, które chinole powtarzały bardzo często.
- Oni... - Kobieta powiedziała do Catherine. - Demon Oni. Sądzą, że Mark jest potworem z mroku, którego przywołaliśmy.
- Oh, jest, nawet nie wiedzą jak celnie trafili.
Cat wiedziała doskonale gdzie odbędzie się następna batalia w jego wykonaniu. Nie mogła się jej doczekać.
Konfederacja nie ustała w swoich wysiłkach. Po odwrocie taktycznym Catherine wykonała serię markowanych ataków, rozpoznając rozmieszczenie sił Koalicji. Od teraz Złota Orda dostawała najwyższe sygnatury ataku a okręty morskie były ścigane bez ustanku – pogranicze archipelagu chinoli zamieniło się w strefę partyzanckiej wojny. Wiele baz zostało zniszczonych w nocnych nalotach, jednak był to dopiero początek – ekspedycja musiała ustanowić swoją obecność na nowo zajętym terytorium. Po ciężkich dwóch miesiącach w końcu zdołali założyć stałą bazę zaopatrzeniową, chronioną na tyle, aby Atlantis nie musiała ciągle wracać w jej pobliże. Catherine zarządziła powrót do Miasta, aby dać swoim ludziom wypocząć, dokonać niezbędnych remontów i uzupełnić nadwyrężone zapasy. Małe łodzie podwodne kursowały między nowo zdobytymi terytoriami a główną bazą, zapewniając nieustający kontakt i posiłki.
Pniak może i był niewzruszony, jednak przejął się swoimi stratami. Przez cały czas doszkalał swoich podwładnych, robiąc co tylko w jego mocy, aby nigdy więcej nie znaleźli się na zgóra przegranych pozycjach. Mark tymczasem odzyskał swoją pogodę ducha. Catherine z przyjemnością przysłuchiwała się jego głupkowatym żartom i plotkom o możliwościach Igły. Rick O'Maley był zawzięcie wypytywany o to, jednak milczał, zgodnie z rozkazem kapitana. Przekazał mu tylko dziwne wieści – Igła nie powinna stawać się zamaskowana. Najwyraźniej oddziaływanie napędu i osłon tworzyło bańkę, która całkowicie zakłócała działanie radarów i rozmywała obraz. Doradzał jednak, aby ograniczyć korzystanie z myśliwca do minimum – raz udało im się w tajemnicy zastosować jego siłę, jednak wróg nie powinien móc się mu przyglądać bez przerwy. Nie chcieli niemiłych niespodzianek.
Po powrocie do Miasta, Catherine pominęła temat ostatnich zdarzeń. Postanowiła wybaczyć Halseyowi, który jakimś cudem zdołał chociażby na chwilę uciszyć Dianę. Jej załoga, mimo śladowej niechęci, mogła odpocząć na suchym lądzie. Sama komandor wróciła do małego mieszkania na stoku, które nadal wydawało sie oazą spokoju. Ktoś musiał podlewać liczne kwiatki, ożywiające swoją obecnością jasne otoczenie. Cat w pierwszej wolnej chwili opadła na łóżko i usnęła błogim snem, budząc się następnego dnia dopiero w południe. Spojrzała na zegar na ścianie – 2192 rok, 23 lipca, 11 34. Przybyła tu ponad rok temu. Odzyskała syna, uratowała planetę i odniosła tyle sukcesów... Pochwaliła się w myślach. Nawet Dowództwo wysłało jej pozdrowienia z okazji...
- Urodzin? - Kobieta spoglądała na wiadomość zdziwiona. - O cholera. Mam jutro, dwudziestego czwartego! Ja i ...
Catherine usiadła na fotelu, sięgnęła po kieliszek tego samego miejscowego wina, które uwielbiała. Tak, dwadzieścia trzy lata temu, urodziła Marka. W swoje własne urodziny! Pamiętała ten dzień jak dzisiaj. Zarumieniła się, wspominając jego żarłoczność od pierwszych chwil... które na własne życzenie przerwała. Odchowała go i oddała pod opiekę rodziny. Musiała mu to jakoś wynagrodzić! Pewnie sam nawet nie wiedział kiedy obchodzi swoją rocznicę, w dokumentach miał wpisany piątek, 13 maja, liczony czasem Greenich, tradycyjną rachubą Konfederacji. Pechowy dzień, jak mawiał, skoro otwarł wtedy oczy. Czasami miała ochotę go ukatrupić... Już sięgała po komunikator, aby go tutaj przywołać, gdy jej drzwi prawie eksplodowały. Natasha wtargnęła do środka, niosąc przed sobą wielką, kolorową torbę.
- No już malutka, przymierzanie czas zacząć!
- Hę? - Pewne zdolności były dziedziczne u Harrierów, tak jak ich zdolność artykułowania zdziwienia w tak nietypowo uroczy sposób.
- Pani Komandor chyba nie ma zamiaru spędzić swoich urodzin w tej samotni? - Rosjanka rzuciła na sofę siatkę, z której wypadł jakiś dziwny materiał. - Rozbieraj się.
- Ale... - Catherine mogła jedynie próbować protestować. Jej koleżanka zaczęła rozpinać guziki koszuli, którą narzuciła na siebie komandor. Odskoczyła jak poparzona, czując wstyd. - Tarkowska! Do cholery!
- Przecież wszystko i tak widziałam. Nie pamiętasz Akademii? - Kobieta zaśmiała się do niej i skończyła co zaczęła. - Poza tym, widziałam w życiu dość gołych tyłków. No, może nie tak jędrnych.
- O nie!
Catherine mogła tylko skapitulować. Zdołała tylko wynegocjować szybki prysznic, dzięki któremu odświeżyła się na tyle, aby przymierzyć kreację przyniesioną przez przyjaciółkę. W ogóle, skąd ona ją wytrzasnęła tutaj? No tak... przecież Miasto miało zakład tekstylny, produkujący z włókien różnego pochodzenia cudaczne ciuchy jak i proste fatałaszki. Piętnaście minut później stanęła przed lustrem i przyjrzała nowej sobie...
- Siiiir!
- Rick, biegiem albo nas zeżre!
- Harrier, jak stąd wyjdziemy, skopię ci ten oficerski tyłek! Nie mówiłeś mi, że tutaj są rośliny żrące ludzi!
- Uważaj szkocie!
- Jasny gwint, ale to wielkie... Normalnie, moja babka opowiadała mi o wielkich dębach z Ziemi ale to...
- Aha... CHODU!
- Ała! Ja pier...
Natasha położyła dłonie na ramionach zszokowanej swoim wyglądem koleżanki. Catherine przycisnęła dłoń do ust, aby powstrzymać się przed dziwnymi odgłosami. To... pasowało doskonale! Długa, kremowa kreacja, sięgająca aż po kostki, z jednej strony wyglądają staromodnie, jak suknie dam z południa okresu przed Secesją. Jednak jej nowoczesna natura też została zaakcentowana w odpowiedni sposób – krój uproszczono, talię zaznaczono wyraźnie a dekolt przyciągał wzrok swoją głębią. Ramiona kobiety opinała cienka, podobna do siateczki materia, jeszcze mocniej akcentująca jej urodę w przedziwny sposób. Rękawiczki zaczepiały się na środkowym palcu, zawsze dokładnie trzymając swoją pozycję. I te delikatne ozdoby, proste a jednak cudownie dobrze komponujące się z jej cerą. Catherine o blond włosach w tej sukni wyglądała wyśmienicie. Jej barwa, przypominająca perłową głębię, akcentowała jasną skórę i niebieskie oczy wyśmienicie. Czasami miała nawet wrażenie, że gubiła granicę pomiędzy ciałem a tworzywem je opinającym.
- Wow...
- Noo... to się Mark ucieszy...
- Co?!
- Nic nic, jeszcze buty!
- Szefie? Nie słyszę cię! Hę? Kosmiczne zombie-rośliny chcą wyssać ci mózg? A to pech...no przecież ten kwiatek tak ładnie cię całuje! Momencik, Wiola pomoże... Jak to kto? Francuz, cholera jasna!
- O'Mailey... zginiesz kiedyś. Ty i Wiolanda.
- Wiola.
- Gdzie Drake?
- A bawi się tam z czymś. No z tym...
- Wow.
- Tak chyba nie nazywa się przerośnięty lądowy kalmar?
- Szkocie, zrobię z ciebie kobzę.
Natasha przyglądała się swojemu dziełu w ludzkiej postaci. Catherine wyglądała cudownie tego wieczoru. Wasylij dopilnował, aby zachodni taras został przygotowany z tej okazji. Nie rozwiesili jakichś kolorowych bzdetów ani piniaty, jak proponował Nick, jednak zgodzili się na miejscowe ozdoby. Wyławiane od lat bezkręgowce morskie tej planety pozostawiały po sobie przeróżne muszle i pancerzyki, które można było łatwo wypolerować. Tak więc to one znajdowały się teraz, poskładane przez Lynn w schludne kreacje. Prócz tego wywieszono flagę Konfederacji, wielkiego błękitnego orła na tle odrobinę ciemniejszej barwy. Halsey dał im jeszcze delikatne lampy fluorescencyjne, dodające do delikatnej, schludnej atmosfery swój błękitny blask. Zapalą je gdy słońce w końcu zajdzie. Cała załoga okrętu miała być obecna tylko na początku, potem i tak zawiną się do barów czy pubów. Zapiją się w swoim gronie – należało im się to bez zdania sprzeciwu. Muzykę zapewniał jak zawsze holoprojektor, grający tym razem spokojną melodię napisaną na cześć kolonii macierzystej Harrierów, wzorowaną na twórczości Samuela Barbera. Nie każdemu odpowiadał taki wybór utworu, jednak protesty uciszył sierżant Pniak, przypominając, że są żołnierzami aby bronić swoich tradycji a nie przebierać w nich jak baby w ziemniakach na targu. Natasha zaprosiła nawet Halseya, zaznaczając, aby przemilczał swoje dawne grzechy. Dla pewności ustawiła jeszcze kilku Marines przy wejściach – Valasquez została dostrzeżona nie raz, przebrana nawet za kelnerkę. Miała jednak pecha, została dokładnie zidentyfikowana i wyproszona, wbrew propozycji paru osób, aby wyrzucić ją do morza. Plan odrzucono, stwierdzając jednoznacznie, że trucie środowiska jest złe.
Nie obyło się bez problemów. Catherine, która swoją postacią wywołała szok wśród zebranych nie była jedyną olśniewającą urodą osobą. Rebeca Walcot również postarała się, najwyraźniej wiedząc dokładnie o dzisiejszych urodzinach Marka. Dziewczyna była znaną bywalczynią podobnych imprez, dlatego doskonale orientowała się w panujących tu regułach – jej karmazynowa suknia balowa jedynie dodawała aury drapieżności, którą dało się wyczytać w jej wzroku. Przyszła zapolować, jednak nie zdawała sobie sprawy, że jej największy rywal był osobą zupełnie innej marki i kalibru. Tak więc dwie niezwykle pociągające kobiety przyciągały do siebie wzrok każdego mężczyzny. Catherine pozostawała jednak milcząca, gdy Rebeca zabawiała swoje otoczenie błahą rozmową. Wielu młodszych oficerów ślimaczyło do niej oczka, jednak najbliższe otoczenie Komandor pozostawało z daleka. Ot ludzki tok myślenia – toczyć batalie na każdym froncie.
Najgorszym problemem była nieobecność samego Marka. Natasha nie mówiła o tym nic, starając się nie zniechęcić przyjaciółki do przybycia. Wasylij robił co mógł aby go zlokalizować, jednak zrezygnował słysząc, że zabrał Drake'a i Ricka ze sobą. Pewnie poleciał na ryby, nie chcąc pokazywać się publicznie – to akurat było do wybaczenia. Jednak to urodziny jego matki, dlatego rosjanin pluł sobie w brodę za brak roztropności. Powinien go skuć kajdanami i trzymać w skrzyni obitej tytanowymi łańcuchami!
- Skończyłeś? Niedługo będziemy u celu.
- Trochę ciężko, gdy ryba śmierdzi jak wszystkie nieszczęścia, SIR!
- Milcz ty... ty góralu!
- Oh... Chce pan poznać Wiolę bliżej?
- Dziękuję! Leżeć pies! Cholera, jeszcze ty mnie uśliń...
- Gotowe!
Mark obejrzał się za siebie i kiwnął głową. Wszystko zostało zapakowane do skrzynki na amunicję – najlepszego pojemnika jaki mieli pod ręką. Parę dni wcześniej wypolerowali go dokładnie, pomalowali na czarno i wyłożyli miękkim materiałem zgodnie z przeznaczeniem. Mark wylądował na głównym lotnisku Miasta i kopniakiem otwarł właz małego transportowego VTOLa. Obaj wypadli na płytę i pognali przed siebie, umykając kontrolerowi. Za nimi oczywiście biegło ostatnie nieszczęście tej wyspy, zwany przez nich "psem". Czworonożny płaz bardziej jednak przypominał miniaturowego smoka z tymi kryzami zaraz za łukiem szczękowym i pyskiem zdolnym roztrzaskać kości człowieka w okamgnieniu. Przebywająca na szczycie góry straż odskoczyła na boki, widząc dwóch paskudnie umorusanych ludzi. Prawdę powiedziawszy, obaj młodzieńcy dziwili się jak ich pancerze zniosły tę małą przygodę – płyty naramienne były popękane, w przestrzenie na stawach powchodziła masa błota i czegoś co przypominało rzęsę. Mark nosił szczelną zbroję desantowca. O'Maley nie był w gruncie rzeczy żołnierzem lecz technikiem, dlatego posiadał stary model pancerza inżynierskiego, przerobionego do celów własnych. Z każdej strony wystawał jakiś dziwny dodatek, spawy błyszczały jak blizny a nienormalna konstrukcja na plecach ciągle wibrowała. I tak oto ci dwaj dziwacy znaleźli się w windzie i spojrzeli na siebie. Dopiero teraz zrozumieli, że zapomnieli o jednym ważnym punkcie – nie zdążyli się doprowadzić do porządku. Rick zareagował na to błyskawicznie, przy pierwszej okazji wepchnął Marka pod natrysk przeciwpożarowy i włączył go. Chłopak obracał się w korytarzu pełnym ludzi, zmywając z siebie całą masę brudu, zostawiając wielką plamę. Potem, mimo protestów, zmusił szkota aby sam poddał się "procedurze". Jakiś strażnik chciał im zwrócić uwagę, jednak widok wojskowego pulsera i złowieszczego klucza francuskiego onieśmielił go. Zapytał tylko grzecznie o cel tego zamętu, otrzymał krótką odpowiedź.
- Problemy.
Poznając głos Harriera pojął, że nie ma co dywagować. Przepuścił obu i wezwał sprzątaczy, podając jako powód drobny wypadek.
Catherine opierała się o barierkę i spoglądała ze smutkiem na zachodzące słońce. Chciała spędzić dzisiejszy wieczór ze swoim dzieckiem, spokojnie i bez szaleństw. Popatrzeć w jego oczy, posłuchać głosu... pobyć, jak zwykli ludzie a nie udawać profesjonalnego dystansu. Oparła brodę na podstawionej dłoni i westchnęła – faktycznie, Mark mógł nie chcieć przyjść. Nie lubił Miasta od momentu gdy Valasquez rozpoczęła swoje fanaberie. Jednak mógł zrobić ten wyjątek, dla niej... A może lepiej, że go tu nie było? Rebeca mogła postarać się rozbudzić w nim stare uczucia. Widziała jego dziennik i ostatnią kartkę, którą zamazał ledwie parę chwil przed przekroczeniem pewnej granicy z nią. Pokiwała smutno głową w rytm smętnego kawałka bardzo starego zespołu z Ziemi.
Kobieta nadal rozmyślałaby o niemiłych sprawach, spoglądając na krwistoczerwony zachód, gdyby nie tumult za jej plecami. Obróciła się powoli i spojrzała na jedno z wejść do wnętrza góry. Dlaczego on zawsze musiał być taki paskudnie... doskonały? Nawet teraz, gdy wkroczył na taras, ze swoim technikiem u boku i jakąś skrzynką w łapie? Jego zbroja zabłysła krwistą czerwienią... poznała ten widok. Obrazy śmignęły przed jej oczyma, przywołane z odmętów pamięci.
Sereilon. Pierwsza fala Konfederatów nosiła dokładnie takie same pancerze – minimalnie ograniczające ruchy, lekkie, pełne wdzięku. Czarna matowa powierzchnia płyt odbijała w sobie łunę zachodzącej gwiazdy, tworząc wrażenie krwi, spływającej potokami. Jednak się nie zatrzymali! Nie, oni parli do przodu, tak jak teraz, każdy krok stawiając miarowo i pewnie. Rysy i bruzdy w metalowych elementach zamigotały złowieszczo, jakby mówiąc - "Pamiętaj". Mark powoli zbliżył się do niej. Mijał wszystkich tak jak wtedy, ignorując. Nawet Rebecę.
Nie mogła widzieć jego wyrazu twarzy ani oczu. Jasnożółty wizjer dobrze go zasłonił. Był w szoku – nie spodziewał się, że jego matka ubierze się tak! Zawsze w mundurze lub czymś skromnym, dzisiaj wyglądała jak cudowne zjawisko, na tle słońca, w jasnej sukni. Anioł, naprawdę jest aniołem – wszystko w niej wydawało się takie piękne! Mark zatrzymał się, milcząc przez chwilę. Złapał mocno za skrzynkę i uścisnął ją, jakby bojąc się, że mu ucieknie. Ktoś szturchnął go łokciem, przypominając mu co miał zrobić. Zdjął jedną dłonią za kask i zerwał go z twarzy, uśmiechając się do niej ciepło.
- Pani Komandor...
- Mark. - Cat przerwała mu cichym błagalnym głosem. - Proszę.
- Mamo, wszystkiego najlepszego.
Otwarł mały pojemnik i w końcu pozwolił jej zajrzeć do środka. Wszyscy wkoło wydali albo ciche westchnienie albo zamilkli zupełnie. Na ciemnym materiale leżał jeden z najpiękniejszych klejnotów jakie widzieli na oczy. Jasna stal owijała się wokół perlistego jądra, uformowanego w kształcie łzy, tworząc kokon przypominający ptaka z rozwartymi szeroko skrzydłami. Metalowe nitki splatały się i wyginały w luźne łuki, aby w końcu przejść w srebrzysty łańcuszek, który doskonale pasował do Catherine. Kobieta sięgnęła do środka i uniosła wisiorek, wyglądający zarazem skromnie, niebezpiecznie i cudownie. Nawet spokojna Natasha otwarła szeroko oczy. No tego się nie spodziewali, żeby wykombinował taki prezent! Catherine odwróciła się tyłem do syna i pozwoliła zapiać łańcuch nad swojej szyi, odgarniając włosy na bok. Po chwili zaprezentowała swój nowy nabytek wszystkim obecnym.
- Dziękuję Mark. Brak mi słów... - Kobieta zacisnęła mocno wargi, wpatrując się w jego szare oczy, znów iskrzące w ten przedziwny sposób. - Dziękuję.
- Zawsze do usług, matko. - Chłopak odparł cicho i skinął głową. - To ja...
- Zostań ze mną. Nawet w tym pancerzu.
Natasha stanęła z boku, przyglądając się im na tle kolorowego nieba. Z jednej strony stała kobieta o wręcz wybitnej urodzie, o długich jasnych włosach spływających za ramiona. Jej jasna suknia nadawała jej aurę anioła, piękną i czystą. Z drugiej strony miała młodego mężczyznę, którego oczy spowijał cień podłości, jakie musiał znieść. W czarnym pancerzu, tym samym w który go zakuto, wyglądał jak prawdziwy demon, który zaraz może się rzucić na kogoś i rozszarpać na kawałki. Nawet uszkodzenia, które odniósł wydawały się dumnymi symbolami. Byli jak dwa przeciwieństwa, odległe i bliskie zarazem. Rosjanka w tej chwili mogła uwierzyć, że Catherine i Mark, matka i syn, zostali kochankami. Pasowali do siebie doskonale. Nawet ich spojrzenia, powściągliwe i zawstydzone, dla czujnego obserwatora dawały wrażenie... więzi. Natasha spojrzała w bok na Wasylija, który uśmiechał się kącikiem ust.
- A ty co się szczerzysz?
- Znam go tyle lat, panią komandor też... ale teraz dopiero widzę ich naprawdę.
Słońce w końcu zaszło, pozwalając cieniom przejąć władzę nad światem. Lampy dostarczone przez Halseya rzuciły swoje światło, jednak to nie ich blask przyciągnął uwagę wielu osób. Klejnot na piersi Catherine zabłysł delikatną, mleczną poświatą. Kobieta pochwyciła go w dłoń i spojrzała nań, dziwiąc się temu nieziemskiemu efektowi.
- Mark? Jak to... w środku jest coś?
- Nie. Riley wyjaśni to lepiej niż ja. - Chłopak przywołał swojego technika, który kurczowo ściskał swoją Wiolę.
- Ma'am... pan kapitan znalazł stare raporty z południowych wysp. Podążyliśmy śladem ich twórców i odnaleźliśmy to – żywicę perłową. Pewne drzewo tworzy bursztyn o nietypowej właściwości, zdolny do świecenia jak stworzenia żyjące w głębinach albo świetliki. Z tego co zdołałem zauważyć, reaguje tak na słabe światło ultrafioletowe, zwykły blask słońca nie powoduje tego. - Szkot wyjaśnił najprościej jak potrafił. Co chwila mamrotał pod nosem, jakby szukając prostszych słów. - No... i Mark znalazł to drzewo, razem z paroma innymi, mniej miłymi dla oka gatunkami!
- O, to wyśmienicie! - Cat uśmiechnęła się i pogładziła palcami metalowe zdobienia trzymające we wnętrzu łzę perłową. - Ciężko będzie mi się odpłacić za taki prezent.
- Erm, pani komandor... - Rick zwrócił się najgrzeczniej jak mógł. - To my dziękujemy za wszystko. Za Marka, bo jest cholernie dobrym żołnierzem i dowódcą, za zwycięstwa i przede wszystkim za to, że nas pani nigdy nie zostawiła samych!
- Oh... To teraz będzie mi głupio. - Zaśmiała się cicho i zarumieniła. Co jak co, ale takie słowa od podwładnych wynikały raczej ze szczerości, a nie podlizywania się. - Mark, wiesz że...
Cat nie zdążyła skończyć. Wychyliła się lekko zza syna, który wyraźnie skrzywił się słysząc znajomy dźwięk. Czworonożna zakała planety w końcu ich dogoniła i ślizgiem wpadła na środek tarasu, wywalając po drodze jednego z marines. Drake spojrzał po ludziach, nauczony jedynie zaufania do tych istot i zaczął szukać jedzenia. Nick, znający dokładnie nawyki stwora rzucił mu parę owoców morza, które szybko zniknęły w jego gadziej gębie. Lynn ucieszyła się, widząc zwierzaka razem ze wszystkimi. Podeszła do niego i pomacała za jedną z kryz, która nagle rozpostarła się, drżąc w odpowiedzi na pieszczotę. Większość ludzi odsunęła się jak najdalej, widząc dziwacznego gościa, jednak to Halsey podsumował ich najlepiej.
- Co za ferajna...
Catherine również była lekko zaintrygowana tym wszystkim. Klejnoty od syna, pamięć załogi i po raz pierwszy od dawna, atmosfera, która jej nie dusiła. Uśmiechnęła się szeroko, złapała pod ramię Marka i odciągnęła go na bok, pozwalając wszystkiemu się uspokoić wkoło. Podprowadziła go do barierki jak najdalej od innych ludzi, oparła się o nią jedną ręką i spojrzała na morze, skąpana w delikatnym blasku.
- Przeszedłeś samego siebie. Czasami mam wrażenie, że w ogóle cię nie znam.
- Dla ciebie wszystko, matko. - Mark pochylił się i pocałował ją w policzek. Kobieta zarumieniła się znowu i uciekła wzrokiem na swoją dłoń, niebezpiecznie blisko jego opancerzonej ręki. Odważyła się w końcu i pochwyciła jego palce, ściskając mocno.
- Synu, jest jedna rzecz, którą powinieneś wiedzieć. Urodziłam cię dokładnie dwadzieścia trzy lata temu. Nie ma potrzeby dalej ukrywać nasze pokrewieństwo.
- Naprawdę? - Mark zdziwił się szczerze. - Sadziłem, że faktycznie urodziłaś mnie trzynastego maja.
- Nie, tę liczbę musiał wymyślić któryś z twoich... - Cat nie wiedziała jak nazwać rodzinę, która przerzucała go sobie z rąk do rąk jak przedmiot. - krewnych. Gdy ja cię zostawiłam.
- I ty się tym przejmujesz, tak? - Chłopak pochylił się i spojrzał w jej oczy z troską. - Nie trzeba. Naprawdę wybaczyłem już wszystko.
- Nie mogę zapomnieć o Sereilonie Mark. Gdybym mogła...
- Nie powstrzymałabyś mnie. - Chłopak odparł spokojnie, uśmiechając się. - Dałaś mi coś bezcennego, pomogłaś wyjść z tych koszmarów. Nie wiem jak, nawet nie chcę tego dociekać, jednak... to dzięki tobie jest lepiej, dużo lepiej. Nastawiłaś moje życie na lepsze tory.
- Przestaniesz mnie tak zawstydzać na okrągło? - Cat wymamrotała pod nosem. - Wybaczyłeś mi bycie wyrodną, całkowity brak zainteresowania przez dwadzieścia lat. Gorzej, dałeś mi swoje serce, jesteś zawsze gdy cię potrzebuję! A dzisiaj to! Mark, po prostu czuję się jakbym cię wykorzystywała!
- Mylisz się. - Uniósł jedną rękę, jakby chciał coś nią pokazać jednak zmieniło się to w lekkie wzruszenie ramionami. - Skoro ja potrafiłem pogodzić się z Sereilonem, to ty możesz ze mną, prawda?
- Czy ty zawsze będziesz to robił?
- Co takiego?
- To! - Cat spojrzała na niego poważnie. - Był sobą. Szokował mnie, intrygował, uspokajał i wkurzał zarazem. Rozkochiwał coraz mocniej! Ohh, już i tak czuję się jak głupia siksa przy tobie!
- Przepraszam, nie będę się tak zachowywał. - Mark odpowiedział lekko niepewny tego o co jej konkretnie chodziło.
- Nie! Bądź taki. Potrzebuję ciebie a nie udawanego romantyka czy przereklamowanego rycerzyka na białym koniu. - Jego matka sięgnęła drugą dłonią do jego boku i przytuliła się mocno. - Wolę te twoje oczy. Ten ich cień, którego się boję, twój zniszczony pancerz i żenujące żarty. Po prostu dziękuję, że jesteś.
- No już dobrze. - Objął ją delikatnie i pocałował w czoło. - Nie rozklejaj się tylko.
- Jak mam się nie rozklejać? - Cat spojrzała na niego z ciężkim uśmiechem. - Zrobiłam cię tak dobrze, że aż mi głupio.
- Przestaniesz wreszcie? Ile razy mam powtarzać to samo?
- W nieskończoność, uwielbiam głos swojego demona.
- Popsułem anioła.
- Sam się popsuł jak go skopałeś od środka! - Kobieta zaśmiała się cicho i oparła policzkiem o jedną z głębokich rys na jego napierśniku. - Cieszę się, że cię odzyskałam, że jesteś tu ze mną.
Catherine rzuciła okiem na wszystkich obecnych, takich uradowanych i szczęśliwych. Złapała go za dłoń i zaprowadziła w kierunku w wejścia do góry, informując po drodze Natashę o prezencie, który na niego czekał.
Znów trzęsły jej się ręce. Naprawdę, czy to zawsze musiało tak wyglądać? Jego obecność, sama w sobie, wywoływała u niej tak dziwne, nieokiełznane reakcje...Cat próbowała rozpiąć zatrzaski łączące wszystkie elementy pancerza, który nadal miał na sobie. Hełm rzuciła gdzieś na bok, trafiając w jakieś pudło. Dobrze, że chociaż magazyn był teraz pusty... Nie miała sił podróżować windami i korytarzami na okręt albo do swojego mieszkania. Znalazła pierwsze lepsze miejsce i stanęła przed trudnym zadaniem – jak rozdygotana, podniecona kobieta może zdjąć szybko ze swojego faceta takie opancerzenie? Przecież zaprojektowano je z myślą o trwałości a nie łatwości ubierania! Cat podniosła oczy ku górze, wyraźnie rozmarzone i stęsknione. Mark uśmiechnął się do niej uspokajająco i zaczął rozłączać kolejne zatrzaski. Widząc jej pożądanie, niekiełznany głód i nieziemskie piękno, sam nie mógł długo odwlekać nieuchronnego. Położył jej dłonie na swoich naramiennikach i jakimś cudem zdołał wysupłać się ze spodni, odrzucając ochraniacze z pasa.
- Dobrze cię zrobiłam... - Jego matka zadrżała, znów widząc jego nagość. - Pospiesz się!
Mark posadził ją na najbliższym nadającym się do tego celu przedmiocie, czyli zwykłej metalowej szafce. Kobieta sama podwinęła swoją nową suknię wysoko, przytrzymując ją wokół swojej talii i wypięła łono w jego stronę. Jedną ręką podparła się za sobą, tak aby nie tracić tego widoku. Jej syn po raz kolejny wracał do niej, w najbardziej wyuzdany sposób z możliwych. Łączył się z nią. Spajał w jedność. Catherine odchyliła głowę do tyłu i wydała z siebie długi, niski jęk. Wiedziała czego pragnął teraz najbardziej. Puściła zwiniętą kieckę i prawie zerwała ze swojego biustu materiał. Ułożyła go pod piersiami, co tylko nadało im smakowitego wyglądu – uniosły się w górę i utworzyły dwie półkule, zakończone wyraźnie twardymi sutkami. Mark odchylił się do tyłu, unosząc wysoko brwi.
Klejnot, który dla niej zdobył świecił mocno w ciemności, albo raczej, jego bursztynowe serce zabłysło swoim błękitem. Promień światła przedostał się pomiędzy jej piersiami, padając niżej, wąską strużką, jakby wskazując cel dla niego. Spojrzał na nią z tymi swoimi dzikimi iskierkami w oczach.
- Wyglądasz... Nie...
- Powiedz to! - Cat złapała go za kark i zmusiła aby wlepił w nią ten zdziczały wzrok. - Już!
- Jesteś jak samo pożądanie, anioł rozkoszy. Piękny, pełen wdzięku, jednak ze środka wylewa się... to coś. Nie wytrzymam!
- Bierz się do roboty. - Kobieta warknęła i zacisnęła mocno oczy, przyciągając jego głowę do swojego biustu.
Pochwycił jej obrzmiały sutek w usta i pchnął biodrami, bez problemu znajdując upragniony cel. Wydał ciche westchnienie, delektując się jej wnętrzem – tak doskonale go opinała. W sumie, to robiła dużo więcej, uściskała go miarowo. Spojrzał znowu w jej oczy, przymrużone i zamglone, zadowolone z niego. Owinęła go nogami i przycisnęła do siebie, zmuszając aby oddał się jej całkowicie.
- Uwielbiam twoje oczy. - Cat szepnęła, czując jak cofa się i uderza w tam gdzie powinien. - Kocham to jak błyszczą. Kocham to, że ja ci je dałam. Pieprz mnie!
Mark nie potrzebował dalszej zachęty. Pochwycił jej ciało dłońmi i trzymał luźno, tak aby napięła mocno mięśnie brzucha i ud. Zacisnęła w ten sposób swoje łono, prawie zgniatając go w sobie. Cat jęknęła głośno, gdy opuściła odrobinę niżej nogi, zakleszczając je nad jego kolanami. W tym nieziemskim blasku, nadal w swojej zbroi wyglądał jak jej najskrytsze marzenie – pewny siebie, potężny i zabójczo groźny.
- Pieprz mnie kotek... pokaż mi co potrafisz. - Warknęła na niego, wbijając mocno paznokcie w podstawę karku. Jej dłoń zdołała zawędrować pod kołnierz, gładząc niezwykle czułą strefę. - Dalej. Bierz mnie do cholery!
Z każdym jej słowem oboje przyspieszali. Ona coraz mocniej trzęsła się, przyjmując na siebie moc jego uderzeń, on wydawał głęboki, niski warkot. Jak zwierzę. Tak chciał? Proszę bardzo. Gwałtownie odepchnęła go od siebie i z szaleństwem w oczach obróciła się na prawy bok, podpierając prawą stopą na blacie. Podniosła się lekko i poczekała aż dopadnie do niej, chwyci za obrzmiałą pierś i wejdzie tam, gdzie trzeba. Owineła go lewą nogą wokół kolana, zamykając w paskudnej klatce.
- Musisz wybaczyć swojej starej matce... - Cat wydyszała, jęcząc w rytm jego uderzeń. - Nie potrafi przeżyć bez twojego spojrzenia zbyt długo. Nie potrafi być jak zwykła suka...
- Nie jesteś suką. - Odparł warknięciem, spoglądając na nią inaczej. - Jesteś pełna seksu. Ociekasz nim.
- To przez ciebie, kotek... - Opadła na bok, znów wydając zduszony okrzyk. - Oh tak dobrze, nie przestawaj. Dalej! Pokaż mi, że jestem lepsza od tych kurew, które jebałeś kiedyś!
- O niebo lepsza.
Mark pochylił się nad nią, na chwilę wstrzymując ruchy i pochwycił jej usta. Całował ją długo, zapamiętale. Czasami miał wrażenie, że stała się dla niego całym światem – czy jako matka, jako dowódca, czy też dając upust ostrej nucie w swej duszy. I znów pchnął, pojechała odrobinę do przodu i docisnęła jedną dłoń do ściany, drugą chwytając skraj szafki. Potrząsnęła głową, zacisnęła obnażone zęby i wysyczała coś. Nie... to naprawdę mija się z celem! Ilekroć próbowała wytrzymać dłużej, po prostu przełamywał jej bariery! Podniecał ją tak mocno, że już teraz czuła się jakby miała w ciele tonę ładunków wybuchowych. Żyły na jej piersiach napęczniały, pompując pędzącą krew, pot nadał jej blasku. A wszystko skąpało lekkie światło z jego klejnotu, drżacego i obijającego się o metalowy blat. Dzwonił tak cicho, równomiernie, uderzając o co tylko się dało. Jej włosy latały razem z nim, przylepiając się do ramion i czoła. Musiała coś zrobić aby się opanować... Po prostu musiała! Pochwyciła klejnot i przycisnęła do ust, spoglądając na syna zza kurtyny platynowych kosmyków, zlepionych jej potem. Całowała chłodny metal, oblewając blaskiem jasne, delikatne usta.
Wpatrywała się w niego w ten swój jeden, jedyny sposób. Otwierała przed nim duszę. Wiedziała, że w tym kamieniu jest jego serce, miłość i siła ducha. Zamknął ją tam i podarował jej, dając materialny, namacalny dowód oddania. Wielbiła ten klejnot, za to, że otrzymała go z jego dłoni. Catherine wywołała w nim burzę. Tym spojrzeniem przebiła się tak głęboko, jak nikt dotąd... Mark zaczął napierać na nią coraz mocniej, trzęsąc nią jak kukłą. Mogła jedynie urywanie pojękiwać, aby dać mu znać, że jest jej dobrze. Na chwilę odjęła od ust klejnot i wydała długi, nieprzerwany krzyk.
Czuła jego wrzenie w sobie. Napiął się raz, zatrzymał i cofnął aby dać sobie sekundę wytchnienia przed potężną falą w ciele. Wbił się w nią potężnie, dociskając plecami do ściany. Blat obijał się boleśnie o jego uda, jednak nie przerwał – nie w tej chwili! Poruszał się jak mechaniczny tłok, prawie tracąc równowagę, jednak wlewał w nią całe swoje nasienie. Catherine w końcu nie wytrzymał i przycisnęła ramiona do piersi, zgniatając między nimi klejnot. Wypadł z niej, pozostawiwszy wszystko w środku. Ona jednak znalazła się w sidłach swojej ekstazy, drżąc, zaciskając zęby jakby w bólu. Chciał się odsunąć, dać jej spokój, jednak jej orgazm przedłużał się. Wystrzeliła ręką ku niemu i złapała za dłoń, chcąc czuć jego bliskość.
- Nie... nie...NIEE! - Cat wysyczała głośno, czując skurcze w całym ciele.
Mark pochwycił jej nogi i przewrócił ją na plecy, padając na kolana. Catherine doprawdy nie wiedziała jak mu dziękować, gdy poczuła pocałunek na łonie. Słabnące fale znów nabrały siły, targnęły nią ponownie. Złapała go za tył głowy i przycisnęła mocno, pozwalając robić swoje. Nie miała pojęcia jak on potrafił tak posługiwać się językiem i wargami, jednak szło mu to równie dobrze jak innym sprzętem. Przez kilka następnych minut, na ledwie paru oddechach, przeciągnął ją przez ocean lubieżnej, wyuzdanej rozkoszy. Kobieta nie panowała nad sobą, mogła tylko wbić zęby w rękę i próbować być cicho.
Gdy wszystko skończyło się, Mark usiadł na ziemi, spoglądając na wpółprzytomną kobietę. Jej nogi nadal zwisały rozłożone szeroko i podrygiwały lekko, w post-orgazmicznej ekstazie. Cat uniosła się na łokciach, ukazując mu swoje piękne piersi i chytry grymas na twarzy. Pokiwała jednym palcem do niego, jakby czegoś zabraniała i opadła lekko niezdarnie na ziemię. Stanęła przed synem, pochwyciła jego podbródek w dłoń i zmusiła aby wstał. Gdy to zrobił, dwie wredne iskierki błysnęły do niego z jej oczu, jakby dając znać, że chcą czegoś jeszcze.
Przycisnęła się do niego gwałtownie, wspinając na czubki palców – całowała brutalnie, dłońmi wodząc po całym pancerzu. Zawędrowała w końcu niżej, schowała go do spodni i westchnęła. Nie przerwała jednak – jej język nadal buszował w jego ustach. Suknia opadła do ziemi, jej nadal nagie piersi tarły o zimny metal. I co z tego? Sercem czuła ogień w nim. Rozgrzewał ją na milion innych sposobów. W końcu odchyliła głowę, spojrzała jak porządnie nakarmiona kocica.
- Pamiętasz co ci mówiłam o piersiach dojrzałej kobiety?
- Tak. - Mark kiwnął głową i objął ją lekko, niepewny tego co znowu wymyśliła.
- Potrafisz dobrze zająć się swoją matką, synu... oj potrafisz. Takiego prezentu się nie spodziewałam... - Cat zachwiała się lekko, jednak przytrzymał ją przy sobie. Zaśmiała się pod nosem, dotknęła jego policzka palcami i powiodła niżej. - Mark, co ty ze mną robisz? Nadal mam wrażenie, że jesteś we mnie. Dzisiaj nie wywiniesz mi się tak łatwo.
- Oh? - A co miał powiedzieć mądrego?
- Jak to się skończy, jesteś u mnie, odświeżony na długą, bardzo długą sesję.
- To mówi komandor czy moja matka?
- Obie to ta sama osoba. - Pochwyciła na ułamek sekundy jego usta i odgarnęła kosmyk czarnych włosów, który przylepił się do czoła. - Zakochana w tobie.
Przez dłuższą chwilę po prostu obejmowali się i wpatrywali w swoje oczy. Szkoda im było tracić czas na jakieś urodziny, wojnę czy problemy – mieli siebie. Gdyby świat był inaczej skonstruowany, mogliby się jakimś cudem nasycić. Ale nie był, musieli trzymać pozory, cieszyć się każdą chwilą bliskości. Mark westchnął i naciągnął suknię na jej biust. Zaśmiała się głosem pełnym radości, dopiero teraz zdając sobie sprawę w jakim jest stanie. Spływał po jej nogach, jej włosy były w paskudnym nieładzie a ta piękna kreacja w tragicznym stanie. Przynajmniej nie zerwał z niej niczego!
Już znaleźli się na korytarzu, gdy spotkało ich coś niemiłego. Rebeca Walcot z dziwnym uśmiechem opierała się plecami o ścianę i nonszalancko paliła papierosa. Jej oczy błyszczały gniewem. Mark spojrzał na nią poniekąd zdziwiony, poniekąd poirytowany. Kiwnięciem głowy dała mu znać, że ma wrócić do środka. Jego matka zachowała się zupełnie inaczej. Pochwyciła w dłonie klejnot i bawiła się nim, dolewając oliwy do ognia – dziewczyna nie mogła się pochwalić takim prezentem. Wewnątrz wszyscy zamilkli, jednak napięcie dało się wyczuć w powietrzu. Catherine znalazła swoje papierosy i również zapaliła, częstując Marka. Cała trójka spoglądała po sobie w milczeniu.
- A więc to tak. - Rebeca powiedziała drżącym głosem. - Zostawiłeś mnie... dla swojej matki? - Te słowa miały wyraźny trud z przedostaniem się przez jej gardło. - Boże, Mark, miałam o tobie lepsze zdanie.
- Powstrzymaj się od takich komentarzy młoda damo. - Catherine wcięła się spokojnym głosem. - Nie masz najmniejszego prawa oceniać mojego syna.
- Syna! Pieprzyliście się jak jakieś gwiazdki porno przed chwilą!
- Oh, tutaj boli... sama nigdy tego nie dostałaś? - Komandor uśmiechnęła się krzywo. - Nagle zauważyłaś, że porzuciłaś dobre pastwisko i ugryzło sumienie.
Mark powstrzymał się od komentarzy. Walczyć z chinolami, krwiożerczymi roślinami i takie tam to jedno. Wcinać się między dwie zazdrosne kobiety to czyste samobójstwo, szczególnie jeżeli jest się obiektem ich uczuć. Albo obiektem uczuć jednej, co do Rebeki miał wrażenie, że nawet nie była zdolna do takich emocji. Wszystko u niej obracało się wokół pozerstwa i tego jak inni to widzą.
- Zastanawiam się, co zrobi sławna pani komandor, gdy dowództwo dostanie raport o jej... drobnym łamaniu prawa. - Rebeca ubrała to wszystko w dość oficjalne słowa, sycząc niemiło. - Będą zachwyceni, wiedząc że ich wysokiej rangi oficer pieprzy własnego syna, ich złotego chłopca.
- Myślisz że uwierzą w te brednie? Była dziewczyna, urażona brakiem zainteresowania... - Catherine wzruszyła ramionami i zaciągnęła się papierosem, spoglądając głęboko w oczy Markowi. - Podobno zazdrość nie jest dobrym doradcą. Powstrzymaj się przed głupimi pomysłami, panno Walcot, dla dobra siebie i misji.
- Grozicie mi? - Dziewczyna zadrżała lekko, widząc lekkość z jaką Catherine przyjmuje jej słowa. - To... to...
- To życie. - Catherine w końcu spojrzała na nią ostro. - Jesteś głupią gówniarą. Zostawiłaś go, aby móc rżnąć się po kątach z japiszonami. Ah, jakie to romantyczne, przejrzeć na oczy! - Cat zadrżała i zaciągnęła się znów papierosem. - Nie. To jest bolesne, gdy rozumie się swój błąd. Ty tego nie poczułaś. Nie budziłaś się w nocy, spoglądając na sufit, zastanawiając ile ktoś wycierpiał z twojego powodu, nie powstrzymywałaś łez. Poczułaś tylko głupotę w sobie, śmiejącą się prosto w twarz. Mogłaś go owinąć wokół własnego palca, a jednak wyrwał się. Mam rację synu?
- Nie jestem przedmiotem. - Mark warknął do obu kobiet, zaskakując je. - Nie będziecie o mnie mówiły jakby mnie tu nie było, czy to jasne?
- Oh, odezwał się! - Rebeca wywróciła oczyma i zaśmiała się.
- Przepraszam Mark. - Cat zignorowała ją i zmieszała się lekko. - Nie powinnam cię tak traktować.
- Wiem, że chcesz dobrze, po prostu... - Chłopak wzruszył ramionami lekko, co w jego pancerzu wyglądało na dość intensywne obruszenie. - Ehh, koniec tematu. Rebeco, nie było cię tu, nic nie widziałaś. Koniec, kropka. Nie ma mnie i ciebie. Nigdy nie było.
- Nie zostawię tak tego. - Dziewczyna napuszyła się i tupnęła nogą jak małe dziecko. - Nie dam ci...
- Panno Walcot, Mark jest przeszkolonym żołnierzem, moim podwładnym i synem. Jeżeli nie przestanie mu pani grozić, wyciągnę konsekwencje. Również, za każdą insynuację czy próbę oczernienia, czeka panią sąd wojenny. - Catherine zgasiła papierosa na blacie szafki, która niedawno została nieźle poturbowana. - Wyraził się jasno, daj mu żyć dziewczyno!
- Zobaczymy... - Rebeca straciła ton, słysząc oficjalną reprymendę. - Po prostu jest mi cholernie źle bez niego i chciałam mu to powiedzieć.
- Wystarczy. Przemyśl swoje kłamstwa i machinacje. Nie wyrzucę cię z jednego powodu – jesteś zbyt dobrym prawnikiem, potrzebuję najlepszych ludzi. Doprowadź się do porządku i zgłoś do mnie gdy będziesz gotowa. A teraz wszyscy grzecznie wracamy na taras jakby nic się nie stało.
Jak Ci się podobało?