Masquerade, czyli bal
2 stycznia 2020
21 min
Uwaga językowa – w ogarnięciu francuszczyzny miał mi pomóc znajomy, lecz niestety w ostatniej chwili dał le dupy. Dzięki uprzejmości @MrHyde udało się poprawić większość niedociągnięć, niemniej znawcy zapewne znajdą jeszcze jakieś babole, za które z góry przepraszam. Celowo w tekście zostały użyte zwroty powszechnie znane i niewymagające tłumaczenia, a nawet jeśli nie, można je będzie łatwo zrozumieć na podstawie kontekstu. W końcu główna bohaterka, której oczami widzimy wydarzenia, też nie wszystko wie.
Aha, błędny zapis fonetyczny w dialogach jest jak najbardziej celowy! Bo tak.
Tańcz, zaprosili cię na bal,
Bierz, co chcesz, póki zabawa jeszcze trwa
Mnóstwo par tańczących równo w takt
Choćby chcieli, przestać nie ma jak
Łzy – „Tańcz, zaprosili cię na bal”
Kryształowe kandelabry mienią się miriadami rozbłyśnięć, rozświetlając roztańczone, osaczające mnie zewsząd targowisko próżności. Z całej mocy pragnę się z niego wyrwać i uciec hen, jak najdalej, zostawiając za sobą bezmyślnie pląsające w chocholim szaleństwie pary. Skryć gdzieś głęboko w najdzikszych, najbardziej niedostępnych zakamarkach nowego wspaniałego świata, gdzie nikt mnie nigdy nie odnajdzie. Ale nie mogę. Jestem częścią tej zdeprawowanej, przegniłej do samych korzeni rzeczywistości. Czy mi się to podoba, czy nie.
Odkładam na stolik skrzącą się rubinami maskę, ukazując zwierciadłu me prawdziwe oblicze, przeorane na wskroś głębokimi zmarszczkami rezygnacji. Kieruję spojrzenie ku nadgarstkowi i przez ciągnącą się w nieskończoność chwilę śledzę sunącą płynnie po tarczy z masy perłowej platynową wskazówkę, odmierzającą brylantowymi indeksami sekundy pełne pustoty, fałszu oraz ulotnego blichtru. Do północy jeszcze daleko, a ja nie mam już siły, ani tym bardziej ochoty na dalsze udawanie. Nie chcę dłużej być niczyją marionetką, pacynką czy inną kukiełką w rękach niewidzialnego lalkarza. Nieważne, jak cenną.
Niechlujnie przeciągam szminką po zmęczonych ustach, ponownie przysłaniam lico wyszywanym złotą nicią kawałkiem aksamitu i wolnym krokiem kieruję się na powrót ku sali. Nie mam najmniejszego zamiaru wszczynać poszukiwań mojego męża, najpewniej spędzającego właśnie miłe chwile w towarzystwie z górą połowę młodszych ode mnie dam. Modelek, trendsetterek, influencerek… płatnych kochanic, różniących się od pospolitych cichodajek jedynie wysokością stawki, jaką należy uiścić w zamian za ich usłużną atencję.
Skąd o nich wiem? Stąd choćby, że nie dalej jak przed kwadransem przydybałam dwie takie mocno podejrzane wiewióreczki, przeczesujące swe farbowane loczki do wtóru równie fałszywego śmiechu. Dziwnym trafem, akurat gdy zwieszały się z ramion pewnego dawno przebrzmiałego lwa salonowego, o wyżartej przez mole grzywie i wiszącym smętnie… Rechoczącego z jednego z wielu wybitnie nieśmiesznych dowcipasów, rzucanych hojnie w kierunku każdego, kto tylko nieopatrznie odważył się podejść. Ze zrudziałymi, zakłamanymi do szczętu, przekupnymi bździągwami na czele.
Narasta we mnie ochota odpłacenia pięknym za nadobne – tym razem jednak nie tylko w akcie pustej, cichej zemsty. Wręcz odwrotnie. Pragnę jawnie i bezczelnie wyrwać jakiegoś dorodnego samca, następnie omotać go pochlebstwami, przekupić czy choćby zaszantażować, oraz oczywiście finalnie zaciągnąć do łóżka. Na komodę. Nawet gołe dechy podłogi, jeśli tylko zechcę! Byle główny zainteresowany dowiedział się o tym w możliwie niezręczny sposób!
Tylko co dalej? By odstawił publiczną scenę zazdrości? Niedoczekanie! Prędzej udałby głęboko zawiedzionego mym haniebnym zachowaniem, przybierając pozę godnej najszczerszego współczucia ofiary, a mnie przedstawiając jako najgorszą niewdzięcznicę. Poza tym… kogo ja chcę oszukać? Jedyne, co mogę sobie wyrwać, to resztki i tak nierównych brwi.
Tymczasem odziany w wystawną liberię lokaj niespostrzeżenie podsuwa mi srebrną tacę, rozwiewającą swą kuszącą zawartością wszelkie smutki i zmartwienia. Nerwowym ruchem porywam z niej już co najmniej trzeci kieliszek za dużo i jednym, przeczącym wszelkim konwenansom haustem, wypełniam gardło orzeźwiającą perlistością.
Odstawiam puste szkło w pierwsze lepsze miejsce i przysiadam pod ścianą na oczekującym jakby konkretnie mnie krzesełku. Ponownie omiatam wzrokiem otoczenie gęste od oparów najwykwintniejszych alkoholi, ekskluzywnych perfum oraz sprowadzanych specjalnie na tę okazję cygar. A zwłaszcza przebijającym się przez nie wszystkie jedynym i niepowtarzalnym zapachem absolutnej władzy i takożsamego zdeprawowania, bijącym z kart kredytowych segmentu premium. Wystawianych przez najlepsze banki dla najlepszych klientów, pozbawionych jakichkolwiek limitów i mogących służyć równie dobrze do płacenia za jedne z wielu dodatkowych atrakcji wieczoru, co rozgarnianiu tychże w równiutkie śnieżnobiałe ścieżki.
Podnoszę się chwiejnie, chcąc ponownie przydybać kelnera, gdy nagle drogę zastępuje mi wysoka postać.
– Proszi bardzo, Madame! – rozlega się dźwięczny, dziwnie modulowany głos.
Zaskoczona podnoszę wzrok i momentalnie odskakuję z wcale nie teatralnym przestrachem. Naprzeciwko mnie stoi przyodziana w długą, lśniącą głęboką czernią pelerynę i szczerząca się w groteskowym uśmiechu spod szpiczastego kaptura kostucha we własnej osobie. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to przecież tylko przebranie – niezwykle realistyczne, przyprawiające o zawał, wylew i palpitacje, a przede wszystkim niezbyt trafnie dobrane do okazji – ale jednak!
– Dziękuję, nie odmówię! – Starając się opanować, przyjmuję podarek w postaci, a jakże, kolejnej porcji bąbelków. – Czymże jednak zasłużyłam na taką hojność?
– A cziżmmż…że są me puste compliments przi stojącej przed mnie beautée réelee?
Nie wiedzieć dlaczego, lecz te ledwie parę słów, dodatkowo zniekształconych przez przysłaniającą całą twarz rozmówcy maskę, wywołuje u mnie nagłą wesołość. Próbuję usilnie zachować powagę, w czym nie pomaga mi ani zdecydowana przesadność wypowiedzi, ani tym bardziej niedający się pomylić z żadnym innym akcent. Mając przed oczami znanego skądinąd importowanego kucharza, a na dodatek wyobrażając go sobie w pasującym mu jak świni siodło przebraniu, wybucham niepowstrzymanym chichotem.
– Proszę wybaczyć nietakt, szanowny panie! – tłumię wesołość dłonią.
Starając się opanować, przybieram przesadnie wyegzaltowaną pozę rozkapryszonej pannicy, niemogącej się zdecydować czy wytłumaczyć się z faux pas, czy raczej brnąć do końca w zaparte. Ostatecznie wybieram trzecie wyjście w postaci sugestii udania się na parkiet. Niby o takie rzeczy powinien zadbać dżentelmen, najlepiej deklarując się zawczasu na bileciku, lecz nie będę udawała damy po próżnicy.
Czekamy, aż uzupełniony fortepianem kwartet smyczkowy zaanonsuje nowy taniec, ustawiając się w odpowiednich do repertuaru pozach. Nogi razem, ręka na kibić, cycki do przodu! Zrazu powoli i ociężale, badając poziom wzajemnych umiejętności / trzeźwości (niepotrzebne skreślić), nadspodziewanie szybko się rozkręcamy. Po paru kolejnych utworach pojmuję, że rozumiemy się doskonale nie tylko pośród piruetów, wolt, chasse i wszelkich innych – ortodoksyjnych lub niekoniecznie – figur. Nieśmiałe z początku, ogólnikowe rozmówki, szybko przeradzają się w potok zwierzeń, będących ostatecznym i niepodważalnym świadectwem mego upojenia. Upodlenia. Upadku. Do wyboru.
Niektórzy upijają się na wesoło, innym włącza się agresor, mnie zaś dopada wyjątkowo smętna melancholia, połączona z niedającym się powstrzymać gadulstwem. Plotę, co tylko ślina na język przyniesie, nie zważając zupełnie, że tematy zmierzają niebezpiecznie ku sferom osobistym. By nie rzec – intymnym. Wiem, że zdecydowanie nie powinnam, ale po prawdzie coraz mniej mnie to obchodzi. A może mój rozmówca to jakiś szpion, nasłany przez konkurencję? Albo żądny sensacji dziennikarzyna? Względnie łowca trofeów, chcący zaliczyć wyjątkowo bogatą zdobycz?
Jeśli nawet, w obecnej chwili jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno.
Zdyszana i spragniona, zamieniam pląsy na wizytę przy niedalekim kontuarze, gdzie ponownie sięgam po szampana, jednak mój niespodziewany partner powstrzymuje mnie gestem. Obiecując coś specjalnego, zaczyna wyszczególniać barmanowi zaskakująco proste składniki: gin, wódkę, lili…lilie… likier jakiś, a do tego skórkę z cytryny. Choć smak specyfiku bardzo przyjemnie zaskakuje, jego konkretna moc błyskawicznie daje o sobie znać równie konkretnym zmiękczeniem kolan. Nie wspominając o niegodnych kobiecej czci aluzjach, jakie zaczynam coraz bezczelniej wplatać w dyskusję.
Daleko im do choćby pozorów wyrafinowania, lecz nieustannie muszę zważać na ewidentne braki językowe dyskutanta, który… cóż, nie dość, że się nie peszy, to jeszcze podejmuje rękawicę. Niezbyt może zręcznie, za to wyjątkowo odważnie. Przerzucamy się coraz bardziej sprośnymi sprośnościami, podśmiechując się rubasznie, by niespodziewanie szybko dojść do miejsca, w którym niedopowiedzenia muszą się wreszcie zakończyć. Bądź też przejść w jawne propozycje.
Na powrót kieruję myśli na zdecydowanie grzeczniejsze tory, nogi zaś na parkiet, starając się roztańczyć niepożądany napad namiętności. Bezskutecznie. Cały czas roztrząsam niezręczną sytuację, którą z pełną premedytacją sprowokowałam, ze szczególnym uwzględnieniem mojej własnej moralności oraz reputacji. Owszem, może nie nienagannej, jednak i tak jakże dalekiej od ciągnącej się nie bez powodu za mężem opinii hulaki, jebaki i cwaniury. Gotowego dla zysku przekroczyć wszelkie granice przyzwoitości, moralności czy nawet prawa i traktującego przy tym ludzi jak każdy inny towar, który można kupić, zużyć do cna, a na koniec jeszcze odsprzedać. Koniecznie z zyskiem. A jeśli już nawet do tego się nie nadają, bez mrugnięcia okiem wyrzucić na śmietnik.
Podczas gdy ja… wcale nie jestem takim niewiniątkiem, jak mi się wydaje i jakim bardzo chciałabym być. A wspomniana wcześniej niewierność jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej mych grzechów oraz niegodziwości. Mimo lat pogardy i ignorancji we wszystkich możliwych dziedzinach życia, traktowania jako dekoracji przy oficjalnych zdjęciach czy sprowadzania do roli maszynki do automatycznego podpisywania kolejnych kontraktów, wciąż trwam przy mym poślubionym.
Czemu niby? Dla poczucia nieograniczonej niczym władzy i bezkarności? Świadomości, że jestem panią wszystkiego i wszystkich dokoła, a każda ma zachcianka musi zostać bezwzględnie i natychmiastowo spełniona? Niewyobrażalnych większości społeczeństwa pieniędzy, za które mogę kupić, co tylko dusza zapragnie? Pytanie – czy w ogóle posiadam jeszcze jakąkolwiek duszę? A może już dawno przehandlowałam ją razem z sumieniem, godnością i resztkami człowieczeństwa?
Daję się porwać muzyce, wirując wraz z jej narastającym rytmem niczym zaklęty w czarnoksięski, ludzki tourbillon… co ja bredzę? Rozumiem, że jestem nachlana, ale nie aż tak, bym rzucała jakimiś grafomańskimi cytatami ze zdecydowanie urągających przyzwoitości internetowych erotyków trzeciorzędnych autorzyn! Wstyd i hańba mi!
Za to zdecydowałam już, co zrobię, nim zupełnie stracę nie tylko oddech, lecz i resztki wolnej woli. Podziękuję grzecznie – aczkolwiek stanowczo – za wspólne chwile i czym prędzej się oddalę. Obrócę szybko kilka kolejnych kieliszków, wypalę ekstra mocnego bez filtra i siłą inercji dotrwam do północy. A potem niech mnie nawet, ku uciesze gawiedzi, z podłogi zbierają…
Wtem kątem oka zauważam przemykającego cichaczem pod ścianą nikogo innego jak męża, kierującego się jednoznacznie w stronę pokoi gościnnych. Ciągnącego za sobą podskakującą radośnie, złotowłosą lwiczkę o rumianych policzkach laleczki, błyskającą zza napompowanych warg wybielonymi ząbkami, a przede wszystkim szczującą wydekoltowanym po sam pępek cycem. Dużym. Ogromnym. Gargantuicznym wręcz bym rzekła…
O, nie! Będzie tego! Przebrała się miareczka, mój szanowny panie! Darowałabym ci młodszą i ładniejszą, czarnulkę czy skośnooką, a nawet jakąś gumowo-skórzaną lafiryndę, która pomyliła maskaradę z masturbacją. Natomiast plus size… nie, żebym nie znała twych skłonności do dorodniejszych niż moje własne kształtów, czy sama czasami nie zawieszała oczka na ponętnej pulchności, ale szerszej niż dłuższej grubaski nie zniosę! Choćbym miała niebo i ziemię poruszyć, względnie resztki duszy samemu Lucyperowi zaprzedać, posoką własną cyrograf podpisując!
Z natapirowanym, wypacykowanym jak na wystawę, opiętym w przeraźliwie przyciasną kiecę, roztytym, spasionym, nalanym, z górą stukilowym… botoksowym blond baleronem, będziesz mi rogi przyprawiał? Niedoczekanie, lwia twoja wyliniała mać!
Odrywam pałający żądzą mordu wzrok ku zamaskowanemu partnerowi, który teoretycznie powinien być całkowicie zdezorientowany sytuacją, jednakże… czyżby coś podejrzewał? To się zaraz okaże!
Otwierające przed nami swe podwoje lokum nie jest może królewskim apartamentem, lecz oferuje sobą dość koniecznej wygody i intymności. Daleko mi do ekspertki, niemniej wijące się poręcze łóżka czy smukły szezlong na cienkich nóżkach bez wątpienia zdradzają secesyjne zamiłowania dekoratora. Żeby nie wspomnieć o zdobiących ścianę pastelach, w których bez wahania rozpoznaję prace Alfonsa Muchy. Czyżby oryginalne?
Ostatecznie przysiadam na owym szezlongu z niewymuszoną – a przynajmniej taką mam nadzieję – gracją i… czekam. Doskonale wiem, dokąd zmierzam wraz ze swym nieoczekiwanym kompanem i w jaki sposób zakończy się nasza wyprawa, jeśli utrzymamy ów niebezpieczny kierunek. Niby sama go wybrałam, więc nie powinnam narzekać, lecz z każdą sekundą szaleńcza jeszcze niedawno determinacja umyka, ustępując pospolitej tchórzliwości.
Otrząsam się, tocząc nierówną walkę z samą sobą, i spoglądam na towarzysza mego nadciągającego nieuchronnie upadku. A może i prowodyra? Ostatecznie to właśnie on, widząc me niedające się ukryć rozterki, pierwszy zaproponował udanie się w bardziej ustronne miejsce. I to takie, do którego szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat miał klucze! Pszypadeg? Niesondze!
Zbieram w sobie resztki odwagi, powstaję i zmniejszam dystans dzielący nasze zasłonięte twarze do jednego ledwie oddechu. Przymykam zalotnie oczy, po czym zachęcam otwarcie, by tajemniczy nieznajomy zaczął odzierać mnie z kolejnych warstw odzienia. Bezlitośnie rozprawił się ze splątanymi sznurami gorsetu niespełnionych marzeń. Odważnie zsunął suknię braku wiary w siebie, sięgając ku kryjącej się pod nią halce dawno stłumionych pożądań. Bez cienia wstydu rozpiął biustonosz pozbawiających tchu kompleksów. Jednym ruchem ściągnął majtki wstydu i upokorzenia.
Gdy w końcu pozostaję jedynie w masce oraz brylantowej kolii zdobiącej szyję, władcze do tej pory dłonie nagle się wycofują. Ich posiadacz cofa się o krok i pochyla głowę, przypatrując mi się dłuższą chwilę. Zaczyna krążyć dokoła, na powrót wodząc palcami wykwintnego konesera po nagim ciele.
Kontroluje kontur pośladków. Sprawdza kształt piersi i twardość brodawek. Celowo podnosi ramiona tak, bym założyła je za głowę, przeciągając obiema dłońmi po mych bokach, od ud po zgięte łokcie. Ponownie sięga do twarzy, przechodząc przez linię brody i usta, ku zapięciu ostatniego fragmentu odzienia. Zdejmuje je powolutku, z przesadnym pietyzmem, po czym uwodzicielskim, anielsko wręcz miękkim głosem dociera do samej głębi spragnionej słodyczy duszy:
– Jaki ty jest cudowna.
– Ja przecież wcale… – oblana rumieńcem, ledwo wyduszam nieskładne słowa.
– Nie mów nic, s’il vous plaît. I nie ruszaj szie.
Posłusznie wykonuję polecenie, podczas gdy mój samozwańczy pan i władca obchodzi mnie ponownie, tym razem definitywnie zatrzymując się za plecami. Pragnę się odwrócić, lecz powstrzymują mnie obleczone w atłas palce, położone z delikatnym zdecydowaniem na policzku. Słyszę szelest materiału, wzbudzającego swymi ruchami delikatne podmuchy, czule łaskoczące spłoszone ciało. Mam coraz większą ochotę złamać wyraźny rozkaz, gdy nagle przed oczami przelatuje mi czarna połać płaszcza, uderzającego w podłogę tak głucho, jakby skrywał w swych czeluściach coś ciężkiego. Po chwili jego śladem podążają buty. Kamizela. Spodnie. Rękawiczki.
Bezładny zwitek, w którym rozpoznaję bieliznę. Delikatną, zwiewną niemalże… czyżby koronkową?
Nie wytrzymuję i obracam się na pięcie. Dostrzegam zaczesane do tyłu na brylantynę, półdługie włosy barwy bursztynu. Błyskający niewielkim klejnocikiem kolczyk w uchu. Złoty łańcuszek, zwieńczony misternie zaplecionym, czworobocznym węzłem. Lśniące perłową czernią paznokcie, niespiesznie ściągające maskę.
Krzyk więźnie mi w gardle.
Mój niedoszły kochanek okazuje się… on jest kobietą! Ona jest! Owszem, przystrzyżoną zgodnie z ostatnimi trendami męskiej mody, nieprzeciętnie wysoką oraz posiadającą ciało tak umięśnione, że antyczni olimpijczycy mogliby co najwyżej nabawić się kompleksów, lecz przecież o cechach jasno i jednoznacznie wskazujących na płeć piękniejszą!
Z paraliżującym szokiem i nieukrywanym zachwytem równocześnie podziwiam boskie łono, ozdobione nie tylko cienkim paseczkiem nastroszonych włosów, ale i niewielkim tatuażem. Niezbyt co prawda okazałe, lecz tak przecież cudnie zaokrąglone, zwieńczone ciemnymi sutkami piersi. Nieco trójkątny podbródek. Proporcjonalnie pełne, uśmiechające się do mnie nieco nieśmiało usta. Klasycznie wąski nos. I wreszcie oczy. Duże, podkreślone harmonijnymi brwiami i mocno podmalowane – cóż za zaskoczenie – czarnym cieniem.
Wtem owiewa mnie lodowaty podmuch otrzeźwienia. Zawstydzona, staram się trwożliwie przysłonić niewydepilowaną kobiecość, zwiotczały brzuch, kościste żebra czy choćby pomarszczony dekolt. Bezskutecznie.
– Chcę cię, ma belle. Mon amour!
Żadna ze mnie poliglotka, jednak wystarczająco dobrze pojmuję znaczenie owych słów, wypowiedzianych głębokim, do złudzenia męskim głosem. Zwłaszcza gdy towarzyszy im deszcz pocałunków, spadający na mą zawstydzoną nagłym przypływem czułości skórę. Nieustannie płonące pąsem zakłopotania policzki. Napiętą nerwowo szyję. Jakże stęsknione za zainteresowaniem, a jakże przecież wrażliwe płatki uszu. Osypujące się nie dość starannie nałożonym makijażem powieki. Aż wreszcie spłoszone, niepotrafiące od razu odpowiedzieć na tak żarliwą namiętność wargi, rozchylające się bezwiednie pod naporem pożądliwego języka.
Odskakuję gwałtownie w desperackim poszukiwaniu głębszego oddechu. Nawet w stanie niedającego się ukryć upojenia zdaję sobie doskonale sprawę, że powinnam przestać. Natychmiast! Ledwie piętro niżej – tak blisko, że dudnienie muzyki przenika przez ściany – balują moi nieświadomi niczego partnerzy w interesach, mniej lub bardziej prawdziwi znajomi, a nawet pewna kreatura omyłkowo tylko nazywana mężem…
A niech sobie wyrabia z tym spaślakiem, co tylko mu się żywnie spodoba! Niech wsadza jej co chce, jak chce i do czego chce! Niech sobie to nawet nakręcą i wrzucą w internety! Mnie nic do tego! Nie zniżę się do jego rogatego poziomu! Zaraz się ubiorę, zbiegnę pospiesznie na dół i jak gdyby nigdy nic zacznę odliczać ostatnie kwadranse do nadejścia nowego, oznaczonego dwiema dwudziestkami roku, wznosząc radosne w swej niezmierzonej pustocie toasty.
A może tego właśnie pragnę? Ukrywać się w ustronnym pokoiku schadzek, z poczuciem narastającej winy i strachu przed odkryciem mych niecnych postępków? Przeżywać najcudowniejsze w życiu chwile, zatopiona w objęciach nieznajomej kobiety? Nagiej, znacznie młodszej i mającej wobec mnie jednoznacznie erotyczne zamiary? Skoro przecież nie tak dawno całkiem poważnie rozważałam zdradę z mężczyzną…
– Powiedz mi chociaż, jak masz na imię… – szepcę dawno przeterminowane pytanie.
– Jacqueline.
Poddaję się całkowicie woli artystki, ugniatającej mnie wedle swej natchnionej wyobraźni niczym bryłę rozgrzanego wosku. Nadającej memu jakże niedoskonałemu ciału nową, ocierającą się o absolutną doskonałość formę. Wydobywającej iście boskie piękno ze złogów przyziemnej brzydoty.
Zapominam o wiotczejących, wychudłych kształtach, rozstępach, zmarszczkach, cellulicie i wszelkich innych wadach. Zachęcona pieszczotami ostrożnie odwzajemniam dotyk, którego nigdy wcześniej nie zaznałam. Czuję się, jakbym odmłodniała… znów była w ramionach… nie, nie mogę porównać tych cudowny przeżyć z czymkolwiek innym! Mimo że wiem, jak pachnie i smakuje druga kobieta, to owe doświadczenia organoleptyczne nabyłam głównie podczas młodzieńczych, suto zakrapianych zabaw grupowych, względnie wizyt w przybytkach świadczących pewne usługi dla wtajemniczonych. Fakt, że zadowalających nawet najbardziej wymagającą klientelę i bardzo dobrze zaopatrzonych w asortyment wszelkich kolorów, rozmiarów i preferencji, lecz nieoferujących nawet pozorów głębszych uczuć.
Niesiona niespodziewanym nawrotem odwagi, podsycanym dodatkowo przez buzujące w tętnicach, dalece przekraczające normy przyzwoitości stężenie alkoholu, postanawiam uczynić wszystko, by jak najszybciej złączyć się z ciałem kochanicy w jedność. Nie zważając absolutnie na fakt, że moja przedłużająca się nieobecność mogła zostać dawno zauważona, pławię się we wszechogarniającej podniecie. Unoszę wysoko łydkę, opierając ją o wysportowane, dumnie napięte biodro. Wbijam palce w nieziemsko jędrne pośladki i przeciągam paznokciami przez cały bok, aż do linii wzgórka, na co Jacqueline chwyta mnie wpół i podrywa z taką swobodą, jakbym nic nie ważyła.
Oplatam ją udami, podtrzymywanymi przez silne ręce, sunące wyraźnie w moje najintymniejsze rejony. Coraz dalej i dalej, zatrzymując się dopiero na linii zarostu, sięgającej aż ku pośladkom… dopada mnie wstyd. Znowu! Dlaczego muszę być taka staromodna? Nieatrakcyjna? Wielu zapewne powiedziałoby wprost, że wręcz odpychająca w swej posuniętej zdecydowanie zbyt daleko naturalności? Przecież wystarczyłaby golarka i…
Nie dając mi dokończyć bezproduktywnych w gruncie rzeczy rozważań, uzbrojone w ostre paznokcie opuszki odważnie przekraczają Rubikon mej przyzwoitości, brawurowym atakiem rozbijając nędzne resztki i tak słabego oporu. Rozpychają się między mokrymi płatkami, porywają skrytą we wnętrzu drogocenną wilgoć i wycofują ku z góry upatrzonym pozycjom. Po czym znów ponawiają natarcie – tym razem z zupełnie nieoczekiwanej strony – skupiając się na obszarze jakże przecież newralgicznym, a którego w żadnym razie nie przygotowałam do odparcia tak szeroko zakrojonej ofensywy!
Nerwowo próbuję zorganizować obronę, lecz muszę szybko ustąpić przed bezwzględnym naciskiem. Rozluźniam mięśnie, przygotowując się na nieuniknioną penetrację, lecz pożądliwe palce znów zaskakują mnie nagłym manewrem okrążającym, z powrotem napierając na, wydawałoby się, dawno zdobyty przyczółek. Wpierw jeden przygotowuje teren na bezpardonowe wtargnięcie drugiego, a ten z kolei robi miejsce trzeciemu, by wespół wedrzeć się we mnie idealnie skoordynowanym wypadem połączonych sił. Zaczynam się niepokoić o dalszy ciąg wydarzeń, bo w odwodzie pozostają jeszcze dwa kolejne, lecz obawy okazują się całkowicie płonne. Ma przeciwniczka jest brawurowo wręcz odważna, niczym ścierający się bohatersko z hordami barbarzyńców wielki wódz… na wszystkich antycznych przydupasów, co ja niby bredzę?
Tymczasem Jacqueline unosi mnie jeszcze wyżej, tak bym ustawiła piersi dokładnie na wysokości jej twarzy. Nie przerywając ani na moment pieszczenia palcami, z najwyższą ostrożnością zaczyna podgryzać mi sutki. Zaciskam zęby, starając się powstrzymać nadchodzące nieubłaganie szczytowanie, sygnalizowane wszem i wobec coraz głośniejszymi pojękiwaniami.
Być może powinnam jeszcze poczekać, przedłużyć nieco grę wstępną oraz nacieszyć każdą chwilą z osobna i wszystkimi razem? Pozwolić się pocałować nie tylko w usta, po czym odwdzięczyć tym samym? Tyle że już nie mogę! Nie chcę! Nie! Wbijam paznokcie głęboko w szerokie plecy kochanki, dając jej jednoznacznie do zrozumienia, co właśnie przeżywam. Spinam wszystkie mięśnie i odrzucam głowę do tyłu, poddając się zalewającej mnie całą, gwałtownej fali rozszalałego orgazmu. Pierwszego od… dawna.
Muszę odpocząć. Zlec na miękkim łożu, skryć się pod przyjemnie puszystym kocem i zdrzemnąć. Niedoczekanie! Owszem, Jacqueline kładzie mnie na materacu, lecz nie pozwala ani na chwilę wytchnienia. Siada przede mną z rozchylonymi lubieżnie udami i przytrzymuje za kark. Podziwiam fantastyczne falbanki boskiej kobiecości. Płaski, posągowo wyrzeźbiony brzuch. Jędrne piersi. Przecudowny uśmiech. Płonące pożądaniem spojrzenie, wyraźnie oczekujące na więcej. Teraz! Zaraz!
Podnoszę głowę, a nasze wargi stają się jednością. Smakuję ich rajską słodycz. Oddycham oszałamiającą wonią. Rozkoszuję się delikatnie szorstką, lecz równocześnie jakże subtelną fakturą. Wsuwam język pomiędzy nie, coraz dalej oraz głębiej, poddając się iście zwierzęcej żądzy. Przywieram do najcudowniejszego fragmentu kobiecego ciała tak mocno, jednocześnie śliniąc się jak wściekła, aż brakuje mi tchu! Wreszcie z konieczności przerywam i odsuwam się nieznacznie, ciągnąc za sobą lepkie nici namiętności. Spoglądam w oczy Jacqueline, próbując odgadnąć, czego jeszcze pragnie?
A ona mnie zaskakuje. Ponownie. Przyciąga do siebie władczo, na granicy dominacji, i podciąga nogi wyżej.
– Lèche moi! – rozkazuje – Liż!
Waham się, czy dobrze rozumiem żądanie i naprawdę mam wycałować ją nie ponownie w kobiecość, a… Próbuję odsunąć się zawstydzona, lecz żelazny uścisk obejmujących mnie, despotycznych ud, skutecznie uniemożliwia ucieczkę. Pytanie, czy tak naprawdę chciałabym się wycofać?
Nie! Przenigdy! Przeciągam językiem pomiędzy gładziutkimi półkulami. Czuję, jak w efekcie leciutko drżą, więc ponawiam próbę. Tym razem bardziej zdecydowanie. Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego, lecz nagle na powrót ogarnia mnie podniecenie. Być może przez jawne i bezczelne przekroczenie następnej, wydawałoby się ostatecznej spośród ostatecznych, granicy? Doświadczenie czegoś po raz pierwszy w życiu? Przekonanie się kolejny raz, iż zakazany owoc smakuje najlepiej? Zwłaszcza gdy przybiera kształt jakże apetycznego tyłeczka, przyozdobionego niewielkim tatuażem, przestawiającym… jeden symbol nieskończoności w poziomie, a drugi w pionie? Dwa połączone zera i ósemkę? A jakie to ma niby znaczenie?
Najważniejsze, że całuję go jak oszalała! Kładę dłonie na wypiętych pośladkach Jacqueline i rozchylam je, starając się wniknąć jak najgłębiej. Na co ona – nie czekając na zachętę, ani tym bardziej pozwolenie – zaczyna pieścić się palcami. Pociera kobiecość niezwykle gwałtownie, niemal ją szarpiąc, na co po raz kolejny przyspieszam, wsuwając język tak daleko, jak tylko jestem w stanie. Doskonale wiem, co wylizuję, komu i w jakiej pozycji, lecz nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia. Oddaję się owym równie kontrowersyjnym, co do szaleństwa podniecającym karesom z własnej, nieprzymuszonej woli oraz w pełnym zaangażowaniu.
Wtem – znacznie szybciej, niż mogłabym się spodziewać – Jacqueline dochodzi. Wije się ekspresyjnie, tryskając gorącymi strumieniami pożądania wprost na mą całkowicie nieprzygotowaną na taki wybuch chuci twarz. Gdy kończy, chwytam za jej lepką od namiętności, ostro pachnącą dłoń i wsuwam sobie do ust, obsypując czułymi pocałunkami. Rozkoszuję się naszym wspólnym smakiem. Wypełniam płuca oszałamiającym aromatem. Sycę zmysły ciepłem jedwabistej skóry.
Podnoszę się na kolanach i obejmuję Jacqueline wpół, starając się wchłonąć choć część powolutku uchodzącego napięcia. Pragnę uszczknąć bodaj odrobinę wypełniającego jej ciało spełnienia i wspólnie nacieszyć niezmierzonym szczęściem. Wiem doskonale, że czym prędzej powinnam się ogarnąć, po czym powrócić na przyjęcie jakby nigdy nic, lecz jedyne, na co naprawdę mam ochotę, to przytulić ją jeszcze mocniej. I zapytać wprost:
– Czy… zrobisz mi tak samo? Bardzo bym chciała, a jeszcze nikt nigdy… – przerywam nagle i spuszczam wzrok, zawstydzona własną bezpośredniością.
Półprzytomne oczy ponownie rozbłyskują wydawałoby się przygasłym żarem, a silne ręce rzucają mnie brzuchem na łóżko. Podnoszą biodra w górę, łapią od tyłu i rozwierają tak szeroko, aż przeszywa mnie ukłucie bólu.
– Cudni pachniesz… – słyszę euforyczny szept, jednocześnie czując go na rozchylonej kobiecości. I nie tylko.
Łapczywy język szybko rozgarnia splątane włosy i zaczyna się we mnie zuchwale wciskać, w momencie doprowadzając do szaleństwa. Przemęczona i równocześnie rozsadzana rozkoszą chwytam Jacqueline za kark i przyciskam jej usta do… Zaczynam mdleć, pragnąc już tylko, by najwspanialszy wieczór mego życia nigdy się nie skończył!
Furiackie walenie w drzwi wydaje się tak nierzeczywiste, że przez dłuższą chwilę nie zwracam na nie uwagi. Dopiero wpadający do pokoju, wymachujący rękami jak oszalały… nietrudno się domyśleć, kto, przywraca mnie do rzeczywistości. W sekundzie trzeźwieję, porywam pokrywającą łóżko narzutkę i w panice próbuję się nią przysłonić. Ewidentnie nie tylko spity, ale i po wciągnięciu niejednej kreski mąż podbiega do mnie rozjuszony, wyzywając bezustannie od najgorszych. Miotając kolejnymi inwektywami, zdziera ze mnie nakrycie, chwyta za włosy i unosi karzącą dłoń sprawiedliwości do zadania nieuniknionego ciosu.
Wtem cały salon wypełnia wściekłe pokrzykiwanie.
– Ras-le-cul, bordel de merde! Zostaw ją! Ni pozwalą! Va cier, ti sukinsynie, tui cochon, connard…
Mój niedoszły oprawca zamiera, w niewypowiedzianym zaskoczeniu odwracając głowę ku stojącej naprzeciwko kobiecie. Wysokiej, widocznie umięśnionej, którą w odpowiednim stroju wcale nietrudno byłoby pomylić z wysportowanym mężczyzną – co zresztą sama niedawno uczyniłam. Wciąż nagiej, z rozognionymi namiętnością policzkami i zagniewanymi ustami, wyrzucającymi rozemocjonowany potok słów, w których nawet przy braku zdolności lingwistycznych nietrudno domyślić się steku wyzwisk.
Trzymającej w ręce długi, lśniący czernią, wyciągnięty gdzieś spomiędzy fałd peleryny kształt, którego nie potrafię… doskonale zdaję sobie sprawę, czym jest, lecz nijak nie przyjmuję owej szokującej wiedzy do wiadomości.
– A ty to kto? – pokrzykuje mąż, szarżując w stronę mej obrończyni niczym rozsierdzony czerwoną płachtą buhaj.
– Moi? Mon nom jest Blonde. Jacqueline la Blonde. Monsieur Ernst Stavro Blofeld przekazuji serdeczni żiczenia! Bonne et heureuse Année!
Błyskająca ognikami lufa wypluwa głucho jeden pocisk za drugim, zamieniając głowę mężczyzny w krwawe rzeszoto.
Puste łuski uderzają o drewnianą podłogę z metalicznym brzękiem.
Kobieta odwraca ku mnie osobliwy wzrok, jakby nie mogąc się zdecydować czy ma rozpaczliwie błagać o wybaczenie, czy wyjść bez słowa pożegnania? Opuścić pistolet, a może raczej kontynuować naciskanie spustu? Tym razem w moim kierunku?
Ja zaś tylko patrzę dogłębnie zszokowana na szaroniebieską smużkę dymu, wirującą u wylotu tłumika. Z ohydną fascynacją podziwiam przeciwległą ścianę, pokrytą absurdalnym malowidłem rozbryzgniętego mózgu, strzaskanych kości i strzępów owłosionej skóry, pozlepianych bliżej niezidentyfikowanymi płynami ustrojowymi męża. Mojego. Byłego.
I zamiast przejąć się jego tragicznym, choć jakże przecież zasłużonym losem, względnie obawiać się o własny, tak niepewny, nagle… pojmuję w pełnej jasności umysłu, że oto mój największy życiowy problem został właśnie rozwiązany! Ostatecznie i nieodwołalnie.
Zabawne. Bardzo zabawne.
Wybucham śmiechem tak histerycznym, że opętana szaleństwem nie zauważam nawet, gdy Jacqueline powoli, acz konsekwentnie, ponownie podnosi broń.
Ma najdroższa i jedyna. Ma kochanka. Ma morderczyni.
A może jednak nie?
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Jak Ci się podobało?