Magia miłości
9 czerwca 2011
7 min
Droga prowadziła w dół, kamienistą ścieżką zagłębiając się w niewielką kotlinkę. Zjeżdżałem ostrożnie, dbając o to, aby moja Felicity nie stawiała kopyt w miejscach, w których kamienie mogły obsunąć się i doprowadzić do upadku. Klacz stąpała ostrożnie, ale i tak z każdym jej krokiem sypały się niewielkie kamienne lawiny. W końcu dotarliśmy do dna dolinki.
Miałem nadzieję, że spłynie tu na nas chłodny cień, ale rozpalona kula słońca stała na niebie w samym zenicie. Upał był nieznośny. Żar lał się z nieba potokami. Oblepiał ciało, wysysał ostatnie krople wilgoci. Moje ciało przestało się już nawet pocić. To był zły znak. Powodowany jakąś rozpaczliwa nadzieją sięgnąłem do boku po bukłak. Odpiąłem go i uniosłem do ust. Oczywiście był pusty. Suchy jak wiór. Westchnąłem. Jeśli pośród tych skał nie odnajdę wody, będzie źle. Poklepałem Felicity po szyi.
- No co, maleńka, bije tu gdzieś jakieś źródełko?
Zsunąłem się z końskiego grzbietu, zdjąłem siodło i zrezygnowany rzuciłem je na rozgrzane kamienie. Nie było sensu, żeby Felicity nosiła je na grzbiecie.
Klacz parsknęła cicho. Jej chrapy rozdymały się w niemym wołaniu o odrobinę wilgoci. Ona też cierpiała straszliwe katusze pragnienia. Parsknięcie powtórzyło się... Błysnęła mi nadzieja. Czyżby rzeczywiście moja wierna towarzyszka zwietrzyła wodę? Miałem nadzieję, że jej zwierzęcy instynkt nas nie zawiedzie. Poklepałem ją zachęcająco po szerokim zadzie.
- No, śmiało, moja piękna. Dokąd byś chciała pójść?
Ruszyła naprzód, ale nie podążała ścieżką. Przeszliśmy pod jedno ze zboczy, które wznosiło się pionową, kilkunastometrową ścianą, a potem poszliśmy brzegiem.
Usłyszałem cichy szmer wody. Tak! Nie mogłem się mylić... Gdzieś tu, była życiodajna ciecz! Przeszedłem kilka kroków, aż w końcu zauważyłem. W niewielkiej niszy skalnej ukryte było maleńkie źródełko. Wybijająca ze skały woda tworzyła niewielkie oczko krystalicznie czystej cieczy. Zupełnie jakby głęboka, kamienna misa przygotowana była dla spragnionego wędrowca. Serce zabiło mi mocniej... Byliśmy uratowani? Przestraszyłem się własnej nadziei... To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe... W swoich podróżach widziałem już tyle bielejących kości nieostrożnych wędrowców... W tej przesyconej tajemnymi siłami krainie pozornie czysta woda mogła być skażona magicznymi truciznami.
Rozejrzałem się uważnie... wokoło nie dostrzegłem żadnych szczątków... To by sugerowało, że nawet jeśli coś jest nie w porządku ze źródełkiem, to przynajmniej nie zabija od razu... Zresztą nie bardzo miałem wyjście. Nachyliłem się ostrożnie nad zdrojem. Poczułem tylko przyjemny chłód. Nic nienormalnego. Żadnego zapachu. To chyba była zwykła, świeża woda. Dotknąłem palcem jej powierzchni... I znowu nic. Moje rozpalone pragnieniem ciało rozpaczliwie krzyczało o odrobinę wilgoci. Felicity także przestępowała z nogi na nogę i wyciągała łeb w stronę źródła.
- Trudno, raz kozie śmierć - pomyślałem - Mam nadzieję, że instynkt cię nie myli...
Nabrałem w dłonie wody i podałem klaczy. Wypiła łapczywie i spojrzała na mnie, jakby w niemej prośbie o więcej. Ośmielony, zaczerpnąłem ponownie,ale klacz niespecjalnie paliła się do korzystania z moich dłoni jako z naczynia. Popchnęła mnie lekko i sama przysunęła się do źródła. Nachyliła łeb i zanurzyła w chłodnej toni. Piła łapczywie, aż zląkłem się o jej zdrowie.
- No, już, już... dość na razie – powiedziałem
Odsunąłem Felicity i zanurzyłem usta w chłodnej toni. Błogosławiona woda dotknęła moich warg. Jaka ulga! Piłem łapczywie, pozwalając by zimny płyn schłodził moje rozpalone ciało. Nic nie jest w stanie dorównać smakowi wody w wysuszonych ustach. W końcu podniosłem głowę.
- Tego mi było trzeba - powiedziałem, a raczej chciałem powiedzieć do Felicity...
Gdy tylko spojrzałem na moją wierną klacz, nasze spojrzenia skrzyżowały się, a magia zadziałała. To było jak uderzenie tarana prosto w pierś. Zalała mnie wszechogarniająca, niepohamowana żądza. W jednej chwili uświadomiłem sobie, czym był tajemniczy zdrój. To było ¬ródło Miłości, sprawiające, że każde dwie istoty, które z niego skorzystały, natychmiast zaczynały pałać do siebie niepowstrzymanym uczuciem. Nie była to tylko żądza, to była czysta esencja Miłości. Miłości zniewalającej, miłości nieodpartej, miłości w każdym wymiarze.
Tak, teraz zobaczyłem szlachetną linię kształtów Felicity. Tak, wzbudzała we mnie pożądanie. Żadna kobieta nie byłaby w stanie wzbudzić we mnie takiej chuci. I nagle zrozumiałem, że ona czuje to samo. Gdzieś w sobie poczułem jakby echo obecności obcych myśli... Właściwie nie tyle myśli, co emocji. Pojawiło się dojmujące uczucie tęsknoty... skierowane ku mnie.
Podszedłem do niej. Położyła mi głowę na ramieniu. Czułem jej oddech na swojej skórze. Delikatny, pachnący sianem. Jej aksamitne chrapy rozdymały się w niemej prośbie. Zaproszeniu. Nasze serca, choć tak inne biły teraz w jednym rytmie. Złożyłem pocałunek na jej czole. Wiedziałem, że mnie rozumie. Jakaś magiczna więź, która między nami zaistniała sprawiała, że rozumieliśmy się bez słów. Nie, to nie było mówienie poprzez myśli, jakiego doświadczają czarnoksiężnicy. To była najczystsza empatia, porozumienie na poziomie uczuć i pragnień.
Tak, pożądała mnie. Czułem, jak jej wnętrze płonie z oczekiwania. I nagle poczułem dziwny lęk. Czy ja będę w stanie stanąć na wysokości zadania? Zaspokoić ją? Byłem tylko człowiekiem... Czułem, jak ogarnia mnie paraliżujący, męski strach. I wtedy, jak powiew morskiej bryzy w upalny dzień, nadeszła na mnie uspokajająca myśl. Nie bój się. Kocham cię. Chcę ciebie. Pragnę cię. Zrozumiałem, że to jej emocje.
Przesunąłem się wzdłuż jej wspaniałego ciała, znacząc drogę pocałunkami. Odebrałem dalekie echo jej doznań. Moje pieszczoty były dla niej... dziwne. Dziwne, ale przyjemne. Takiej delikatności nigdy nie przeżywała.
W końcu dotarłem do jej mocnych, pięknie zarysowanych nóg. Cóż za potęga w nich drzemie... Gdyby w tej chwili zrezygnowała ze mnie, jeden celnie wymierzony kopniak zakończyłby mój żywot. Znowu jej myśli. Głuptas... Pragnę ciebie... Nie każ mi czekać...
Jej ogon wzniósł się dumnie ku górze, odsłaniając najpiękniejszą, najbardziej podniecającą szparę, jaką widziałem. Ten gest, tak słodko zapraszający sprawił, że moje podniecenie sięgnęło zenitu. A ona, swoim - właściwym jej płci - instynktem będąc w pełni będąc tego świadoma, rozsunęła nogi, zapierając się mocno o ziemię. Jej intymność pulsowała nerwowo, na przemian zamykając się i otwierając, ukazując różową, fascynującą głębię, tak podniecająco kontrastującą z kasztanową barwą jej włosów.
Wbiłem palce w jej wspaniały zad. Tuz za mną za mną leżał potężny głaz, jakby stworzony, aby pomóc na przełamać barierę wielkości. Cofnij się... cofnij się... błagałem w myślach. A ona to rozumiała! Postąpiła kilka kroków, ulegając moim ruchom. Była jak młoda dziewczyna, którą kochanek kładzie na ich pierwsze łoże.
Wejdź we mnie... błagała... wejdź... Pragnę cię... Jej łono pulsowało, odsłaniając co chwilę gorące wnętrze. Nie, tu już nie było miejsca na gry wstępne, na słodkie pieszczoty i zachęty. Gorzał w nas płomień. Magia, miłość i pożądanie splotły się w nas w jedno, pierwotne jądro instynktu. Jednym ruchem wskoczyłem na kamień. Mój członek, wyprężony w miłosnym oczekiwaniu znalazł się w odpowiednim miejscu. Pchnąłem. Mocno. Zdecydowanie. Jej aksamitne, miękkie wnętrze przyjęło mnie z wilgotną radością. Czułem, jak dreszcz rozkoszy przechodzi przez jej ciało. Fala mojej własnej ekstazy i spełnienia zderzyła się z odbieraną w myślach szaloną namiętnością. Przepełniła mnie radość. Więc i jej jest dobrze? Chce mnie? Daję jej rozkosz? Objąłem rękami jej szeroki grzbiet. Tak... tak powinienem robić... wiedziałem to. Pchaj... pchaj mocniej... czułem jej nieme błaganie.
Pracowałem mocno biodrami. Do tyłu... i naprzód.... i jeszcze raz... i jeszcze raz... O, nie, kochana, nie skończymy tak szybko.... Niech ten szał trwa jak najdłużej... Czułem, jak jej ciało spina się w oczekiwaniu. Jak omdlewa pod moimi ruchami. Jak odkrywa na czym polega odwlekanie ekstazy. Tak, kochana. Może nie jestem tak wielki, jak twoi pobratymcy, ale potrafię przedłużać uniesienie... Potrafię dać ci to, czego nigdy nie zaznałaś...
*
Mijał prawie rok od tego cudownego dnia. Moja Cudowna leżała na czystym, pachnącym posłaniu z trawy. Siedziałem przy niej, przejęty i pełen niepokoju. Przemawiałem do niej uspokajająco, gładziłem po aksamitnej skórze, mówiłem, że wszystko będzie dobrze. Wspierałem ją jak tylko potrafiłem, choć wiedziałem, że najlepiej odczuwa po prostu moje myśli. Zresztą to ona chyba lepiej znosiła. Poczułem uspokajający dotyk jej myśli. Była spokojna i nieco rozbawiona moim poruszeniem. Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Nagle szarpnęła się. Jej mięśnie spięły się. Kolejny skurcz... Ale ten był silniejszy. Zdecydowany. Zaczęło się. Nie mogłem usiedzieć ze zdenerwowania. Wstałem.
Najpierw ukazały się kopytka. Dwa śliczne, ciemne kopytka. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dzielna mama pracowała mocno i po kilku chwilach młode źrebię pojawiło się na świecie, mokre i drżące. Patrzyłem na nie z zachwytem. Było takie niewielkie i delikatne... Odebrałem wielki ładunek emocjonalnej ulgi. To już. Już nie boli. A potem przyszedł niepokój. Jak każda matka, chciała jak najszybciej zaopiekować się swoim dzieckiem. Wstała ostrożnie i podeszła do kulącej się na słomianej podściółce istotki. Zniżyła głowę i zbliżając aksamitne chrapy do drżącego ciałka. Była szczęśliwa. Tak jak i ja. Dzieliliśmy wspólnie chwilę, tak głęboko, jak to miało miejsce przed blisko rokiem.
Mała przebierała nieporadnie nóżkami, usiłując wstać. Jej drobne, szczupłe rączki wyciągały się w naszym kierunku. Szukała rodziców. Swoich rodziców. Moje małe centaurzątko... Owoc naszej namiętności i magii ¬ródła Miłości. Miałem wspaniałą córeczkę.
Jak Ci się podobało?