Lanie w centrum handlowym
12 października 2022
35 min
Nie poszukujcie tutaj, proszę, ambitnej fabuły i złożonych wątków. Opowiadanie jest tym, na co wskazuje tytuł - prostą opowiastką o laniu po tyłku, taką dla czujących i lubiących klimat ;)
Ilekroć prowadził zajęcia, wszystko w sali lekcyjnej zdawało się idealnym.
Ławki stały równiej niż zwykle, ustawione w pięć doskonale wypoziomowanych rzędów, jak gdyby ktoś odmierzał je z linijką, uczniowie siedzieli prosto, z poważnymi minami, mowy być nie mogło o pokładaniu się blatach, machaniu nogami, stukaniu długopisami; nawet ta jedna, stale bzycząca pod sufitem mucha milkła z szacunku i strachu.
Zawsze przychodził ubrany elegancko, ale w sposób na tyle stonowany, żeby nie wpędzać w zakłopotanie formalnością ani uczniów, ani innych nauczycieli. Starał się dobierać strój będący wyważonym, odpowiadający sytuacji; cóż jednak można było poradzić na to, że przy starej garsonce pani Clarkson i wytartym blezerku pana Smitha jego czarny golf, casualowa marynarka i ciemne dżinsy jawiły się niczym wyjęte z żurnala?
Poły marynarek zawsze powiewały, nonszalancko rozpięte, nadgarstek, okryty ciemnym materiałem wysokiej jakości, zdobiła cienka bransoletka z czystego srebra. Niewielu zaprzątało sobie głowę pochodzeniem i znaczeniem tej błyskotki, ale ci, którzy w plotkowaniu znajdowali spełnienie, obstawiali, że to na pewno rodowa pamiątka. Przynajmniej niektórzy. Inni – którzy nie rozumieli wartości metali szlachetnych – woleli w niej upatrywać ostentacyjności i wywyższania się nad mniej zamożnych, dla których z całą pewnością zakup srebra w ilości odpowiadającej tej ozdobie okazać by się musiał całkowicie niemożliwym.
– Kontynuujemy dzisiaj rozmawianie o układzie pokarmowym – powiedział pan Walker, otwierając podręcznik.
Głos miał nieprzesadnie niski, melodyjny, odrobinę wibrujący. W mniemaniu dziewcząt, które zamiast w tablicę, wpatrywały się w niego rozmarzonymi oczami (a tych było wcale sporo), był to po prostu głos idealny. Gdyby mężczyzna zamruczał im tak do ucha, twierdziły jednomyślnie, nie potrafiłyby mu się oprzeć.
Czy Vin miał tego świadomość? Być może. Wydawało się tak zwłaszcza, gdy czasami mrużył przeszywająco błękitne, kształtne oczy w wyrazie znużenia albo pogardy, gdy któraś z uczennic starała się wydać mu wyjątkowo pociągającą, stroiła zalotne miny, wachlowała klasę przedłużonymi sztucznie rzęsami, chichotała perliście i słodko.
– A kiedy będzie test z układu oddechowego? – padło pytanie gdzieś pośród ławkami.
Choć stał odwrócony plecami do uczniów, Vin wiedział doskonale, kto zadał pytanie. Użerał się z tą grupą już drugi rok.
– To zabawne, Shanice, że to właśnie ty o to pytasz.
– Ale czemu?
– Nie poprawiłaś jeszcze „F–„ z ostatniego testu, prawda? – przypomniał jej, odwracając się do niej twarzą.
Wszyscy, którzy podśmiewali się po cichu, zamilkli. Nie było żadną tajemnicą, że w tej akurat grupie zebrała się lwia część uczniów, którzy przychodzili na lekcje biologii z dwóch powodów – albo po to, żeby zaliczyć wymagane cztery semestry tego przedmiotu do zdania szkoły średniej, albo żeby popatrzeć na przystojnego nauczyciela. Shanice zdecydowanie należała do tej drugiej grupy.
– Może po prostu się poprawiłam i chcę mieć lepsze oceny z biologii?! – dziewczyna uniosła się.
Miała kremowobrązową skórę i moc cieniutkich warkoczyków, kaskadami otulających jej ładną, drobną twarzyczkę, na której największą uwagę przyciągały duże, pełne, mięsiste wargi.
– Wobec tego – po ustach Vina przemknął blady, niewesoły uśmieszek – może poprawisz ten test teraz? W formie ustnej. Jestem przekonany – zajął miejsce na krześle i rozejrzał się po całej klasie, nie kryjąc w spojrzeniu pogardy – że wielu z twoich kolegów skorzystałoby na takiej powtórce z wiedzy.
Nie będąc gotową na taką ewentualność, Shanice poruszyła się nerwowo w ławce. Jej obfity, zakryty jedynie cienką koszulką biust sprawiał, że na blacie niewiele pozostawało miejsca na zeszyt i podręcznik. Nie martwiła się tym zresztą. Nigdy nie kłopotała się robieniem notatek.
Wstała, bo tego wymagał pan Walker, kiedy rozmawiał z uczniem, a już tym bardziej, gdy go odpytywał, i odchrząknęła nerwowo, czując przyklejone do siebie, zaciekawione, oceniające spojrzenia. Zwłaszcza triumfujący wzrok tej białej suki, Melody, którą ostatnio wytargała za szkołą za kudły. Gdyby nie ojciec, zawiesiliby ją.
– Ale jak nie będę czegoś wiedziała, to pan mi podpowie, prawda? – uśmiechnęła się uroczo.
Była naprawdę atrakcyjną dziewczyną, nie mogła jednak wiedzieć, że jej wdzięki były Vinowi całkowicie obojętne.
– Shanice, nie mam na to czasu. Jesteś przygotowana, uczyłaś się pilnie i rzeczywiście uzupełniłaś wiedzę w nagłym przypływie zainteresowania biologią, albo nie.
Mówił tak stanowczo i chłodno, a jednocześnie znać przecież było w jego głosie tę bolesną nutę ironii, że co poniektórzy, jak po strzale z bata, wyprostowali się bardziej na krzesłach. Vin natomiast zabębnił palcami o leżący przed nim podręcznik, dając znać, że cierpliwe oczekiwanie nie jest jego mocną stroną.
– Odpowiem, panie Walker – mruknęła w końcu dziewczyna.
– Doskonale. Przypomnij nam, proszę, czym tak w gruncie rzeczy jest oddychanie.
– No… To jest wtedy, kiedy oddychamy…
Po sali przemknął zduszony, bardzo cichutki śmiech.
– …kiedy wciągamy powietrze i wypuszczamy azot.
Ruch brwi pana Walkera był wystarczającym dla Shanice wyrazem dezaprobaty. Co ta dziewczyna bredziła?
– Nie oddychamy całym składem powietrza, a jedynie jednym pierwiastkiem.
To, o co ją pytał, nie było poziomem szkoły średniej, a przedszkola. Pan Walker miał to przez cały czas w pamięci i tym bardziej zaczynała irytować go ta farsa.
– Azotem – odparła z przekonaniem dziewczyna.
– Nie. Nie azotem, Shanice.
– Ale przecież azotu jest najwięcej w powietrzu – wtrącił się jakiś jasnowłosy chłopak.
– Owszem. To prawda. Około siedemdziesięciu ośmiu procent, a jednak to nie on jest nam potrzebny do oddychania. Jest coś ważniejszego. Tak ważnego jak pozwolenie nauczyciela przed zabraniem głosu – ostrym spojrzeniem Vin wcisnął chłopaka w krzesło.
Nikt nie odważył się zaśmiać.
Po chwili, przekonawszy się, że Shanice nie ma pojęcia, o czym jest mowa, mężczyzna ciężko odetchnął.
– Ktoś chce pomóc koleżance?
Jeżeli oczekiwał lasu podniesionych rąk, musiał się srogo zawieść. Zgłosiła się jedynie Melody, której triumfu zapach doleciał aż pod tablicę. A może to tylko tanie, ostre perfumy?
– To tlen, oczywiście. Powietrze zawiera go dwadzieścia trzy procent.
– Dwadzieścia jeden procent, a konkretnie dwadzieścia i dziewięćdziesiąt pięć setnych – uściślił Vin. – Wobec tego może powiesz nam chociaż, jaki symbol chemiczny ma tlen?
Shanice przestąpiła z nogi na nogę.
– Symbol chemiczny tlenu to… „O”.
Ledwo zdążyła skończyć, natychmiast padło kolejne pytanie:
– A czy w atmosferze tlen występuje w formie pojedynczych atomów?
– Ale myślałam, że to będzie z biologii…
Vince oparł ciężko ręce o blat i zaplótł palce. Jego wzrok nie wyrażał teraz zupełnie niczego, pozbawiony był nawet tej jego specyficznej pogardy.
– Biologia i chemia są z sobą nierozerwalnie związane. Tak związane, jak wiążą się atomy tlenu w atmosferze, tworząc cząstkę znaną nam jako „O2”. Shanice…
– Ale proszę pana…
Uniesiona dłoń Vina zmusiła ją do natychmiastowego zamilknięcia.
– Nie przerywaj mi! – zażądał ostro. – Nie wiem, w co próbujesz grać, dziewczyno, ale ze mną te gry ci się nie udadzą. Będę dzisiaj telefonował do twoich rodziców i z nimi omówię kwestię twojego zdania tego semestru.
Uczennica ciężko opadła z powrotem, a właściwie rzuciła się całym ciężarem, jakby uszło z niej całe – nomen omen – powietrze.
– Nie musi pan być od razu takim skarżypytą – przewróciła oczami, maskując tym wzburzenie i płacz, który miała na końcu nosa.
– Słucham…?
Shanice zadrżała. Nie była pewna, czy pod surowym spojrzeniem, czy równie surowym tonem. Zresztą… Co za różnica?
– Przepraszam. Nic nie mówiłam – bąknęła, zakrywając twarz włosami, żeby nie widzieć wstrętnego uśmiechu Melody.
– Mam nadzieję. I proszę, żebyś powstrzymała się od mówienia przez resztę lekcji, chyba że zdecydujesz się jednak olśnić nas jakąś rzeczywistą wiedzą.
***
Zapytany o swój ideał mężczyzny, Vince niechybnie musiałby odrzec, że jest nim Mike.
Chłopak liczył sobie lat dwadzieścia kilka. Niewysoki, ale o ciele tak wysportowanym, iż niemal muskularnym (co w odczuciu niektórych czyniło nieco kwadratowym), włosach jasnobrązowych i mięciutkich jak najdoskonalej zdrowy puch, buzi ślicznej, rysach najzupełniej symetrycznych, przywodził na myśl greckie bóstwo, które zstąpiło na ziemski padół i przechadzało się pomiędzy śmiertelnymi, racząc ich łaską swojego doskonałego wyglądu.
Wczesnojesienne, mocno wciąż grzejące słońce przeglądało się w jego skórze nieomal bladej, z wieczną tendencją do silnego rumienienia się, aksamitnie delikatnej, połyskującej dniem i nocą. Nosek prosty, leciutko zadarty, marszczył się tak rzadko, jak rzadko foremnie wykrojone, ciemnoróżowe usta wyginały się w grymasie smutku bądź niezadowolenia. Najczęściej bowiem błąkał się po nich figlarny, łobuzerski uśmiech, pasujący przecież – zdaniem Mike’a – do niemal każdej sytuacji. Gdy zwiastował radość – wprawiał swoją słodyczą w zdumienie obserwujących; gdy był zwiastunem zakłopotania, rozbrajał złoszczącego się i nie pozwalał się długo gniewać.
Działało to na niemal wszystkich, szczycił się chłopak. Wszystkich poza Vinem, ma się rozumieć… On jeden, w chwilach wzburzenia, był magicznie i tajemniczo odporny na wdzięk i urok szatyna. Mike zaś tracił przy nim pewność siebie i opanowanie, pozwalające mu na wykpiwanie się z kłopotów osobistym urokiem.
Kilkudniowy zarost, o odcieniu jaśniejszym znacznie niż włosy, nadawał twarzy tego młodego, pięknego mężczyzny ostrzejszej, hultajskiej nuty. Jak gdyby boski malarz, ukończywszy już portret, zdecydował się na jedno, ostatnie dotknięcie płótna pędzlem, aby dopełnić go finalnym, psotnym akcentem.
Opierając się o samochód, Mike niespiesznie kończył palić papierosa.
Wiedział, że ma dość czasu, aby wyrzucić niedopałek i pożuć gumę miętową na tyle długo, aby Vin nie domyślił się niczego. Roześmiane przeważnie oczy zaszły ponurą mgłą, gdy pomyślał, co by go czekało, gdyby sprawa się wydała. Zmarkotniał przez to, ale tylko na chwilę. Nie był stworzony do długiego smucenia się, choć emocje przeżywał silniej nawet niż reszta znanych mu ludzi.
Na tle innych mężczyzn, z którymi spotykał się niegdyś Vince, Mike’a wyróżniało to, że głośniej i dramatyczniej płakał, kiedy doszło już do sprania mu tyłka. Bronił się też bardziej zawzięcie, gdy zapadła ta straszna – dla nich obu – decyzja o złojeniu mu skóry. Choć rysująca się wyraźnie pod obcisłą koszulką muskulatura pozwalała wierzyć, że mógłby sprzeciwić się i oprzeć siłą, jemu nigdy nie przechodziło to nawet przez myśl. Zamiast tego wybierał – komicznie z boku wyglądające – ucieczkę, uniki i płaczliwe błagania.
Był bardzo nieodporny na ból. Delikatna skóra nie chroniła go najlepiej przed razami paska, prędko czerwieniała, siniaczyła się, piekła jak lizana żywym płomieniem. Może ktoś potrafił przyjmować cielesne kary z godnością i opanowaniem, ale na pewno nie był tym kimś Mike.
W pierwszej chwili wyciągnął z opakowania tylko jedną gumę, ale po namyśle wpakował ich do ust aż trzy sztuki. Nigdy dość ostrożności, kiedy rzecz tyczy się ochrony własnego tyłka.
Myśląc to, mimowolnie powędrował dużymi dłońmi do pośladków i dyskretnie je potarł. Nie czuł już od dawna bólu poprzedniego lania, które dostał przed kilkoma tygodniami, ale teraz poczuł, jakby skóra znów specyficznie go zapiekła.
Cholerne bóle famontowe. A może fatamorganowe? Vin jakoś tak je określał.
Mike nie lubił przemęczać swojej ślicznej główki nadmiernym myśleniem, a jego chłopakowi zdawało się to w żadnym razie nie przeszkadzać. Ba, Vince wspomniał nawet kiedyś, tak mimochodem, że nie odnalazłby się u boku mężczyzny inteligentnego, bo nie byłby to wtedy związek, a zgrupowanie naukowe.
Zniecierpliwiony czekaniem na wietrze, który niwelował całkowicie przyjemne ciepełko, jakie dawało słońce, Mike wyciągnął z kieszeni dżinsów telefon i, odnalazłszy nick „Kocurek” na liście WhatsAppa, wystukał wiadomość:
„Długo jeszcze, Kocurku? Tutaj jest zimno!”
Nie czekał na odpowiedź dłużej niż kilkanaście sekund.
„Załóż więc kurtkę… Znów stoisz w samej koszulce? Lato się skończyło.
Vincent Walker, M.D.”
To nie tak, że aplikacja sama dodawała mu tę oficjalną stopkę, Vin po prostu rzadko wirtualnie komunikował się z kimkolwiek w sprawach innych niż służbowe. Wstawianie oficjalnego podpisu na końcu każdej wiadomości weszło mu w krew tak bardzo, że czynił to z rozpędu, nawet w korespondencji prywatnej.
Mike przewrócił oczami, ale zaśmiał się i zaciamkał głośniej żutą gumą.
„Przemądrzały Doktorze Medycyny, jak zwykle masz rację :P. Miałem nadzieję, że ogrzejesz mnie ty, a nie kurtka…”
Tym razem nieco dłużej czekał na odpowiedź. Zdążył uśmiechnąć się do siedmiu dziewczyn, które bynajmniej jego stroju nie uważały za zbyt skąpy na jesienne popołudnie. Nie kryły się nawet z pożeraniem wzrokiem jego odznaczającego się wyraźnie „kaloryfera”.
„Załóż kurtkę, Mike. To nie jest prośba. I kup mi, proszę, dyniowe latte. Bez cukru. Na bezkofeinowym espresso.
Vincent Walker, M.D.”
– Sługusa sobie znalazł – warknął pod nosem Mike, mimo tego posłusznie drepcząc w stronę stojącego naprzeciw gmachu szkoły Starbucksa.
Niespełnianie próśb lub nakazów Vince’a zazwyczaj kończyło się bardzo niedobrze, dlatego narzucił na siebie skórzaną kurtkę, która dotychczas spoczywała na siedzeniu pasażera. Wolał mieć designerską skórę na ramionach, niż skórzany pasek na siedzeniu.
W drodze uśmiechnął się do kilku osób, tak po prostu. Lubił to robić. Nie tylko dlatego, że zdawał sobie doskonale sprawę ze swojego uroku i atrakcyjności, ale również przez to, że sprawiało mu to zwykłą, ludzką przyjemność. Był szczęśliwy i chciał tym szczęściem zarażać innych.
W kawiarni stanął w długiej kolejce, na którą składali się w większości uczniowie, ale nie tylko. Okazało się, że nawet stare, wyglądające na chodzące uosobienie ortodoksyjności nauczycielki odkryły w końcu, czym jest Starbucks i przekonały się do kupowania tutaj kawy i ciastka. Jedna z tych kobiet, wychudzona czarownica – jak nazwał ją w myślach Mike – z włosami splecionymi w koka tak ciasnego, że aż dziw, że nie wyskoczyły jej z orbit oczy, przypominała mu jego starą nauczycielkę literatury.
Wzdrygnął się na samą myśl o tej jędzy, której jedynym celem życia zdawało się być poniżanie i dręczenie uczniów. Jak dobrze, że Vin taki nie był.
Nuda rodzi częstokroć szalone pomysły. Tak było i tym razem. Dotarłszy w końcu do lady, Mike zamówił dwie kawy – latte dla ukochanego i zwykłą czarną na podwójnym mleku dla siebie. Zapytany o imię, które miało znaleźć się na kubku z latte, śmiejąc się złowieszczo z własnej przebiegłości, Mike kazał napisać „Doktor Medycyny”.
W chwili, kiedy to mówił, zdawało mu się to niezwykle dowcipne. Później, wychodząc już, zaczął się wahać, czy Vin nie odbierze tego za wyraz drwiny.
Ale nie… Tak sztywny to nie był nawet on. Prawda?
***
– Matoły.
Tym wyrazem Vin powitał Mike’a, wsiadając do samochodu.
Był podirytowany, a nagła zmiana temperatury, rzecz błaha, na którą zwykle nie zwróciłby uwagi, teraz jeszcze mocniej go rozzłościła.
– Jeszcze ten jeden rok – powiedział beztrosko szatyn. – Skończy się kontrakt, zapomnisz o tej budzie i będziesz pracował tylko na uczelni. Napij się, bo wystygnie zaraz.
– Przez ten rok zdążę osiwieć, obawiam się – mruknął Vin, dziękując za kubek.
Nie od razu dostrzegł podpis, jaki na nim widniał. Zazwyczaj w ogóle nie zwracał uwagi na takie głupstwa. Teraz jednak, gdy jego zmysły były wciąż wyostrzone po traumie, jakiej doznał w czasie tych kilku godzin lekcyjnych, napis rzucił mu się w oczy od razu.
Mike nerwowym gestem drapał się po tyle głowy. Gęste z natury włosy miał troszkę nastroszone, przydające mu wyglądu zbuntowanego rockandrollowca, a gdy zaczynał się nimi bawić, robił sobie na głowie zupełny chaos. Na jego szczęście przez to wyglądał tym bardziej słodko.
– Cha–cha? – spytał niepewnie.
Vince, ku jego uldze, roześmiał się serdecznie. Przyciągnął go do siebie, chwytając za kark, po czym wycisnął mu na policzku i ustach dwa soczyste buziaki. Trzeci, złożony na czole, był niemal ojcowski.
Patrząc z boku na tę parę, ciężko byłoby się domyślić, że to Mike jest starszy o dwa lata.
– Bałem się, że się wkurzysz…
– Już mnie tak nie demonizuj może? – w głosie Vina zabrzmiała uraza. – Jestem poważny i konserwatywny, może bywam sztywny, ale przecież nie do tego stopnia.
– Ja wiem, wiem. Ale jakbym nie założył tej kurtki…
– To leżałbyś właśnie na masce samochodu i zbierał baty na tyłek – dokończył tamten z pełnym spokojem, popijając swoje latte.
– Znasz takie hasło, że jak kocham, to nie biję?
– Głupstwo. Przełożenie przez kolano i parę razów przez goły tyłek to nie bicie. Kara cielesna jest zresztą znana ssakom od zarania dziejów, a już tym bardziej naczelnym. W ogóle jak pomyślę o tych dzieciakach… Może nie wszyscy jeszcze ewoluowali z etapu Australopiteka – zaśmiał się ponuro. – Wiesz, że nie wiedzieli, z jakiego rodzaju mięśni zbudowany jest przełyk?! – oburzył się.
Nie chcąc popisać się własną niewiedzą na temat antropologii i anatomii, Mike postanowił taktycznie zmienić temat.
– Wpadniemy po drodze do centrum? – poprosił, wyjeżdżając z parkingu szkolnego.
Musiał robić to z niezwykłą ostrożnością, bo młodzież, z nosami sklejonymi z ekranami smartfonów, łaziła ociężale i ospale jak zombie. Nie mógł liczyć na to, że zauważą cofający się samochód, a nie chciał być odpowiedzialny za rozjechanie jakiegoś gówniarza.
– Patrz, jak chodzisz, do cholery! – uniósł się, kiedy jakiś chłopak dosłownie wszedł mu na tylny zderzak.
– Pieprz się! – odpyskował tamten, ale gdy podniósł głowę i ujrzał, że ma do czynienia z postawnym, dorosłym mężczyzną, wymamrotał coś pod nosem i szybko zszedł z pola widzenia.
Kilka minut zajęło szatynowi opuszczenie parkingu i wyjechanie poza teren szkoły. Musiał robić slalom pomiędzy dzieciakami, trąbić raz za razem, a wulgarne słowa, które cisnęły mu się na usta, mówił jedynie w myślach, żeby nie dostać od Vina po uszach za prostacki język.
Teraz nawet, gdy twarz wykrzywiał mu złowrogi grymas, wciąż pozostawał pięknym.
– To jak z tym centrum? I zapnij może pasy, co? Bo mnie zawsze każesz – fuknął, ale jedno spojrzenie Vina sprawiło, że prędko się opamiętał.
– To znaczy… Nie chciałem podnosić głosu, ale musisz być bezpieczny, nie? Jak mi coś każesz robić, to ty też powinieneś się tego trzymać, żeby było fair.
Nie odpowiadając, aczkolwiek zgadzając się w pełni z Mikiem, Vince zapiął pasy. Zmiął papierowy kubek i wrzucił go do schowka na śmieci.
Dłuższą chwilę w samochodzie panowała cisza, jeśli nie liczyć typowego dla popołudnia miejskiego zgiełku. Samochód zatrzymywać trzeba było dosłownie na każdych światłach, które zmieniały się na czerwone, jak na złość, gdy tylko Mike do nich dojeżdżał. Korek, w który się wpakowali, zdawał się nie mieć ani początku, ani końca. Typowe wielkomiejskie godziny szczytu.
– Centrum…? – przypomniał się w końcu nieśmiało ukochanemu, który przeglądał coś na telefonie.
– A czego potrzebujemy?
– Chciałem wpaść po buty…
– Sądziłem, że masz ich całkiem sporo – Vin nadal nie odrywał wzroku od ekranu. Nie przez to, że nie szanował swojego rozmówcy, ale dlatego że w tej konkretnej chwili nie mógł sobie na to pozwolić.
– Butów nigdy za wiele – szatyn uroczo błysnął śnieżnobiałymi ząbkami, ale niestety, potencjalny zainteresowany tego nie dostrzegł.
Mike nie mógłby nazwać siebie typowym, stuprocentowym hypebeastem, ale lubił markowe ubrania, dobre buty i stylowe dodatki. Nigdy nie przepuszczał okazji, żeby uzupełnić swoją kolekcję, za to przepuszczał na to lwią część swojej skromnej wypłaty.
Vinowi natomiast, zmęczonemu wielogodzinnym użeraniem się z cofniętymi w ewolucji kuzynami Australopiteków, bynajmniej nie uśmiechało się spędzanie popołudnia w gonitwie od sklepu do sklepu. Nie wierzył bowiem, i miał ku temu doskonałe powody, że owa wizyta w centrum skończy się na odwiedzeniu jednego czy dwóch butików. Jeżeli znał Mike’a, a szczycił się tym, że znał go całkiem nieźle, chłopak pójdzie na całość. Tak jak zawsze.
– Mike, wolałbym…
– Tylko na pół godzinki! Obiecuję ci! – szatyn przyłożył dłoń do rosłej piersi, ale szybko ją cofnął, przypominając sobie, że jego ukochany nie tolerował prowadzenia samochodu jedną ręką.
Raz nawet, znużony ciągłym tłumaczeniem i proszeniem, wyjaśnianiem, dlaczego jest to niebezpieczne i niezgodne z przepisami (zwłaszcza tymi ustanowionymi przez samego Vina), dał Mike’owi linijką po łapach. Na samo wspomnienie tego chłopakowi stanęły łzy w oczach.
Siedzący na miejscu pasażera mężczyzna schwycił nasadę nosa w dwa palce i potarł ją energicznie.
Oczywiście, że pragnął sprawić przyjemność Mike’owi. Czy dlatego, że go kochał? Nie był pewien. Czuł się przywiązany do tego wesołego młodego mężczyzny, zresztą jego ciężko było nie lubić. Nie był jednak do końca przekonany, że to miłość. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Może potrzeba im było więcej czasu?
– Zgoda, ale na godzinę i ani minuty dłużej – odezwał się w końcu, korzystając z tego, że zatrzymali się na światłach.
– Nie żartuj, Vince. Co ja zdążę kupić w godzinę?! – zbulwersował się szatyn. – Rozejrzę się pewnie tylko, a gdzie jeszcze mierzenie, sprawdzanie…
– Przypominam ci, że prosiłeś o pół godziny. Ja daję ci całą. Doceń moją ofiarność – uśmiechnął się cierpko Vin.
O czym marzył tak naprawdę? O domu, do którego wracałby po kilku godzinach satysfakcjonującej, pasjonującej go pracy. O domu, w którym czekałby na niego ukochany mężczyzna, gotowy podać gorący, smakowity obiad. O domu wreszcie, który byłby przytulną, bezpieczną ostoją.
– Wielkie dzięki – usłyszał niezadowolone mruknięcie.
– Jeśli ci to nie odpowiada, możemy wrócić od razu, a ja zażądam tego, czego żądać mam prawo, czyli przygotowanego dla mnie posiłku.
Nie musiał podnosić głosu. Nie robił tego prawie nigdy. Potrafił przemawiać autorytarnie i tak charyzmatycznie, aby ludzie słuchali go czy to z szacunku, czy strachu.
Po chwili namysłu, marszczenia brwi, zaciskania ust, Mike w końcu skapitulował:
– Godzina mi starczy.
Vin z zadowoleniem kiwnął głową.
– To najzupełniej racjonalna ilość czasu na wybranie, przymierzenie i kupienie pary butów.
– Właściwie to planowałem kupić trzy… – niepewność w głosie uroczy szatyn usiłował maskować zaśmianiem się. – Muszę mieć jakieś półbuty jesienne! – ogłosił ku swojej obronie. – A sneakersy na siłownię? Też zaczynają mi się rozłazić. No, i sandały jeszcze, bo wyszła nowa linia ze Skechers. Muszę je mieć – dodał z naciskiem.
– Potrzebę półbutów i sneakersów rozumiem, ale na pewno nie będziesz w sandałach chodził w październiku.
– A jak zrobi się jeszcze ciepło?
Vince energicznie pokręcił głową.
– Z całą pewnością nie zrobi się już tak ciepło, żebyś mógł chodzić z gołymi stopami. Więc zmień, proszę, wybór co do trzeciej pary, albo w ogóle z niej zrezygnuj – zaproponował, co jemu samemu wydawało się pomysłem najlepszym.
Inaczej widział to jednak Mike.
– Kotek, na pewno jeszcze będzie cieplej. Nawet mówili ostatnio, że druga część października będzie słoneczna. I ma nie wiać. No, serio – zrobił komicznie poważną minę, widząc sceptyczne spojrzenie ukochanego. – Temperatura ma nie spadać poniżej sześćdziesięciu pięciu stopni. Wiesz, jak mnie wkurza, jak mi się zapacają stopy.
– Masz śliczne stópki, Mike, i ja je uwielbiam nawet gdy są spocone.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie, do cholery! – warknął tamten, mocniej zaciskając smukłe, silne palce na kierownicy. – Nie jestem twoją maskotką, żebyś mi wybierał ciuchy, a i ty się na sugar daddy totalnie nie nadajesz.
– Nie wybieram ci, jak to określiłeś, ciuchów – w ustach Vina ostatnie słowo zabrzmiało jak obelga, nie wiedzieć czemu. – Nie pozwolę jednak, abyś wygłupiał się i w październiku chodził w sandałach. I tym akcentem uważam temat za zamknięty.
Z gardła Mike’a wydobyło się niskie, złowrogie warknięcie, jak gdyby cała złość zabulgotała w nim niebezpiecznie, gotowa lada moment doprowadzić do śmiertelnej w skutkach erupcji.
– Wkurza mnie, jak jesteś taki. Dzieciaki w szkole dają ci popalić, a potem wyżywasz się na mnie.
– Zabronienie ci noszenia sandałów jesienią uważasz za wyżywanie się?! – czując, że zaczyna opuszczać go opanowanie, Vince mimowolnie zacisnął dłoń w pięść. – Zastanów się, co pleciesz. Żyjesz jak królewicz, niezmuszony przez los do martwienia się o jakąkolwiek przyziemną rzecz. Do pracy chodzisz tylko dlatego, że masz na to ochotę i tylko wtedy, kiedy akurat zachce ci się wstać o porze tak wczesnej jak ósma rano. O jakiejż my zresztą mówimy pracy, skoro tę swoją, pozwól że użyję metafory, pensję przepuszczasz już pierwszego dnia na same głupstwa.
– Pewnie! – Mike nie potrafił panować nad tonem i głośnością głosu, dlatego już teraz niemal krzyczał. – Teraz mi powiedz, że to ty na wszystko zarabiasz, że to z twojej kasy żyjemy! Przypomnij mi, że jestem do niczego, droga wolna! Pan Vin Walker zarabia, ma rodowe oszczędności, a głupi, bezużyteczny Mike tylko na nim żeruje, a w zamian nawet mu obiadu nie zrobi!
Kilka ostatnich słów wypowiedział łamiącym się głosem. Nieodporny na emocje, wrażliwy ponad miarę, przeżywał wszystko ze zwielokrotnioną siłą. Gdy inni jedynie się uśmiechali, on zaśmiewał się szczerze do rozpuku, cieszył całym sercem, kochał szczerze i gorąco. Gdy coś go zraniło, prędko wpadał w rozpacz, płakał, krzyczał, każde zranienie windując do rangi poważnej traumy, z której później otrząsał się przez wiele dni.
A co najistotniejsze – ani radości, ani rozpaczy nigdy nie udawał.
Sprzeczka skończyła się wydanym przez Vina bardzo twardo poleceniem zjechania na bok i zaparkowania. Kierowca, któremu łzy spływały po policzkach, który wściekał się i ciskał był zagrożeniem dla całego ruchu drogowego.
– Nie jesteś bezużyteczny, Mike – mówił, tuląc w ramionach szatyna.
Przychodziło mu to z pewnym trudem – samochód był wewnątrz ciasnawy, Mike zaś był postawnym mężczyzną. W szczuplejszych, słabszych ramionach ukochanego krył się nieco nieporadnie, ale wciskał w nie tak żywo, jak gdyby uciekając od samej śmierci.
Nie łkał, nie płakał tak właściwie, nie mógł jedynie powstrzymać ciężkich łez, które – jedna za drugą – wypływały spod powiek.
– Jesteś mężczyzną pod trzydziestkę – mówił cicho Vin. – Jak na swoje dwadzieścia siedem lat jesteś niepomiernie rozpuszczony i rozpieszczony. Nie, zaczekaj, nie przerywaj mi – palec na wygiętych w podkówkę usteczkach Mike’a powstrzymał sprzeciw. – Nie mam ci tego za złe i nigdy nie miałem. Tak zostałeś wychowany, wzrastałeś w luksusie, zawsze otoczony opieką. Nie urodziłeś się do urabiania sobie swoich ślicznych, delikatnych rąk pracą.
Dla podkreślenia tych słów, złożył czuły pocałunek na dłoni Mike’a. Rozczulał się jej widokiem. Była po męsku duża, ale w dotyku tak miękka, o kształcie całkowicie modelowym, proporcjach zdjętych od Leonardo.
– Ale przecież ty też, Vin… Ty też…
– Tak. Ja też – zgodził się mężczyzna. – Ale moja historia jest trochę inna.
Nie popędzał płaczącego, nie wykonał najmniejszego nawet gestu świadczącego o znużeniu lub zniecierpliwieniu przedłużającą rozpaczą, wywołaną przecież scysją najbłahszą, jaką można było sobie wyobrazić. Mike, jak zawsze działo się w takich chwilach, uspokajał się z czasem sam. Otoczony troskliwą czułością, wzrastał na powrót niczym najokazalszy, najcudniejszy kwiat, który trącony kroplą deszczu gnie się na moment, chyli ku ziemi, blednie, by po chwili znów nabrać żywych barw i cieszyć świat swoim pięknem.
– Ale to musi żałośnie wyglądać – zreflektował się, siedząc już prosto i ocierając twarz z resztek łez, których nie starły czułe pocałunki Vina.
– Jesteś wrażliwy, to wszystko.
– Wiem, co sądzisz o nadwrażliwych ludziach, Vin – zabrzmiał zarzut.
Cokolwiek sądził oskarżony, nie miał najwidoczniej ochoty tego roztrząsać, ani nawet kontynuować napomkniętego tematu.
– Ja będę prowadził – zdecydował. – A ty się w tym czasie uspokój i zaraz mi powiesz, co takiego się dzisiaj wydarzyło, że jedna mała uwaga doprowadziła cię do wybuchu. Jesteś wrażliwy, zgadza się, ale nie jesteś histerykiem, a więc coś musi się kryć za twoją reakcją – dedukował w najlepsze, gdy zamieniali się miejscami.
***
– ...to sprawa wcale nie tak błaha, mówię jej, a ona wciąż upierała się, że nie i mylę się, sądząc, że oliwy z oliwek w spanakorizo nie można zastąpić olejem z pestek winogron. Jakże to tak, mówię jej, żeby olej z winogron do włoskiego dania, to zupełnie nie po włosku, czy nie mam racji? A ona odpowiada, że przecież spanakorizo to danie greckie a nie włoskie! Całkiem być może, mówię jej, ale przecież nie musisz tego mówić z taką ostentacyjną wyższością, prawda? Chciałaś celowo sprawić, żebym znów poczuła się źle? Żeby ciśnienie znów uderzyło mi do głowy?! Uniosłam się, tak, uniosłam, ale czy to takie ważne, czy spanakorizo jest z Grecji czy z Włoch, skoro tak czy tak potrzebuję do tego oliwy?!
Niewzruszony, Vin słuchał przez słuchawki wpięte w telefon wywodu swojej matki, skupiony bardziej na przeglądaniu magazynu Science, niż na jej słowach. Może nie było to z jego strony do końca uprzejme, ale pani Walker miała coś takiego w sposobie opowiadania (ba! bycia w ogóle!), że prędko dostawało się przy niej migreny. Słuchanie pełnego przejęcia o rzeczach tak trywialnych, że znudzić by musiały nawet niewymagających intelektualnie miłośników popularnych talk–show, przyprawiało Vina o migrenę.
Pani Walker nie była z gruntu złą osobą, ani tym bardziej nieinteligentną, w to przynajmniej bardzo chciał wierzyć jej jedyny syn, ale już po kilku minutach robiła się bardzo męcząca. Nie do wiary czasem zdawało się, jak można było wytrzymać z nią dwadzieścia lat dzieciństwa.
– Musiałam znów wziąć dodatkową tabletkę Inderalu – poskarżyła się, pociągając nosem.
Dopiero to zwróciło uwagę Vince’a; nie teatralny gest, a nazwa leku.
– Dlaczego ciągle przyjmujesz beta–bloker pierwszej generacji? – warknął. – Mówiłem ci wiele razy, czemu te leki są już dzisiaj bardzo rzadko stosowane. Jeżeli nie chcesz przyjmować ani nebiwololu, ani karwedilolu, bierz chociaż bisoprolol. Znasz go pod nazwą Cardicor – przypomniał. – Sam ci go przepisałem. Mówiłaś, że czujesz się lepiej.
– No tak, owszem, ale widzisz, doktor Larkin… Sam rozumiesz, skarbie, że muszę przecież ufać swojego lekarzowi. Gdybym miała co do niego wątpliwości, nie mogłabym płacić mu tak wiele za wizyty.
– Doktor Larkin to stary konował – orzekł bezpośrednio mężczyzna. – Tak, wiem, mamo, że kształcił się na najlepszych europejskich uniwersytetach. Szkoda jedynie, że miało to miejsce na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. I nie aktualizował od tamtej pory swojej wiedzy.
– A jednak, jak kiedyś rozmawialiście, zdawało mi się, że najzupełniej nieźle się dogadujecie…
– Och, z pewnością. Zwłaszcza, gdy stwierdził, że lobotomia to dobry sposób leczenia zaburzeń schizoafektywnych. Dopiero po paru minutach zreflektował się i przyznał, że miał właściwie na myśli elektrowstrząsy – westchnął Vin, który coraz niecierpliwiej kartował magazyn.
Owszem, elektrowstrząsy, niegdyś uznawane za czyste barbarzyństwo, współczesna psychiatria nie tylko przywróciła do łask, ale dowiodła nawet, że skuteczności tej metody w obszarach, w których zawodzi farmakologia. Lobotomia zaś pozostała i pozostanie pseudonaukową torturą, niczym więcej. Mylenie tych dwóch pojęć, w poczuciu Vina, było dla lekarza deklasujące.
– No, skarbie, ja się tam nie znam zbyt dobrze na tych waszych pojęciach, ale wierzę, że doktor Larkin to człowiek światowy i chcący mi pomóc. Po tym Cardicorze zresztą nie czułam się tak najdoskonalej, nie chciałam jedynie, żebyś się martwił, bo przecież i tak już masz tyle na głowie.
– Doktor Larkin, mamo, jest tak światowy, jak Mike spędzi zaledwie godzinę w sklepie w butami – prychnął w odpowiedzi jej syn. – Ale jeżeli uparłaś się niszczyć swoje i tak już nadwątlone zdrowie, to twoja decyzja.
Zapadła ciężka, nieprzyjemna cisza.
Oboje z matką mieli silne charaktery, byli uparci, nieprzejednani i lubili stawiać na swoim. I oboje w równej mierze niedobrze znosili sytuacje, w których ktoś się z nimi nie zgadzał.
– A jak tam ten twój Mike? – pani Walker skapitulowała jako pierwsza. – Znów finansujesz jego niemądre zakupy, zamiast znaleźć kogoś, kto nie będzie obciążeniem dla twojego budżetu? Tej twój Mike od początku mi się nie podobał. To taki lekkoduch. Moje dziecko, możesz znaleźć kogoś o wiele, wiele odpowiedniejszego.
– Tobie się nie podobał nigdy żaden mój chłopak – wyrwało się Vinowi, czego zaraz pożałował.
– A więc to tak? Tak właśnie myślisz o kochającej matce, która chce dla ciebie samego dobrego?! Wykończyć mnie chcesz takimi zarzutami. Po to mi dajesz silniejsze pigułki na serce, żeby móc mnie dłużej dręczyć, żeby mi napsuć krwi swoimi zarzutami!
– Mamo, przepraszam, nie kłóćmy się – westchnął mężczyzna, ale w głosie jego nie znać było skruchy. Raczej zmęczenie.
– Czy to ja zaczynam kłótnię? Czy to ja oskarżam uczciwego, szlachetnego człowieka i wyzywam go od szarlatanów?! – unosiła się pani Walker. – Moje dziecko, moje dziecko… – wzdychała i lamentowała, po czym przystąpiła do zwyczajowego dla siebie wpędzania syna w poczucie winy:
– Myślałam już, że dzisiaj odpocznę, uspokoję się, nawet projektowałam wieczór w teatrze, ale sądzę jednak, że zostanę w domu, tak mnie zdenerwowałeś!
W takich chwilach, a były one coraz liczniejszymi, Vin zachodził w głowę, jak wytrzymał z matką pod jednym dachem przez tyle lat. Co więcej, jeszcze przed kilkoma laty żachnąłby się, słysząc, że może zacząć tak źle się z nią dogadywać. Niegdyś była mu najbliższą przyjaciółką. Nie był w stanie ocenić, które z nich zmieniło się do tego stopnia, że teraz głównie skakali sobie do oczu.
Nagle, jakby wyłoniwszy się spod ziemi, stanął przed nim Mike. Jego radosny uśmiech podziałał na nerwy Vina jak natychmiastowy opatrunek.
– Co o nich myślisz, Kocurku? – pokazał parę skórzanych, brązowych sztybletów.
– Muszę kończyć, mamo, porozmawiamy później – mruknął Vince, nim wyciągnął z uszu słuchawki.
Zaczekał jednak, aż matka też się z nim pożegna. Przerywanie rozmowy wpół zdania, nawet jeśli była to raczej kłótnia niż miła pogawędka, było prostackie.
– Wyglądają bardzo solidnie – ocenił w końcu. – Mierzyłeś je już i wiesz, jak ci leżą na nodze?
Mike zaśmiał się, co nadało jego oczom tym mocniej migdałowego kształtu.
– Solidne… Nie będę w nich wspinał się na góry, tylko chodził po mieście. Muszą być przede wszystkim eleganckie. I nie, nie mierzyłem, bo to jest chyba dziesiątka, a w półbutach ja mam raczej dziewięć i pół.
Nie mierzył jeszcze, choć minęło już ponad pół godziny, a to pewnie była pierwsza z trzech zaplanowanych do kupienia par. Ta myśl zmroziła Vina, który zaczynał żegnać się już z nadzieją, że opuści centrum handlowe przed wieczorem.
– Chodź, pomożesz mi znaleźć odpowiedni rozmiar – Mike chwycił go za rękę. Nie czekając na zgodę, pociągnął ukochanego w głąb dziesiątek alejek, wszystkich zgodnie wypełnionych najróżniejszym obuwiem.
Sklep był bardzo obszerny, o wysokim suficie i przeszklonej ścianie zewnętrznej, utrzymany w jasnych, pobudzających barwach. Już od wejścia znać było, że to miejsce zaspokajało gusta bardzo ekskluzywne, co też odzwierciedlały ceny na plakietkach umocowanych przy półkach.
Vin całkiem szybko pogubił się w plątaninie alejek, ale prowadzący go szatyn trzymał jego dłoń pewnie i poruszał się w tym labiryncie z niezwykłą zręcznością. Bez wysiłku odnalazł swoją ławeczkę.
Jak się okazało, Mike być może nie mierzył jeszcze skórzanych sztybletów, ale z całą pewnością zdążył przymierzyć kilkanaście innych par. Buty najróżniejszych marek, rodzajów i krojów leżały porozrzucane w bezładzie wokół siedziska, niesparowane, oddzielone od swoich pudełek, walających się gdzie bądź, czyniące na tej małej przestrzeni absolutny bałagan.
– To twoja sprawka? – spytał Vince, wodząc spojrzeniem z dezaprobatą po tym rozgardiaszu.
– Tak, sprawdzałem już parę par – beztrosko odparł Mike, przeglądając półkę.
Znalazł wybrane buty w rozmiarze dziewięć i pół, odwrócił się z miną zwycięzcy, trzymając w dłoniach pudełko, i napotkał surową minę ukochanego.
– O co ci chodzi, Vin? Przecież ktoś to posprząta.
Zadowolony, siadał już na ławce, gdy pudełko nagle zniknęło z jego rąk.
– Hej!
– Nie ktoś posprząta, tylko ty.
– Wiesz, że są tutaj ludzie, którym, uwaga, płacą za to, żeby to robili?
– Zgadzam się, ale ty nie szanujesz ich pracy. Pozbieranie tych butów nie zajmie ci dłużej niż kilka minut, a będziesz miał dzięki temu więcej miejsca.
Logiczne argumenty, które trafiłyby do większości ludzi, od ślicznej główki Mike’a lubiły odbijać się jak piłka jak ściany.
– Pomyślę o tym później. Na razie muszę sprawdzić te buty.
– Nie, Mike. Pozbierasz to wszystko teraz, odłożysz na półki, a po tym przymierzysz swoje buty. Nie dostaniesz tego pudełka, dopóki tego nie zrobisz.
Urocza buzia szatyna sposępniała wyraźnie, na gładkie czoło wystąpiła podłużna, płytka kreska, a on sam usiadł ostentacyjnie na ławeczce i założył ręce na piersi.
– No, to będziemy tutaj do jutra.
– Masz dwadzieścia siedem lat, a zachowujesz się jak dziecko! – warknął Vin.
– Bo mnie tak traktujesz! – odgryzł się Mike. – Zapominasz, że to ja jestem starszy i jak już to ja powinienem wychowywać ciebie.
Pomimo złości, usta mimowolnie rozciągnęły mu się w szerokim, rozbawionym uśmiechu na samą myśl, że to Vin słuchałby jego.
Zaraz, ostrzeżony instynktem, zerwał się, gotów wycofać się na bezpieczną odległość, ale nie zrobił tego dość prędko. Na gołej ręce, nieokrytej już kurtką, poczuł mocny uścisk. Jego ukochany jawił się niby jako niewysportowany jajogłowiec, ale w krytycznych chwilach znajdował skądś w cholerę siły! Niech to szlag!
– Vin, ale co ty chcesz zrobić z tym butem?! – krzyknął, widząc, jak tamten sięga po duży sandał na twardej, grubej powierzchni. – Chcesz za mnie posprzątać, Kocurku? To ładnie z twojej strony – usiłował żartować, może nawet wykpić się rozładowaniem sytuacji.
Ale nic z tego. Błękitne oczy Vina zaszły już tą specyficzną, stalowo–szarą mgłą, która nie zwiastowała niczego dobrego. Nigdy.
Sekundę później Mike, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znalazł się w pozycji bardzo niekomfortowej. Leżał przewieszony przez nogę ukochanego, która zgięta w kolanie, opierała się o ławeczkę. Dopiero za chwilę dotarło do niego, że nie dotyka już stopami podłogi, a wspiera się jedynie, opuszkami palców muskając od czasu do czasu welur, którym obite było siedzisko.
Utrzymanie równowagi w takiej pozycji powinno być niezwykle trudne, cyrkowe niemal, ale Vin potrafił utrzymać swojego chłopaka jedną ręką, dbając o jego bezpieczeństwo, drugą pozostawiając sobie wolną do lania mu tyłka.
– Ała!
Wrzask Mike’a rozszedł się ostrym echem po sklepie, kiedy ciężki sandał uderzył go w wypięte pośladki.
– Nie możesz tutaj! Vin, nie wygłupiaj się! Puść mnie! Nie tutaj!
Płakał już i wierzgał. Nie z bólu na razie, a z upokorzenia, które mogło nadejść w każdej chwili. Nie wiedział, co jeszcze przyjdzie na myśl Vince’owi, który jak na razie uderzał przez spodnie.
– Krzycz głośniej. Niech zbiegną się tutaj wszyscy i zobaczą, jak czasem trzeba postąpić z prawie trzydziestoletnim facetem – zakpił, zupełnie niezmartwiony tym, że ochrona może tu wpaść i w każdej chwili ich wyrzucić.
Niewysoka brunetka, na lewej piersi nosząca plakietkę z ręcznie wypisanym imieniem „Mandy”, istotnie stała tam i zza regału przyglądała się całemu zajściu, ale zdecydowała się nie kiwnąć nawet palcem. Powstrzymała też przed tym koleżankę, która dołączyła doń po chwili.
Obie już kilkukrotnie w ciągu ostatnich dwóch kwadransów porządkowały rozrzucone obuwie, pozostawione przez tego niefrasobliwego klienta. I nawet jeśli metoda, którą jego chłopak wybrał, aby nauczyć go szacunku, wydawała im się trochę barbarzyńska, postanowiły przymknąć na to oko, karmiąc wrzeszczącą w nich głośno potrzebę zemsty.
– Jak opowiem o tym Suzy, to nigdy mi nie uwierzy.
– Przestań! – szepnęła Mandy, zabierając koleżance z rąk telefon. – Jak nas zobaczą, to same będziemy miały problemy, wariatko.
Widowisko skończyło się prędko, bo lanie, choć intensywne, było krótkie, wymierzone szybko. Kilkanaście klapsów na wypięte ku sufitowi pośladki, okryte bardzo mocno teraz przylegającym materiałem dżinsów.
– Pozbieram wszystko, pozbieram! – przysięgał Mike już po drugim uderzeniu, ale Vin z pełną premedytacją odliczył takich uderzeń piętnaście i dopiero po tym puścił ukochanego.
Zapłakany, teraz już także z bólu, zsunął się niefortunnie z uda drugiego mężczyzny i oklapł pupą na twardą podłogę, sprawiając sobie dodatkowy, piekielny ból.
Zawył przeciągle i wybełkotał:
– Nie znoszę cię!
We wściekłym odruchu miał ochotę chwycić któryś z butów i rzucić nim w Vina, ale nie dość, że naraziłby się na jeszcze większe lanie, to nawet w jego odczuciu tak dziecinny gest był obraźliwy.
Teraz, gdy dźwięki razów sandałem ucichły, z oddalonych części sklepu dobiegły podniesione głosy, żądające wyjaśnień.
Czy coś się stało? Ktoś zrobił sobie krzywdę? Co to za pomysł, żeby tak denerwować klientów? Gdzie kierownik? Może trzeba wezwać karetkę?
Mandy, odesławszy koleżankę do wzburzonych ludzi, sama wyłoniła się zza półki, na usta przyklejając zawodowy, uprzejmy uśmiech.
– Czy mogę panom jakoś pomóc? Może uprzątnąć ten bałagan? – zaszczebiotała, rzucając bezczelne spojrzenie Mike’owi.
– Dziękujemy, ale sami się tym zajmiemy – odparł Vin i to tonem, jakby nic się nie stało! – Prawda, Mike?
– Nie odzywaj się do mnie.
Przełknąłby to łatwiej, gdyby miał o te dziesięć lat mniej, a więc siedemnaście, albo gdyby chociaż wyglądał na nastolatka. Nic z tego jednak. Choć piękny, miał urodę dorosłego mężczyzny, co uniemożliwiło mu nawet ucieczkę w ułudę, że dostał lanie od starszego brata.
– Gdyby mnie panowie potrzebowali, będę w pobliżu – zaoferowała się Mandy, rzucając na odchodne złośliwy uśmieszek w stronę wciąż siedzącego na podłodze, zapłakanego mężczyzny.
Jakiś kwadrans później skompletował w końcu wszystkie pary, umyślnie odkładając je do niewłaściwych pudełek. Usta, zaciśnięte w zaciekłą, cienką linię, nie odezwały się do Vina ani słowem. Oczy, ciskając gromy, srożąc się pod zmarszczonymi brwiami, zdawały się jeszcze piękniejszymi niż zwykle. Każdy malarz oddałby duszę, aby móc przenieść na płótno ich chmurny wyraz.
– Wiesz, czemu posunąłem się aż do tego, żeby sprawić ci lanie w miejscu publicznym? – upewniał się Vin, biorąc ukochanego w objęciach.
– Pewnie, że wiem. Bo jesteś cholernym treserem, a od kiedy zamknęli Cyrki Dziwadeł, tacy jak ty nie mają za kim biegać z batem! – odgryzł się Mike.
– Naprawdę chcesz tak rozmawiać?
Szatyn wzruszył szerokimi ramionami, zrezygnowany, smutny już bardziej niż wściekły.
Wiedział, za co dostał w skórę, ale duma nie pozwalała mu jeszcze przyznać Vinowi racji. Tym bardziej, że wciąż miał mu za złe niepoczekanie z tym do powrotu do domu.
Bardziej niż zbity tyłek, który szybko przestał bardzo doskwierać, bolała Mike’a zraniona duma. Bolało upokorzenie i sprowadzenie jego, dorosłego faceta, do roli spranego przy wszystkich po tyłku dzieciaka. A najbardziej bolała świadomość, że sam sobie na to zapracował niemądrym zachowaniem.
– Oberwałem, bo byłem uparty w mało ważnej sprawie i dlatego że nie szanowałem pracy innych – wymruczał w końcu pod nosem. – Możemy już o tym nie gadać?
– Zapomnimy o tym, jak dostanę buziaka na zgodę, kapryśny królewiczu – uśmiechnął się słodko Vin.
Mike bez wahania skorzystał z okazji, przede wszystkim okazji do poczucia się na powrót jak dumny mężczyzna. Pchnął ukochanego na regał, przycisnął go mocarnym ciałem i brutalnie wdarł się językiem w jego usta. Kary nigdy nie kojarzyły mu się seksualnie, były odwrotnością, zaprzeczeniem wszystkiego, co uważał za podniecające. Tak było i teraz. Gorące pocałunki zaś, a nawet seks, w jego odczuciu, odcinały ich obu od takich nieprzyjemnych incydentów.
– Zerżniesz mnie dzisiaj w domu – zażądał, biorąc w dłonie twarz ukochanego. Wpatrywał się w niego z całą intensywnością cudnych, szafirowych oczu. – Chcę czuć w tyłku twojego wielkiego kutasa, a nie…
– …a nie razy sandałem na tyłku? – podpowiedział Vin, uśmiechając się przekornie.
Szatyn spoważniał, stężał.
– Należę do ciebie, Vin. Wolę to czuć inaczej niż tak jak przed chwilą – wyznał, sięgając do zbitej pupy i dając sobie ulgę masowaniem jej przez spodnie.
Z przyjemnością przyjął jednak zastąpienie swoich rąk dłońmi ukochanego, głaszczącymi z dokładnie takim natężeniem, jakiego potrzebował, aby z gardła wyrwał mu się zadowolony pomruk.
– Właściwie gdybyś kazał… Poszedłbym z tobą nawet do łazienki… Wypiąłbym się dla ciebie, gdzie byś chciał. Jestem twój, Kocurku, cały twój… – szeptał niskim, zdławionym głosem.
Szybki numerek w publicznej toalecie, gdzieś pomiędzy zaniedbaną muszlą a śmierdzącą chlorem umywalką, nie był dla Vina spełnieniem erotycznych fantazji. Wzdrygnął się na samą myśl, jak zezwierzęcony by się poczuł, ulegając takiemu kaprysowi, pociągowi niekontrolowanemu przez umysł do tego stopnia, aby dać mu upust w miejscu tak ohydnym.
– Wracajmy do domu – zdecydował. – Mam dość tego dnia.
Jak Ci się podobało?