La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (III) – Jesienne mezalians(y) ze wszech miar
16 czerwca 2023
La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw
51 min
Praca pielęgniarki w szpitalu miejskim, poza niewątpliwymi zaletami, miała także całkiem sporo wad: począwszy od odwalania najgorszych prac za szanownych jaśnie panów doktorów, a skończywszy na równie mało przyjemnym obowiązku pilnowania kandydatów na tychże. Zarówno skrajnych idealistów, pilnie wkuwających po nocach całe opasłe tomiszcza medyczne na pamięć, jak i zupełnych lekkoduchów, nijak nieogarniających odpowiedzialności, jakiej od nich wymagano. Po drodze byli dowcipnisie, dla których szczytem osiągnięć było podprowadzenie obciętego kulasa – nie mylić z kutasem – z prosektorium, wstydzioszki rumieniące się na samą myśl o konieczności odsłonięcia przyrodzonych kobiecych walorów celem badania, aż w końcu ci, którzy zamiast interesować się stanem pacjentów, skupiali się raczej na pielęgniarkach. Czyli między innymi na mnie.
Choć starałam się ukrywać wdzięki przed wzrokiem postronnych – w czym zresztą pomagał mi tuszujący figurę strój – to nie mogłam przecież zakrywać twarzy chustą i udawać, że nie jestem może już nie pierwszej młodości, lecz wciąż przecież atrakcyjną kobietą, potrafiącą robić wrażenie na mężczyznach. Zwłaszcza młodych, podlegających przecież tym samym pragnieniom, co ich rówieśnicy zajmujący się kopaniem rowów, powożeniem dorożką czy pieczeniem chleba. Momentami na tyle natarczywych w swej impertynencji, aż musiałam ich prostować… chociaż byłam przekonana, że niejeden stał na baczność i bez tego.
Niemniej takie końskie zaloty napalonych studenciaków były może męczące, lecz w zasadzie niegroźne. Raz na jakiś czas trafiał się jednak przypadek znacznie gorszy od wszystkich wymienionych: konkretnie taki, który nie chciał jedynie zaprosić równie nieopierzonej jak on sam dziewczyny w fartuszku na romantyczny spacer lub nawet wspólną zabawę w lunaparku, lecz całkowicie na poważnie poszukiwał odpowiedniej kandydatki na co najmniej narzeczoną. Równie szczere to było, co naiwne i na tyle problematyczne dla obu stron, że w zasadzie z góry skazane na niepowodzenie.
Fakt, już pierwszego dnia zwróciłam uwagę na wysokiego, gładko ogolonego szatyna o klasycznych rysach i postawie pasującej bardziej do kadeta szkoły oficerskiej niż przyszłego lekarza. Nawet maniery miał podobne: odzywał się rzadko i właściwie tylko wówczas, gdy go o coś pytano, a jeśli już to robił, to w taki sposób, by w możliwie niewielu słowach streścić wszystko, co miał do powiedzenia. Na zajęciach praktycznych, w których asystowałam prowadzącemu je doktorowi, zachowywał się zresztą podobnie: jak miał coś notować, to notował, a jak miał szyć ranę, to szył. Szybko, sprawnie, bez specjalnych uwag i robienia zbędnego teatrzyku.
Było w nim jednak coś, co burzyło ten wydawałoby się jednoznaczny obraz chłodnego, skupionego na obowiązkach profesjonalisty. Mianowicie, gdy tylko podchodziłam bliżej, wydawał się denerwować samą moją obecnością. Robił krok w tył, spuszczał głowę, odwracał wzrok… cokolwiek, byle tylko zachować bezpieczny dystans i pod żadnym pozorem nie dopuścić do spotkania się naszych spojrzeń czy tym bardziej rozmowy. Nie mogłam powiedzieć, by taka reakcja była dla mnie czymś zaskakującym, dlatego też szybko doszłam do wniosku, że po prostu przeczekam, aż praktyki się skończą i każde rozejdzie się w swoją własną stronę. Nie przewidziałam jednego – zaangażowania ze strony najwyraźniej nie tylko zauroczonego, lecz autentycznie zakochanego chłopaka.
Tego dnia wyszłam z pracy umęczona zarówno nadmiarem obowiązków, jak i dołującą wczesnojesienną pogodą, dającą się streścić słowami barda: „Tylko zimno i pada, i zimno, i pada na to miejsce na krańcu Europy, gdzie automobile są kradzione a waluta to szterling złoty”. Postawiłam więc kołnierz palta, podniosłam parasolkę i przyspieszyłam kroku. A przynajmniej miałam zamiar przyspieszyć, bo wtem przywołał mnie nikt inny, jak wspomniany wcześniej student, machający przyjaźnie w moim kierunku spod markizy mijanej kawiarenki:
– Przepraszam… przepraszam, panno Wettson!
Chcąc nie chcąc podeszłam do niego z zamiarem ekspresowego nauczenia dobrych manier. I przy okazji opieprzenia, że zawraca mi wiolonczelę po godzinach pracy i w miejscu publicznym.
– Morty? A co ty tutaj… Znaczy co pan tu robi, panie Morsteen? – poprawiłam się szybko, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego dystansu. – Przecież już chyba zaliczyliście wszystkie zajęcia, prawda?
– Tak, na dzisiaj tak… ale ja nie po to przyszedłem, tylko… proszę wybaczyć moje zachowanie, panno Wettson, ale czy zechciałaby panienka… pani… przyjąć ode mnie ten skromny drobiazg w ramach podziękowania?
– A w czym ja niby pomogłam? – palnęłam bez namysłu, ale zaraz się zreflektowałam. – Dobrze, dobrze, coś tam wam podpowiedziałam, jak doktor nie patrzał, a może nawet i nauczyłam. Ale bez przesady, taka moja rola. I naprawdę nie potrzebuję, żebyście czymkolwiek się za to odwdzięczali!
– Ale to… to nie od nas wszystkich, panno Wettson, tylko ode mnie. I będzie mi bardzo miło, jeżeli… proszę!
Musiałam przyznać, że nieszczególnie mi się to podobało. Naprawdę ostatnim, czego teraz potrzebowałam, był kolejny zadurzony we mnie młokos. Zwłaszcza – co musiałam przyznać niezależnie od okoliczności – tak przystojny. Mimo tego nie dostrzegłam w jego dłoni ani kłopotliwego bukieciku, ani tym bardziej zobowiązujących czekoladek, a złożoną wpół kartkę. Wzięłam ją więc i rozchyliłam. I przeczytałam. Menu. Kawiarni. Dokładnie tej samej, pod którą właśnie staliśmy.
– Bo ja bym bardzo chciał zaprosić panią, panno Wettson, a nie wiedziałem, czy takie poproszenie wprost nie urazi… i… byłoby mi bardzo miło, gdyby sobie pani coś wybrała… na mój koszt oczywiście!
Sama nie wiedziałam, czy powinnam się śmiać, czy raczej płakać, dlatego tylko westchnęłam. Nie tylko w duchu zresztą. Niemniej po chwili wahania, przyjęłam ofertę. Mało tego: sama sobie otworzyłam drzwi, sama wybrałam stolik i sama rozsiadłam się na krzesełku niczym jakaś wojująca sufrażystka.
Niby nie chciałam specjalnie naciągać studenckiego budżetu na zbędne wydatki, lecz skoro już nadarzyła się okazja na obżarcie kogoś za darmola… zwłaszcza że Morty nie tylko wyglądał, ale i ubierał się wyraźnie lepiej od zdecydowanej większości jemu podobnych. Dlatego zamówiłam ostatecznie dużą kawę i jeszcze większą melbę, która od niedawna szturmem zdobywała podniebienia koneserów słodkości, a której jeszcze do tej pory nie próbowałam.
Ostatecznie po dwóch kawach, dwóch deserach i tylu samych kieliszkach kieliszki ziołowego digestivo później postanowiłam darować sobie upierdliwe konwenanse i nakazałam, by Morty zwracał się do mnie co najwyżej „panno Jenno”, albo się rozgniewam. Względnie publicznie nakopię mu we wiadomą część ciała, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jednocześnie jednak ostrzegłam, że może to robić tylko i wyłącznie podczas spotkań prywatnych, takich jak to. Spotkań, a nie tylko jednego spotkania, bo w międzyczasie zdążyłam dojść do jeszcze jednego, jakże banalnego w swej istocie wniosku: mianowicie ile jeszcze będę się samobiczowała? Jak długo zadręczała przeszłością i snuła wizje wcale nie lepszej przyszłości, zamiast po prostu cieszyć się bieżącą chwilą? Ostatecznie, dlaczego nie miałabym spędzić z Mortym paru miłych godzin dziś czy jutro? Umówić się choćby w tej samej kawiarni na ten sam zestaw popołudniowych przyjemności? Może jedynie z nim, a może z paroma znajomymi? I nie tylko na grzeczną kawusię, ale i choćby zakrapianą brandy partyjkę brydża albo nawet i tańce-wywijańce?
Co prawda w pewnych kręgach takie spoufalanie się na pewno nie byłoby mile widziane, lecz skoro i tak zdążyłam już w życiu uwieść – i przelecieć – całkiem sporo osób płci obojga i na czterech różnych kontynentach, to czego niby miałabym się obawiać? Oskarżycielskiego wzroku jakiegoś podstarzałego doktorka? Cóż, przynajmniej jak mnie postawią przed sądem koleżeńskim za nieprzykładne prowadzenie się, będę miała powód, by wreszcie rzucić tę robotę w diabły i zająć się tym, co naprawdę mnie interesowało. Czyli piciem, paleniem, strzelaniem z każdej możliwej broni, jaka wpadłaby mi w ręce, no i zaliczaniem kolejnych kochanków. I kochanek, ma się rozumieć. Choćby pierwszych z brzegu: Latynoski, Japonki i może jakiejś Indianki z tym razem Południowej Ameryki, bo ich jeszcze nigdy nie miałam. Aczkolwiek dorodnym samcem z serca czarnego lądu też bym pewnie nie pogardziła, nawet gdyby miało to grozić publicznym oskarżeniem o uciskanie rdzennej ludności przez białą imperialistkę.
A może właśnie to tutaj leżało główne źródło moich problemów? Kompleksów związanych z pochodzeniem i brakiem jasno określonej tożsamości kulturowej, wyrzutów sumienia po tym, w jaki sposób przez lata traktowałam ludzi – a nie ukrywajmy, że momentami było to jawne wykorzystywanie – po nieumiejętność stworzenia trwałego związku? A jeśli nawet, to czy w tej akurat chwili musiałam znowu nabijać sobie tym głowę?
Dlatego zamiast na wspomnianym uciskaniu kulturowym skupiłam myśli raczej na uciskaniu zawartości spodni, uśmiechnęłam się do siebie i spojrzałam niedyskretnie na siedzącego naprzeciwko… już mężczyznę? Jeszcze chłopaka? Na pewno młodzieńca, onieśmielonego samą obecnością dojrzalszej kobiety, w której najwyraźniej się podkochiwał. Mogłam być złośliwa i zapytać wprost, czemu właściwie siedzi jak na szpilkach, skoro przecież to jego i tylko jego decyzja zaprowadziła nas do wspólnego stolika – a kto wie, może i niedługo także łóżka – jednak darowałam sobie uszczypliwości. W zamian skupiłam się na typowo niezobowiązujących pogaduszkach, które nieoczekiwanie przeciągnęły się aż do wieczora. Mało tego: po wszystkim pozwoliłam się odprowadzić praktycznie pod sam dom i nawet pozwoliłam skraść całuska w dłoń. Bo mogłam. Bo tak. Bo do jasnej, ciemnej i wszystkich innych odcieni cholery, coś mi się wreszcie od tego popieprzonego życia należało!
Nie oznaczało to jednak, że miałam zamiar od razu zacząć myśleć dupą. Zwłaszcza gołą. Najpierw z pełną premedytacją zrobiłam coś, czego może i robić nie powinnam, jednakowoż mieszkałam przecież z Shirley Helms, nieprawdaż? A skoro tak, skorzystałam nie tylko z jej metod, ale także ludzi, by prześwietlić szanownego kawalera Mortimera Morsteena od stóp do głów i z powrotem. Z takim skutkiem, że tym bardziej się zdziwiłam, co właściwie taki osobnik może ode mnie chcieć. Środkowy z trzech braci z być może nieszczycącej się arystokratycznym rodowodem, lecz szanowanej oraz (nie ukrywajmy, bo nie ma po co) całkiem zamożnej mieszczańskiej rodziny, mógłby równie dobrze zamiast lekarzem zostać choćby prawnikiem lub owym oficerem, z którym mi się początkowo kojarzył. A już na pewno mógł wybierać i przebierać w kandydatkach na żonę – zresztą z jedną był swego czasu nawet po słowie, lecz ostatecznie ona zostawiła go dla innego. A przynajmniej tak mówili na mieście.
Gdy tę kwestię miałam już ogarniętą, zastanowiłam się ponownie nad – cóż za zaskoczenie – sobą. Po raz co najmniej tysiąc pierwszy. Tym razem jednak z perspektywy spotkania kogoś, kto mógłby naprawdę odmienić moje życie. Niezależnie bowiem, jak bardzo nierealna w bieżącej sytuacji wydawałaby mi się opcja zostania jednocześnie żoną oraz asystentką tyleż szacownego, co sporo młodszego ode mnie pana doktora, nie mogłam jej z założenia odrzucić. Wystarczyłoby przecież, aby Morty w pewnym momencie zapomniał o zdrowym rozsądku – względnie to ja bym mu go przysłoniła roznegliżowanym biustem lub czymś równie absorbującym – i padłby przede mną na kolana. I co wtedy? Miałabym zniweczyć jego szczere starania? W imię czego? Zatracania się w (mniej lub bardziej odklejonych od rzeczywistości) marzeniach o iście awanturniczym życiu, gęsto znaczonym niezobowiązującymi ekscesami erotycznymi, podczas gdy tak naprawdę marzyłam o niczym innym jak dostatniej stabilizacji, którą to właśnie on mógłby mi dać?
A jeśli nie? Bo czy naprawdę odnalazłabym szczęście u boku być może i kochającego, lecz w najlepszym wypadku poukładanego, a w najgorszym po prostu nudnego męża? Czy byłby on skłonny zaakceptować mnie w pełni taką, jaką byłam, czyli – mówiąc najbardziej wprost – paru laty starszą, rozemocjonowaną paliwodę z równie bogatą, co niechlubną przeszłością? Czy zrozumie moją słabość do innych kobiet, z którą ani nie potrafiłam, ani przede wszystkim nie chciałam walczyć? Czy wreszcie jego rodzina przyjmie mnie do swego grona, czy raczej stanę się czarną owcą, stającą ością między rodzicami a ich dzieckiem? Co się zaś tyczy kwestii dzieci, to nijak nie widziałam siebie z berbeciem pod pachą nawet w snach. Znaczy najgorszych koszmarach.
Tym razem jednak, zamiast dyskutować sama ze sobą, najpierw porozmawiałam z nikim innym jak Shirley. Z na tyle dokładnym przedstawieniem sytuacji, na ile było to możliwe bez ujawniania nazwisk. I choć w głębi duszy liczyłam bardziej na jakąś konkretną poradę, a najlepiej jeszcze szczegółową instrukcję postępowania, to dostałam coś znacznie cenniejszego: wsparcie w tym, co robię. Niezależnie, czy podejmę dobrą, czy złą decyzję, Shirley obiecała przy mnie stać i tak samo gratulować sukcesów, jak i wspierać w porażkach.
Mocno podbudowana takim rozwojem wypadków czym prędzej umówiłam się z Mortym. Tak, tym razem ja z nim, a nie on ze mną. I choć celowo wybrałam tę samą kawiarenkę (z czym oczywiście iście niebiańskie w smaku, robione na francuską modłę desery oraz jeszcze lepsza włoska kawa nie miały absolutnie nic wspólnego!), celowo zasiadłam przy stoliku oddalonym od witryny. I poleciłam kelnerowi, by się nie narzucał. Morty’ego natomiast poprosiłam przede wszystkim o cierpliwość i wyrozumiałość równocześnie, bo miałam mu bardzo wiele jeszcze trudniejszych rzeczy do powiedzenia.
Mówiłam więc i mówiłam – niekoniecznie zgodnie z chronologią, często chaotycznie i nieraz przeskakując z wątku na wątek, no i zdecydowanie nie o wszystkim, o czym początkowo miałam zamiar. Postanowiłam mianowicie, że zwierzanie się od razu z każdego z osobna kochanka (oraz przede wszystkim kochanki) nie będzie najlepszym pomysłem i całą tę część życia skwitowałam jedynie ogólnym stwierdzeniem:
– Musisz zdawać sobie sprawę, Morty, że ja nie jestem niewinną, młodziutką dziewczyneczką. Mam swoje lata i swoje zdążyłam przeżyć. I nieistotne, jak mocno ci na mnie zależy i jak bardzo wyidealizujesz mój obraz, to i tak daleko mi będzie do osoby, której byś oczekiwał i na którą zasługujesz. Dlatego proszę cię, zastanów się jeszcze co najmniej raz, zanim to pójdzie za daleko. Bo nie mogę ci obiecać niczego poza prawdą, jaka bardzo niewygodna by ona nie była. I dlatego nie zadawaj mi proszę pytań, na które nie jestem w tym momencie w stanie odpowiedzieć, bo nie chcę ani zbyć twoich wątpliwości kłopotliwym milczeniem, ani tym bardziej cię okłamywać. Czy zrobisz to dla mnie?
– Wydaje mi się, że tak, panno Jenno. I doceniam szczerość i postaram się odwdzięczyć tym samym. Bo ja… ja też mam swoje sekrety. Byłem kiedyś bardzo blisko z pewną dziewczyną. Tak blisko, że postanowiłem się oficjalnie oświadczyć. Niestety okazało się, że chęci to nie wszystko. Bo może i ona sama by chciała, ale dla jej ojca byłem tylko niezbyt dobrze urodzonym kandydatem na przyszłego lekarza i nikim ponadto. I chociaż wtedy strasznie mnie to zabolało, to dzisiaj wiem, że on to robił dla jej dobra. I z tego samego powodu parę miesięcy potem wydał ją za jakiegoś bogatego armatora, zanim by się znalazł taki drugi jak ja. Bo ja taki właśnie jestem, panno Jenno. Zakochałem się w pani… w tobie – nagle spojrzał na mnie z taką determinacją, jakby miało do tego zależeć całe jego życie – chociaż wiem, że to jest beznadziejne. To, co czuję do ciebie. To, że tak bardzo się różnimy i to, że niewiele ci mogę dać poza obietnicami, że będę się starał, jak tylko umiem.
Ucieszyło mnie owo wyznanie, potwierdzające to, co sama już wiedziałam, lecz nie dałam tego znać po sobie.
– Rozumiem, Morty, choć zastanawiam się, co powinnam ci na to odpowiedzieć. Może… a wiesz, czemu się w ogóle z tobą umówiłam?
– Eee… chyba właściwie, to nie.
– Bo mnie ująłeś swoją postawą. Taką bardzo idealistyczną, może nawet nieco naiwną. Jesteś przecież nie tylko niezwykle atrakcyjnym, ale i naprawdę inteligentnym mężczyzną – celowo połechtałam nieco jego wyraźnie zduszone ego – i musiałeś zdawać sobie sprawę, że decydujesz się na coś, co będzie z założenia bardzo trudne. Zresztą sam o tym chwilę temu powiedziałeś, że wydajemy się zupełnymi przeciwieństwami, które nijak do siebie nie pasują. A jednak zebrałeś w sobie tyle odwagi, by wbrew temu wszystkiemu się ze mną umówić. I dlatego właśnie proszę cię po raz ostatni, byś to przemyślał. Bardzo, bardzo poważnie. Bo ja… nie bez powodu jestem sama, Morty. Może w pracy wydaję się wam chłodną i surową, choć także w miarę możliwości sprawiedliwą profesjonalistką, natomiast prywatnie mam trudny charakter. Bardzo, bardzo trudny – powtórzyłam cały zwrot, by lepiej go zapamiętał. – Zbyt łatwo daję się ponieść emocjom i jestem takim trochę niespokojnym duchem, który nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca na świecie. Też byłam… w różnych związkach i wszystkie one źle się kończyły. I przyznam tak samo szczerze, jak poprzednio, że nie mogę ci dać żadnej gwarancji, że tym razem będzie inaczej. Bo ty możesz się starać, ja mogę, a i tak finalnie na naszej drodze pojawią się przeszkody, których nie pokonamy. A że, jak wspomniałam, z wielu pieców chleb w życiu jadłam, to dawno przestałam wierzyć w bajeczki dla naiwnych pensjonareczek, że wszystko się jakoś ułoży. I mam nadzieję, że ty także.
– Ja…
Widziałam aż nazbyt wyraźnie, że entuzjazm ulatuje z Morty’ego jak z przekłutego balonika. I z każdą chwilą było mi coraz bardziej przykro z tego powodu. Nie dlatego, że nie chciałam dać sobie szansy – bo chciałam bardziej, niż byłam w stanie to przyznać – lecz obawiałam się go skrzywdzić. Takiego właśnie troszkę naiwnego chłopaczka ze zdecydowanie zbyt dobrym sercem, które powinien oddać raczej jakiejś podobnej mu chodzącej doskonałości. Wychodzić rano do pracy z uśmiechem na ustach i domowymi sandwichami owiniętymi w poranną gazetę, by przez cały dzień w spokoju doglądać pacjentów, pracować nad cudownym lekiem na malarię czy co tam by sobie jeszcze wymarzył, a potem wracać pełen satysfakcji z dobrze wykonanej pracy do wiernej żony, pięknej córeczki oraz odważnego synka – choć równie dobrze to syn mógłby oszałamiać urodą, a córka graniczącą z brawurą odwagą, bo właściwie dlaczego by nie – i spędzić z nimi cudowny wieczór. Czyli zrobić to wszystko, na co ze mną raczej nie mógłby liczyć.
Mimo tych wszystkich wątpliwości ostatecznie stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce. Miałam – cóż za błyskotliwe spostrzeżenie – jedno życie i jedną szansę, by chociaż spróbować przeżyć je szczęśliwie. A skoro tak, postanowiłam wziąć sprawy swoje ręce i przerwałam krępującą ciszę:
– No dobrze już, dobrze! Nie będę cię straszyła na zapas i jeśli naprawdę tak ci zależy, zgadzam się na kolejne spotkanie. Porę i miejsce uzgodnimy, choć proponuję raczej nie tutaj, bo jeszcze ktoś znajomy nas przyuważy. To co, panie przyszły doktorze, do zobaczenia?
Jak powiedziałam, tak zrobiłam i zaczęłam się widywać z Mortym. Owszem, były to spotkania w gruncie rzeczy całkiem niewinne, ograniczające się do spacerów w parku, popływaniem łódeczką po kanałach w tymże, partyjki krokieta z podobnymi nam mniej lub bardziej zakochanymi parami. Niemniej oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że wraz z rosnącą powagą poruszanych w trakcie tych spotkań tematów rosną w nas także nadzieje na więcej. Nie byłam ani ślepa, ani tym bardziej głupia i doskonale zdawałam sobie sprawę, że Morty zamiast w szarady na ławeczce wolałby raczej zagrać ostrą partyjkę rozbieranego pokerka w jakimś ustronnym buduarze. Zresztą i ja z nieukrywaną przyjemnością dołożyłabym do repertuaru naszych zabaw choćby rzut stanikiem na odległość czy ściąganie pantalonów na czas. Zębami. Wiedziałam jednak, że muszę zachowywać się przyzwoicie co najmniej do chwili, gdy oficjalnie zakończy się nasza zależność zawodowa, czyli kolejne półtora miesiąca. A momentami łatwo nie było, oj nie.
Choćby wtedy, gdy złapała nas nagła ulewa i musieliśmy się czym prędzej schronić w jakiejś ewidentnie zapomnianej przez ogrodnika altance. On zziajany i przemoczony, ja podobnie zadyszana i z wilgotnymi nie tylko włosami. Splecione dłonie, coraz bliższe oddechy, złączone w niespodziewanym pocałunku usta… Bóg mi świadkiem, że dosłownie w ostatniej chwili powstrzymałam się przed zadarciem kiecki, wskoczeniem na Morty’ego i odstawieniem scenki rodem z najbardziej wyuzdanych nowelek francuskich libertynów.
Niby tym razem zdołałam się jakoś opanować, lecz wiedziałam, że dłużej to tak trwać nie może i albo oboje czym prędzej zbudujemy odpowiednie podwaliny pod nasz związek – co wiązało się na początek z jego publicznym ujawnieniem rodzinie, znajomym oraz współpracownikom – albo będziemy musieli czym prędzej zakończyć znajomość, zanim wybuchnie całkiem konkretny skandal na cały szpital i pół uczelni. Względnie odwrotnie. Najpierw jednak musiałam uspokoić wściekle wierzgającą żądzę, bo następnym razem mogłabym już na serio się nie powstrzymać. Tyle że nie miałam już ochoty jedynie na wieczorek z niegrzeczną książeczką, a namiętne spotkanie z żywym człowiekiem. Z jego ciepłem, ciężarem, zapachem i smakiem. Pragnęłam doświadczyć – być może ostatni raz – nieskrępowanego absolutnie niczym dzikiego seksu. Bez liczenia się ze zdaniem innych, bez zobowiązań, bez konsekwencji. Z kimś, z kim będę miała ochotę i w dokładnie taki sposób, w jaki tylko mi się zamarzy. Z mężczyzną, kobietą, ich dowolną kombinacją.
Tylko co z tego? Mogłam sobie wyobrażać nie wiadomo co, natomiast prawda była taka, że realizacja tychże wyobrażeń była poza moim zasięgiem. Po ostatnich przeżyciach ze Scarlett przyobiecałam sobie solennie, że nie będę się już angażowała w żadne jednorazowe przygody, a już na pewno nie z osobami, na których poznanie, pójście do łóżka i rozstanie mogłam przeznaczyć ledwie jeden wieczór. Po prawdzie przez moment rozważałam nawet, by odnaleźć właśnie Scarlett, przeprosić ją, spróbować się pojednać, ponownie zaprosić do jakiegoś ustronnego pokoiku i… dosłownie zgwałcić. Na wszystkie możliwe sposoby, we wszystkich pozycjach oraz oczywiście we wszystkie dziury. Zerżnąć tak, by błagała o litość, a potem kazać zrobić sobie dokładnie to samo. Niestety – a może na szczęście? – nawet gdybym bardzo chciała, nie potrafiłabym się przemóc, by ponownie choćby ją dotknąć.
Natomiast na szczęście – lub tym razem dla odmiany niestety? – w kwestii innych deklaracji nie byłam już taka pewna. Zwłaszcza tej, by zamiast brać czynny udział w czynach lubieżnych, jedynie je obserwować. Z bardzo, bardzo bliska. I choć z początku odrzuciłam i tę fantazję, to wracała ona nachalnie i wracała, aż wreszcie uznałam, że albo urzeczywistnię ją teraz, albo faktycznie nigdy. Dlatego też czym prędzej udałam się do owego znajomego antykwariatu, który poza sprzedażą literatury nieubranego faktu oferował także wcale nie mniej interesujące informacje. Na przykład: kiedy zbiera się dzielnicowy klub anonimowych onanistów, jak zrobić sobie nagi portret u podobnie nieubranej malarki, maczającej w farbie nie tylko pędzle, ewentualnie gdzie można spotkać chętną do podzielenia się swymi niebanalnymi wdziękami upadłą madonnę z wielkim cycem. I chociaż z początku właściciel energicznie zaprzeczał, że ma z takimi interesami cokolwiek wspólnego, to po odpowiednio długich targach postanowił co nieco zmienić zeznania.
Całą drogę do poleconego mi w zaufaniu przybytku rozkoszy biłam się z myślami, czy faktycznie postępuję dobrze. I nie chodziło nawet o uczciwość względem Morty’ego, bo na dobrą sprawę poza wciąż nieśmiałymi podchodami i snuciem dość mglistych planów nic się między nami nie wydarzyło, ale wobec mnie samej. Czy jeśli tym razem z premedytacją złamałam dane słowo, to nie zrobię tego po raz drugi? Dziesiąty? Czy także w innych dziedzinach życia też będę stosowała podwójna moralność pod tytułem „niby nie wolno, ale jak się bardzo chce, to można”? Ostatecznie jednak stanęłam przed wyglądającym zupełnie pospolicie teatrzykiem rewiowym „Moulin noir”, przeżegnałam się w duchu i stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce.
Wnętrze także niespecjalnie się wyróżniało – ot, owalna salka z paroma lożami otaczającymi porozstawiane na środku stoliki, niezbyt okazała scena na podwyższeniu, z boku kontuar z rzędem wysokich krzesełek. Widownia niemal wyłącznie męska, poza dosłownie jedną kobietą, na dodatek kryjącą twarz za woalką. I tyle. Mnie jednak interesowało coś innego. Podeszłam do lady i zgodnie z wcześniejszą instrukcją od biegłego w takich tematach znajomego, złożyłam zamówienie:
– Fée Verte, s’il vous plait – i dodałam szybko: – Żyrafy wchodzą do szafy, a pawiany wchodzą na ściany!
Przez moment czułam się jak kompletna idiotka, lecz barman, zerkający na mnie do tej pory raczej obojętnie, nieoczekiwanie uśmiechnął się pod wąsem. Po czym zniknął na zapleczu, skąd zaraz powrócił w towarzystwie wysokiej kobiety o lśniących czernią włosach, równie ciemnych oczach i figurze, której mogłam co najwyżej pozazdrościć. Mimo że byłam (i to lekko licząc) dwadzieścia lat od niej młodsza. Nie miałam jednak czasu porównywać naszych przyrodzonych walorów, gdyż owa dama obeszła mnie raz i drugi, taksując wybitnie krytycznym wzrokiem. Tak ostentacyjnie, aż spłonęłam rumieńcem.
– To mówisz, że interesują cię pawiany i żyrafy? W takim razie zapraszam, może jakieś znajdziemy!
Gestem kazała mi iść za sobą. Więc poszłam. Z duszą na ramieniu. Oczami wyobraźni spodziewałam się podróży po jakichś zawilgoconych, przystrojonych perwersyjnymi malowidłami lochach, gdy tymczasem przeszłyśmy przez zwyczajny do bólu korytarz i całkiem wysokie schodki, prowadzące do równie niepozornych drzwi. Nim jednak je przekroczyłam, przewodniczka nieoczekiwanie wręczyła mi przysłaniającą całą górę twarzy karnawałową maseczkę. Mało tego, zwróciła się do mnie tak wprost, jak tylko było to możliwe:
– Wybacz, że będę mówiła do ciebie per ty, ale to uprości wiele spraw. Musisz wiedzieć, że może i podałaś właściwe hasło, ale uwierz, że jakbyś mi się nie spodobała, to byśmy teraz nie rozmawiały. Natomiast wyglądasz mi na godną zaufania kobietę na poziomie i dlatego nie będę wygłaszała truizmów, że to, co dzieje się wewnątrz, to i wewnątrz zostaje. Za to udzielę ci paru grzecznościowych porad: choćby takiej, byś nie wstydziła się ani siebie, ani swych pragnień. Tym bardziej że naprawdę rzadko kiedy widujemy tutaj kobiety, a jeśli już, to raczej towarzyszące mężczyznom. I dlatego szczerze doceniam twą determinację i odwagę, że zdecydowałaś się na taki krok. A teraz uśmiechnij się! W końcu pierwsze złe wrażenie można zrobić tylko raz! – zachichotała i nacisnęła rzeźbioną klamkę.
Wciąż nie do końca uspokojona weszłam do kameralnego saloniku, rozświetlonego zawieszonym centralnie kandelabrem. Na porozstawianych pod ścianami sofkach siedziały jedna, dwie… cztery kobiety. I trzech mężczyzn. I wszyscy patrzyli wprost na mnie. Nie miałam jednak czasu na nic poza ukradkowym zarumienieniem się, bo towarzysząca mi dama znów się odezwała:
– Jeśli szukasz tylko kobiety lub tylko mężczyzny do klasycznej miłości, możesz wybrać kogo chcesz. Jeśli pary, polecam Renarda i Louve – wskazała szczupłego rudzielca i dość biuściastą brunetkę, przytulających się do siebie – ewentualnie sugerowałabym…
– A co, jak chcę tylko oglądać? – wypaliłam, czując, że albo już teraz postawię jasną granicę, albo zaraz rzucę się na ich wszystkich. Bez wyjątku.
– To zależy tylko do ciebie. Ale wiesz, że nie ma to wpływu na ostateczną cenę?
– Tak, rozumiem. Mimo wszystko naprawdę chciałabym tylko obserwować… jeżeli to nie kłopot.
– Ależ skąd! Powiem więcej: będziemy bardzo ukontentowani, jeśli nasz pokaz ci się spodoba! To kogo byś chciała?
Raz jeszcze obejrzałam sobie wszystkich obecnych. Siedząca samotnie zaraz z prawej blondyna o klasycznych rysach wydawała się najlepszym wyborem, lecz odrzucił mnie jej nieobecny wzrok. Może wypaliła wcześniej nie to, co trzeba, a może po prostu była znudzona? Nie wiedziałam i nieszczególnie chciałam wiedzieć. Wskazana wcześniej para jakoś niczym mnie nie zachwyciła, podobnie jak mizdrząca się do mnie szczupła szatynka i ewidentnie potrzebujący drzemki przysadzisty łysol. I tutaj pojawił się problem, bo poza nimi pozostał mi już jedynie rozparty na szezlongu hebanowy półbóg oraz drobinka w króciutkich, artystycznie zwichrzonych włosach we wszystkich kolorach tęczy. Ona kusiła mnie swym nieprzeniknionym wzrokiem, on aurą egzotycznej dzikości.
– Widzę, że nie możesz się zdecydować, prawda? Nie chcę niczego sugerować, natomiast przyznam, że masz interesujący gust, skoro zwróciłaś uwagę właśnie na ich dwoje! Feba, Maraschino, podejdźcie proszę!
Teoretycznie miało mi to ułatwić decyzję, natomiast praktycznie stało się dokładnie odwrotnie. Już pierwszy rzut oka na mocno naprężone spodnie Maraschino ujawniał, że nie tylko godną antycznych herosów posturą mógł się pochwalić, z kolei Feba, mimo ewidentnych braków cielesnych, czarowała spojrzeniem przeogromnych (obiektywnie nawet za bardzo), lśniących głębokim lazurem oczu. Poza tym zdążyłam się już w życiu przekonać, że często we właśnie takich niepozornych kobietkach drzemią prawdziwe demony namiętności, a tak zbudowanego mężczyzny nie miałam nigdy, więc…
W tym momencie dotarło do mnie, że przerasta mnie nie tylko sam wybór, ale cała sytuacja, w której się znalazłam. I zanim spanikuję i ucieknę z krzykiem, gdzie nawet nie pieprz, lecz także wanilia rośnie, resztkami sił wycofam się z tej kabały z godnością. A przynajmniej jej pozorami. Dlatego ze wstydem spuściłam głowę i zaczęłam mamrotać pod nosem:
– Przepraszam, ale chyba nie dam rady, naprawdę. Oboje są wspaniali i wiem, że jeśli zdecyduję się na jedno z nich, to będę żałowała, że nie wybrałam drugiego. Poza tym przyrzekłam sobie, że będę jedynie patrzała, a teraz, jak stoję przed takim fantastycznymi i pociągającymi… jak stoję przed wami dwojgiem – zwróciłam się bezpośrednio do nieco zmieszanej mym wyznaniem pary – to się boję, że nie dotrzymam danego słowa. Dlatego chcę podziękować wszystkim za poświęcony czas i prosić o wybaczenie, że zawiodłam wasze oczekiwania. To ile się należy za fatygę? – dokończyłam rozedrganym głosem i spojrzałam na mą gospodynię.
– No chyba sobie żartujesz! Po pierwsze, nie jesteśmy jakimś podrzędnym burdelikiem, co to przelicza minuty na szylingi! Co to, to nie! – matrona fuknęła, aż żyrandol i cycki się zatrzęsły. – Dla nas liczy się przede wszystkim reputacja, którą budujemy dzięki prywatnym poleceniom usatysfakcjonowanych klientów. I oczywiście rozumiem, że mogłaś przecenić swoje siły, lecz mimo wszystko spróbuję cię namówić na pozostanie i pozwolenie nam, byśmy umilili twój czas. Czy w takim razie mogę cię zaprosić choć na kilka chwil do swojego prywatnego gabinetu?
Mimo że policzki płonęły mi żywym ogniem a serce waliło jak oszalałe, wiedziałam, że najgorsze już minęło. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
– W takim razie dziękuję, bardzo mi się przyda chwila wytchnienia – zgodziłam się.
Po chwili siedziałam na całkiem wygodnej sofce w równie przytulnym kantorku. Z kieliszkiem sherry w drżącej dłoni i tysiącem pytań cisnących się na usta.
– Jeszcze raz chciałabym przeprosić, że tak się zachowałam – wydukałam wreszcie. – Myślałam, że to będzie… łatwiejsze. Obiecuję, że jak tylko dojdę do siebie, to zaraz sobie pójdę!
– A ja powtarzam, że nie mam do ciebie żadnych pretensji, a już na pewno nie będę cię stąd wyganiała. I tak właściwie to powinnam przeprosić, bo nawet się do tej pory nie przedstawiłam. Nigella!
– Je… Jenna! – postanowiłam powiedzieć prawdę także w tej kwestii.
Wypiłam toast i znów wbiłam wzrok w secesyjną tapetę, pokrywającą ściany. Nie dane mi było jednak w milczeniu zastanowić się nad własnym coraz bardziej kłopotliwym położeniem, bo Nigella niespodziewanie zagadnęła:
– Możesz mi nie wierzyć, ale ja naprawdę doceniam to, co zrobiłaś. Nie tylko odważyłaś się wyjść swym najgłębszym pragnieniom naprzeciw, ale przede wszystkim zachowałaś w dążeniu do ich spełnienia zdrowy rozsądek. Zamiast brnąć uparcie w ślepą uliczkę, przyznałaś się do słabości. Otwarcie i szczerze. I dlatego postawię sprawę jasno raz jeszcze: nie jesteś nic winna ani mnie, ani komukolwiek z towarzystwa. Powiem więcej: chciałabym w ramach uznania zaproponować ci coś od siebie. Tylko obiecaj mi, że zamiast od razu zaprzeczyć, przynajmniej poważnie się nad tym zastanowisz, dobrze?
– W takim razie niech będzie. Słucham – wzruszyłam ramionami z udawaną swobodą, choć tak naprawdę wciąż byłam kłębkiem nerwów.
– Skoro nie mogłaś wybrać między Febą a Maraschino, dostaniesz ich ode mnie oboje. Całkowicie za darmo i na tyle czasu, ile tylko będziesz chciała. A jeśli nie będziesz miała nic przeciwko, obejrzałabym ich pokaz razem z tobą. Tutaj i teraz, bo tylko w taki sposób jest ważna moja oferta. I tutaj i teraz musisz się jasno zdecydować: tak lub nie. I co ty na to?
Powiedzieć, że pragnęłam tego całą sobą, to jakby niczego nie powiedzieć. Sama myśl o tym, że za moment będę obserwowała zainscenizowaną specjalnie dla już nie tylko pełen erotyki teatrzyk, lecz autentyczną scenę seksu, przyprawiała mnie o ciarki. A co dopiero, gdy będzie się ona odbywała na wyciągnięcie ręki i w towarzystwie jeszcze jednej obserwatorki. Niezwykle atrakcyjnej zresztą, którą po prawdzie chętniej poznałabym bliżej. No i że będę mogła wedle własnego uznania robić sobie przy wszystkich tak dobrze, jak tylko mi się zamarzy.
Oczywiście wciąż obawiałam się, czy mimo buńczucznych zamiarów podołam tej niełatwej przecież sytuacji, ale skoro już zrobiłam i pierwszy i dziesiąty krok, to może…
– Tak! Chcę! Od razu!
Nigdy nie zastanawiałam się specjalnie, w jaki sposób wygląda akt między dwiema osobami oglądany z perspektywy trzeciej. Owszem, nieraz uprawiałam go przy lustrze, byłam też świadkiem choćby tej orgietki z udziałem Scarlett, ale jakoś nie miałam wtedy nastroju, by przypatrywać się szczegółom. A te okazały się mocno zaskakujące.
Choćby to, że wbrew pierwszemu wrażeniu ani Feba, ani Maraschino wcale nie przypominali nieskazitelnych, zastygłych w pozach godnych mistrzów pędzla modeli. O, nie! Ona owszem, miała figurę i rysy ledwo co zakwitłego dziewczątka, na które zresztą dość usilnie pozowała także strojem czy fryzurą, lecz nie zdziwiłabym się, gdyby była moją równolatką. On natomiast prężył się, jak tylko mógł, lecz widać było choćby po żylastych, spracowanych dłoniach, że przez większość życia nie dotykał nimi tomików poezji, a bardziej kilofu czy innego handszpaka. Mało tego: im bardzo starali się zachować powagę, tym gorzej im to wychodziło: Feba co chwila stawała na palcach, Maraschino musiał się pochylać, ona raz czy drugi prawie się poślizgnęła na wypolerowanym parkiecie, ona prawie spadła z kozetki, gdy próbował ją podnieść. I tak dalej. I może właśnie dzięki tej niewymuszonej naturalności byli tak piękni, że nie mogłam oderwać od nich wzroku. Przepiękni! Śledziłam każdy ruch, każdy najmniejszy gest, dotyk spojrzenie, szept, westchnienie. Angażowałam się w przedstawienie, które przede mną odgrywali tak mocno, jakbym sama brała w nim udział.
Do tego dochodziła jeszcze obecność Nigelli. Emanującej dojrzałą elegancją, odzianej w najprzedniejsze szyfony i obwieszonej całymi jardami sznurów pereł piękności, która co chwila uśmiechała się do mnie zalotnie. Tak, jakby celowo sprawdzała, do czego – mimo wcześniejszych deklaracji o trzymaniu dystansu – będę w stanie się posunąć. A ja tylko siedziałam rozparta na szerokim fotelu, wpatrując się w dzielącą się namiętnością parę.
Gdy Feba rozpięła gorsecik, uwalniając malutkie piersi o sterczących sutkach, aż zadrżałam. Pierwszy, lecz zdecydowanie nieostatni raz tego wieczoru. Podziwiałam, jak Maraschino obejmował swymi potężnymi rękoma jej drobniutkie ciało, podnosząc je i obracając, jakby było utkane z niebiańskiego puchu… a przynajmniej tak grafomańskie skojarzenie przyszło mi go głowy. Jak całował ją z taką pasją, że aż wydawało mi się niemożliwe, by była to tylko gra. Obsypywał ją całuskami coraz niżej i niżej, aż doszedł do krawędzi bielizny, której zresztą szybciutko się pozbył.
Przypatrywałam się z narastającym z każdą chwilą podnieceniem, gdy zaczął ją pieścić. Wsuwał palce w lśniącą od wilgoci, wygoloną do gładka kobiecość o wydawałoby się niepasujących zupełnie do reszty ciała, wydatnych płatkach. Brał ją w usta i cmokał z nieukrywanym zachwytem. I kiedy już myślałam, że za chwilę sprawi jej rozkosz, nagle wstał i bez pytania rozpiął spodnie. A ja aż oniemiałam.
Owszem, nasłuchałam się i naczytałam o wielkości nubijskich przyrodzeń, ale to, co zobaczyłam, przekraczało wszelkie wyobrażenia. Długa i jeszcze grubsza, nieco wygięta ku górze pała sterczała groźnie w oczekiwaniu na Febę. Na jej dłonie i wargi. Aż dziw brał, w jaki sposób tak malutka kobietka dawała sobie radę z tak potężnym atrybutem męskości, lecz ani się obejrzałam, a ujeżdżała go w pełnym pędzie, pojękując coraz głośniej.
Mimo jednak wściekle wrzącej w żyłach żądzy nie mogłam się przemóc, by się dotknąć. Nawet wsunąć ukradkiem dłoń pod suknię, nie mówiąc już o odsłonięciu intymności. I wtedy niespodziewanie Nigella wstała, podeszła do mnie od tyłu i zaczęła rozbierać. Próbowałam wstydliwie protestować, ale…
Tak, chciałam tego! Pragnęłam! Marzyłam, by nie tylko przerzucić nogi przez oparcia fotela i zacząć robić sobie dobrze na oczach wszystkich, ale też wziąć czynny udział w tym, co się wyrabiało. Pragnęłam podejść do Feby i pocałować ją najpierw w usta, a potem w cipkę. Wyjąć z niej penisa Maraschino i obciągać, aż zaczęłyby mnie boleć policzki. Wreszcie nadstawić się, by on wszedł we mnie od tyłu, a ona w tym samym momencie dopieszczała. Mało tego: gdyby jeszcze Nigella usiadła przede mną w rozkroku i pozwoliła się wylizać, byłabym najszczęśliwszą osobą na świecie. Albo raczej najbardziej wyuzdaną – zależy, jak na to spojrzeć.
Nim zdążyłam się opamiętać, sięgnęłam ręką do stojącego na stoliku kieliszka z niedopitym sherry i wychyliłam go na raz. Po czym dolałam do pełna, znów opróżniłam szkło i tym razem już sama, bez niczyjej pomocy czy choćby sugestii rozebrałam niemal do naga. Niemal, bo zostałam w pończochach, pasie do nich, wiązanych wysoko trzewikach na obcasiku oraz rękawiczkach do łokcia. I nie czekając na pozwolenie, podeszłam do kochającej się pary, by przemienić ją w trójkąt.
Zdawałam sobie sprawę, że to nie tak miało wyglądać, lecz miałam to w serdecznym poważaniu. W tym momencie pragnęłam już tylko i wyłącznie dzikiego seksu. Bez jakże zbędnej pruderii, bez żadnych zahamowań, bez oglądania się na wszystko i wszystkich. I z miejsca zaczęłam wprowadzać w czyn to, o czym przed ledwie kilkoma chwilami marzyłam.
Na przemian lizałam lepką picz Feby i kutasa Maraschno, jednocześnie wypinając się w kierunku obserwującej mnie Nigelli z nadzieją, że i ona do nas dołączy. Że weźmie mnie od tyłu i zacznie posuwać palcami, całą dłonią, wyjętym z jakiejś ukrytej szufladki sztucznym fallusem, było mi właściwie wszystko jedno. Niestety, nie doczekałam się, więc gestem przegoniłam Febę i sama dosiadłam Maraschino i zaczęłam na nim podskakiwać. Czy raczej próbowałam zacząć, bo mimo podniecenia nijak nie byłam przygotowana na jego rozmiar. Położyłam się więc na plecach i zachęciłam, bo to on we mnie wszedł. Wpierw niespiesznie, płytko, bym oswoiła się z nowym doznaniem i dopiero gdy byłam pewna, że może wsunąć się końca, pozwoliłam mu na to.
Nie darowałam też Febie, którą schwyciłam za rękę i nasadziłam na siebie. Dokładnie nad twarz. I choć z tyłu głowy wciąż tłukło mi się, że nie powinnam, że to się tak nie godzi, że przecież obiecałam sama sobie… na dodatek zdrowy rozsądek przypominał, iż przygodny seks z nieznajomymi to najlepsza droga do złapania jakiejś francy, lecz atawistyczna potrzeba zaspokojenia żądzy całkowicie go zagłuszyła. Pragnęłam jedynie, by Maraschino pieprzył mnie z całych sił. By Feba pozwalała sobie wylizywać wszystko, do czego tylko byłam w stanie sięgnąć ustami. By wreszcie Nigella…
Ta wciąż jednak zachowywała dystans. Owszem, rozsiadła się ponownie w fotelu, podciągnęła spódnicę i zaczęła się ostentacyjnie dotykać, ale nic poza tym. Dlatego znów skupiłam się tylko i wyłącznie na naszej trójce. Podniosłam się, nakazałam Febie, by ułożyła się na plecach jak ja przed chwilą, nasunęłam się nad nią i wypięłam w stronę Maraschino. Od pieprzył mnie od tyłu, ja lizałam ją, ona lizała mnie. Spleceni razem w jednym, ociekającym namiętnością kłębie. Zziajani, spoceni, umęczeni. Coraz bardziej i bardziej. Dlatego w przypływie resztek zdrowego rozsądku rzuciłam tylko do Maraschino, by dał znać, gdy zacznie zbliżać się do finału.
Nie musiałam zbyt długo czekać – najwidoczniej nawet tak jurny byk jak on miał już dość. I na pierwsze słowo, że „niedługo dojdzie” poderwałam się, kucnęłam przed nim i wzięłam do ust. I nie przerywałam oralnej gimnastyki, aż nie wystrzelił. Krztusiłam się, dławiłam, ale nie skończyłam, póki wyssany do ostatniej kropli nie padł na łóżko. A kiedy to zrobił, dobrałam się ponownie do Feby i także tym razem nie odpuszczałam, aż nie doprowadziłam jej do pełnej popiskiwań rozkoszy.
Z jednej strony naprawdę ledwo żyłam, a z drugiej wiedziałam, że to, czego żądam, będzie zaprzeczeniem wszystkich wcześniejszych obietnic, ale i tak podeszłam bezczelnie do rozchylonej przede mną bezwstydnie Nigelli i powiedziałam… nie, nie powiedziałam. Ani słowa. Po prostu uklęknęłam, uniosłam dłońmi jej pełne uda i rozchyliłam je na całą szerokość. I zaczęłam wylizywać. Absolutnie wszędzie.
Brałam w usta ciemnoróżową, nabrzmiałą łechtaczkę. Wciskałam język pomiędzy równie chętne, ociekające lepkością, apetycznie pełne wargi. Obcałowywałam pokryte pofalowanym gąszczem włosami łono i krawędź ud. I wreszcie dupę. Tak samo mokrą i tak samo nieogoloną. Tak głęboko, jak tylko byłam w stanie. Do momentu, a którym nie padłam półprzytomna na podłogę.
I kiedy myślałam, że to już naprawdę koniec, Nigella wstała. Dosiadła mnie tyłem, przyciągnęła za włosy i dojeżdżała, robiąc sobie równocześnie palcówkę, aż nie wytrysnęła na mój brzuch.
Powiedzieć, że ledwo trzymałam się na nogach, to jakby nic nie powiedzieć. Wyglądałam i czułam się gorzej – albo lepiej, zależnie od interpretacji – niż córa Koryntu w piątym pokoleniu po całonocnych bachanaliach. Cała rozczochrana, zziajana i… niewypowiedzianie wręcz szczęśliwa wracałam do siebie. Powolutku, krok za krokiem, by nacieszyć się w pełni każdą upływającą sekundą. By utrwalić sobie w pamięci najmniejszy nawet szczegół: bliznę na ramieniu oraz jasne znamię w okolicy przyrodzenia Maraschino, obsypany drobniutkimi piegami nosek i przede wszystkim aromat cipki Feby, cudowne fałdki na brzuchu jeszcze wspanialej smakującej Nigelli. Tak, bym mogła do nich wracać w dowolnej chwili życia.
Jednak nie z pustą nostalgią czy tym bardziej niezaspokojoną tęsknotą, a z radością. Nieskażoną niczym, krystalicznie czystą, chciałoby się powiedzieć, że wręcz niewinną. Z przepełniającym serce i duszę poczuciem, że doświadczyłam czegoś naprawdę niesamowitego. Dotarłam do ostatecznej granicy erotycznej ekstazy, której nigdy, przenigdy nie zapomnę. I którą będę wspominała i wspominała do końca swoich dni. A kto wiem, może kiedyś…
Nie! Pomimo wciąż szalejącej w mym ciele i duszy emocjonalnej burzy zdawałam sobie sprawę, że najpewniej już nigdy nie przeżyję niczego podobnego. Choć przecież mogłam i to nawet w tym samym towarzystwie. Ba, na sam koniec, gdy już się na powrót ubrałam i kierowałam do wyjścia, Maraschino spojrzał na mnie z uznaniem, Feba nieoczekiwanie przytuliła a Nigella wręcz zachęciła, bym częściej się u nich pojawiała – tylko koniecznie uprzedziła z odpowiednim wyprzedzeniem, by wszyscy zdążyli się specjalnie przygotować na wizytę równie specjalnej klientki.
Mimo że wiedziałam, iż ta pożegnalna propozycja nie była rzucona na wiatr, musiałam myśleć trzeźwo. Byłam też świadoma, że jeżeli znów pozwolę, by to namiętności rządziły mną, a nie ja nimi, w końcu zgubię się na drodze prowadzącej do zatracenia. Znowu zacznę uprawiać przygodny seks z równie przygodnymi partnerami, pić, palić i szaleć bez umiaru. I prędzej czy później wyjdzie to na światło dzienne, przez co stracę pracę, opuszczą mnie ostatni przyjaciele, aż wreszcie zapomniana przez Boga i ludzi skończę gdzieś w zagrzybionej suterenie z pustą butelką na stole i rewolwerem w dłoni… Chociaż nie, przepraszam, tego akurat bym nie zrobiła, albowiem – w przeciwieństwie do konserwatywnej w tej materii Shirley – zdecydowanie wolałam pistolety!
I dlatego właśnie postanowiłam, że owszem, na zawsze zachowam w pamięci te cudowne chwile, gdy we czworo stanowiliśmy jedność, lecz już nigdy nie dopuszczę, by się one powtórzyły. Choćbym miała wyć po nocach i drapać ściany pazurami. Ani nie chciałam, ani tym bardziej nie mogłam znów zatracić się w niepohamowanym hedonizmie, któremu bardzo łatwo było ulec, za to znacznie trudniej porzucić. Zwłaszcza że na dniach czekało mnie inne, znacznie poważniejsze spotkanie towarzyskie.
Oczywiście zdążyłam w międzyczasie wyobrazić sobie wszelkie możliwe oraz niemożliwe scenariusze spotkania z rodziną Morty’ego i byłam przygotowana na każdą ewentualność. Oczywiście poza tą, która naprawdę miała się wydarzyć. Oczywiście, do podlondyńskiej ladacznicy nędzy!
Zaczęło się od tego, że Morty, zamiast zamówić zwyczajową dorożkę, sam podjechał pod mnie lekką dwukółką. Drugim zaskoczeniem był cel podróży: spodziewałam się raczej krótkiej jazdy w stronę centrum miasta, gdy tymczasem droga prowadziła nas zdecydowanie w kierunku nie tyle nawet przedmieść, co wręcz wiosek. Aż wreszcie po niemal trzech kwadransach tłuczenia się przez momentami całkiem spore wertepy, przystanęliśmy przed całkiem stylową, piętrową letnią rezydencją.
Z każdym krokiem przychodziły mi do głowy coraz dosadniejsze komentarze na temat różnic między tym, co wcześniej mówił mi Morty, a tym, co widziałam na własne oczy, niemniej stwierdziłam, że nie będę złośliwa. Przynajmniej na razie. Podobnie cierpliwie znosiłam ciekawskie spojrzenia służby, oceniające braci Morty’ego, a zwłaszcza jednoznacznie krytyczne jego rodziców, rozsiadłych wielkopańsko za stolikiem w saloniku.
Wciąż jednak, mimo ewidentnie chłodnego przyjęcia, zachowywałam się z przesadną wręcz uprzejmością. Ukłoniłam się, przedstawiłam, w samych superlatywach pokrótce opowiedziałam o sobie oraz znajomości z Mortym. I przede wszystkim próbowałam na bieżąco reagować na zmieniające się nastroje. Gdy gospodarzy coś interesowało, zaspokajałam możliwie grzecznie ich ciekawość, gdy zaś milczeli, sama próbowałam podtrzymywać rozmowę. A to pochwaliłam piękną willę, a to pogratulowałam tak zdolnego syna, a to nawet nawiązałam do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej, chcąc udowodnić, że interesuję się także ważkimi sprawami światowymi. Znaczy, że „Chińczycy trzymają się mocno”, czy jakoś tak.
Niestety, na próżno. Może gdybym była młodą, zapatrzoną ślepo w bogatego kawalera panienką, wszystko wyglądałoby inaczej, ale… no właśnie: nie byłam. I choć starałam się, jak tylko umiałam, odpowiadać wyczerpująco na wszystkie pytania – nawet te skrajnie tendencyjne – to po ledwie godzinie tego publicznego przesłuchania najzwyczajniej mi się odechciało. Owszem, nie spodziewałam się cudów, jednak nie myślałam, że uzasadnione przecież wątpliwości dotyczące mojego wieku, pochodzenia czy szeroko rozumianej pozycji społecznej zamienią się w stek pretensji. Żeby nie powiedzieć: kpin. I to od kogo? Od ludzi, którzy może mieli pieniądze – i to bardzo konkretne – jednak dorobili się ich w typowy dla podobnych im nuworyszy sposób, czyli „tu kup tanio, tam sprzedaj drogo, kapitalizm über alles!”. A jako że nie byłam na tyle naiwna, by wierzyć, że słodkie mizdrzenie się do kogokolwiek miałoby cokolwiek tu zmienić, zaczęłam coraz uważniej przyglądać się otoczeniu.
Ojciec Morty’ego, choć starał się udawać jaśnie-co-najmniej-diuka-z-równie-diukowskim-kijem-w-diukowym-zadku, wyglądał w sumiastych wąsiskach i wcale nie mniej okazałych bokobrodach bardziej jak gazetowa karykatura Franza Josepha. Matka, wciśnięta ciężarem rozłożystego kapelusza głęboko w fotel, kojarzyła mi się z kolei z widywanymi podczas spacerów po parkach podstarzałymi damulkami, udającymi, że czas ich się nie ima. Ta, jasne, tylko równie wyliniałego spaniela jej brakowało… Z kolei bracia – jeden niski, a drugi z brodą – bardziej niż moimi konkretnymi odpowiedziami na konkretne pytania interesowali się raczej zdobiącym równie konkretny dekolt wisiorkiem.
Najciekawsze jednak działo się na ścianie, przyozdobionej nie tylko łowieckimi trofeami, lecz także bronią, którą najpewniej te okazy ubito. Parę sztuk rozpoznałam od razu, innym musiałam się bardziej przyjrzeć, niektóre natomiast wyglądały jak egzemplarze robione typowo na zamówienie, bo nijak nie mogłam ich przypisać do żadnego znanego mi producenta. Ewentualnie po prostu nie byłam ekspertką od strzelb na hipopotamy, wiewiórki względnie inne mamuty. Co nie znaczyło, że bym się z nimi bardzo chętnie nie zaznajomiła. I to z bliska. Co prawda wątpiłam, by pozwolono mi na dotknięcie choćby jednej sztuki, nie mówiąc już o strzelaniu z kilku, ale czy naprawdę musiałam w ogóle się o to dopraszać?
Najpierw pomyślałam o pyszniących się na honorowych miejscach kolubrynach na nitro express, które potrafiłyby przebić ściany salonu na wylot, lecz wydawały mi się one zbyt ostentacyjne. Wszystkie lżejsze sztucery były najzwyklejszymi czterotaktowymi repetierami, za którymi nie przepadałam, natomiast obsługi drylingu musiałabym się uczyć ad hoc. Potrzebowałam raczej czegoś, do czego nie była mi potrzebna instrukcja, co nie powaliłoby mnie na ziemię potężnym odrzutem i równocześnie pozwoliło na popisanie się umiejętnościami. I taki właśnie egzemplarz w postaci dobrze mi znanego karabinu, tyle że z dorobioną kolbą z profilowanym chwytem oraz lunetką, wisiał sobie nieco z boku.
Wyjrzałam ponownie przez okno i wówczas przypomniałam sobie motyw z pewnego powieścidełka, jakim zabijałam czas w trakcie podróży pociągiem po Stanach. Z samej fabuły kojarzyłam tyle, że byli tam rewolwerowcy do wynajęcia, hrabina, którą mieli przewieźć przez pół Meksyku, jakieś ukryte złoto, takie tam awanturnicze klimaty. Za to bardzo dobrze pamiętałam scenę, w której dwaj doborowi strzelcy odstawiają iście cyrkowe przedstawienie z ostrzeliwaniem płonących pochodni. Tych co prawda nie dostrzegłam podobnych nigdzie w pobliżu, za to w oczy rzucił mi się zgoła inny, choć potencjalnie jeszcze bardziej efektowny cel. Mimo wszystko jednak nie chciałam być aż tak bezczelna, więc…
– Przepraszam, że tak bezczelnie przerwę – przerwałam bezczelnie – ale czy pan osobiście upolował te wszystkie sztuki?
– Eee… a tak, ja! To wszystko moje!
– I ustrzelone z tej broni, która tutaj wisi, czy jakiejś innej?
– Tak, z tej, ale jakie to ma znaczenie? I co właściwie może to panienkę interesować?
– Czyli mam rozumieć, że jest ona całkowicie sprawna? – ciągnęłam. – Bo po prawdzie to owszem, bardzo interesowałby mnie ten przerobiony Winchester, trzeci od lewej.
– Niestety, ale obawiam się, że to naprawdę nie przystoi…
– Niestety proszę łaskawie wybaczyć, ale mam w głębokim poważaniu, czy mi to przystoi – odpowiedziałam słodko. – Powiem więcej: jeśli nikt nie raczy mi pomóc, to sama sobie zdejmę ten karabin i sama go sobie naładuję. Morty – zwróciłam się do niemniej zszokowanego niedoszłego narzeczonego – gdzie jest amunicja? Podejrzewam tę szafkę pod spodem, ale nie mam specjalnej ochoty na grzebanie po wszystkich szufladach.
– Wydaje mi się… – Morty spojrzał na mnie, ojca, matkę, braci i jeszcze obraz najwyraźniej dziadka na ścianie, aż w końcu wyjąkał – powinna być w tej u samej góry.
– Dziękuję w takim razie i zapraszam za mną, bo chciałabym coś raz na zawsze wyjaśnić.
Morty zaczął udawać, że go tam nie ma, jego matka ciężko się zapowietrzyła, ojcu wąs się nastroszył, natomiast bracia zgodnie powstali z wyraźnym zamiarem powstrzymania mnie siłą, ale zagroziłam im niechybnym (oraz jeszcze bardziej brutalnym) pozbawieniem atrybutów męskości, gdyby choć spróbowali. Po czym zdjęłam broń z wieszaka, wyjęłam pudełko i sprawnie załadowałam magazynek, licząc po cichu naboje. Zeszłam przez otwarte drzwi tarasu do ogrodu, gdzie przez moment jeszcze się zawahałam, czy naprawdę powinnam spalić za sobą wszystkie mosty, ale… i tak byłam już – nomen omen – całkowicie spalona u rodziny Moorsteen. Teraz i po sam kres czasu.
– Wiem, że nie jestem idealną kandydatką nawet na okazyjną konkubinę, a co dopiero żonę dla państwa syna – zwróciłam się do wszystkich obecnych, stojących na schodach. – Nie mam majątku, nie mam sygnetu z herbem i nie mam dyplomu szanowanej pensyjki, w której nauczono by mnie haftowania, śpiewu, dobrych manier i innych podobnie bezużytecznych pierdół. Jestem za to córką oficera wojsk kolonialnych, która wychowała się w warunkach, w których wy wszyscy nie przetrwalibyście nawet tygodnia! Mieszkałam w Bengalu, gdzie widziałam polowanie nie na jelenie, sarny, dziki, lisy, borsuki, kuny czy tam jenoty, a na największe tygrysy, jakie chodzą po Ziemi. Podróżowałam po dzikich pustkowiach Pendżabu i Kaszmiru. Byłam w Transwalu zaraz po niedawnej wojnie. Przejechałam w poprzek pół Ameryki. Nie raz i nie dziesięć musiałam sięgać po broń, by przeżyć – może nieco za bardzo to udramatyzowałam, lecz nie podejrzewałam, by ktokolwiek kiedykolwiek miał skonfrontować to z rzeczywistością. – I dlatego nie pozwolę się obrażać ani wam, ani nikomu innemu! A chociaż nie mam nad kominkiem nie tylko poroża dorodnego byka, ale i nawet ogona jałówki, to nie uważam, bym odstawała umiejętnościami od wszystkich tych wszystkich nadętych łowczych, co to potrzebują nagonki z psami, żeby upolować byle cietrzewia!
Z pogardliwą miną odpięłam celownik optyczny, stanęłam w setki razy powtarzanej pozie, oparłam policzek o skórzaną bakę i zgrałam muszkę ze szczerbinką na samym środku posążka pląsającej nimfy, wieńczącej fontannę ledwie dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy jardy ode mnie. Konkretnie lewym sutku, bo stanowił on idealny punkt odniesienia. Owszem, odległość była śmiesznie mała, ale nie było moim celem udawanie snajpera, trafiającego moskita w cojones, a bardziej wspomniany cyrkowy popis. A do tego figurka nadawała się idealnie. Wybrana broń zresztą też.
Strzeliłam, odczekałam moment i skomentowałam najbardziej pretensjonalnym tonem, na jaki było mnie stać:
– Miał być celny, a znosi dobre pół cala w prawo i po skosie w dół! Że nie wspomnę o konieczności podszlifowania cyngla, bo chodzi jak rączka od kibla!
Nie czekając na odpowiedź, przeładowałam błyskawicznym ruchem i ponownie wycelowałam. Naciskałam spust, przeładowywałam, znów naciskałam, znów przeładowywałam, ani razu nie odrywając oka od celownika. I tak do momentu, aż odstrzeliłam wszystkie palce skierowanej w moją stronę dłoni, oba ucha trzymanej amfory, a w miejscach oczu, ust i nosa odłupałam całkiem pokaźne kawałki kamienia.
Kontrolnie spojrzałam w pustą komorę i oddałam dymiącą jeszcze broń stojącemu z otwartymi ustami panu domu.
– Bardzo dziękuję wszystkim obecnym za miłe przyjęcie! Nie musicie mnie odprowadzić do wyjścia ani tym bardziej odwozić do Londynu. Widziałam tu niedaleko zajazd z postojem dorożek i na pewno dam sobie radę. Aha, o przyszłość Morty… Mortimera też proszę się nie obawiać. Zaliczył zajęcia w szpitalu celująco i na pewno nikt nie będzie mu robił żadnych problemów zawodowych. Prywatnie natomiast obiecuję publicznie i przy wszystkich zebranych tu świadkach, że w absolutnie żaden sposób nie będę mu się naprzykrzała. Żegnam więc i życzę miłego dnia!
Dygnęłam, obróciłam się na pięcie i pokazałam całemu zebranemu towarzystwu plecy. Ze szczególnym uwzględnieniem tej części, w której tracą one swą szlachetną nazwę.
Dotarłam do mieszkania jeszcze przez zapadnięciem zmroku. Przebrałam się, zjadłam, zamieniłam parę słów z Shirley i… tak naprawdę żałowałam tylko tego, że faktycznie nie zdjęłam ze ściany flinty na bardzo grubego zwierza i nie rozpieprzyłam tej marmurowej lafiryndy w drobny mak. No, może jeszcze byłam zła o narobienie sobie głupich nadziei. Równie naiwnych, co po prostu durnych myśli, że może tym razem będzie inaczej i wreszcie poukładam sobie jakoś życie z ogarniętym, niegłupim i przy okazji całkiem zamożnym partnerem. Tja, na pewno! Prędzej mi rododendron na piczy wyrośnie!
Tak czy srak i nolens volens wróciłam więc do codzienności. A przynajmniej próbowałam wrócić, bo nie miałam już siły nie tylko na walkę z całym wyraźnie sprzysięgłym przeciwko mnie światem, ale nawet na porządne odreagowanie. Zresztą co niby miałabym zrobić? Znów się urżnąć? Podebrać ze szpitala albo od Shirley jakieś mocniejsze substancje? Pójść w tango i wyrwać sobie jakąś panienkę? A może chłopca? A co, pomogłoby mi to choć trochę? Otóż nie, w żadnym wypadku i tym bardziej ni chuja Edwarda! I dlatego właśnie po paru dniach takiego zadręczania zdecydowałam się ostatecznie na spacer. Tak po prostu. Długi, owszem, jednak tylko i wyłącznie spacer. Bez kuszenia losu, bez szukania okazji do przygód, bez żadnych takich. Tylko ja, wygodna suknia, jeszcze wygodniejsze buty i parę groszy na nieprzewidziane wydatki. No i Londyn.
Minęła godzina, dwie, trzy… Zdążyłam zwiedzić wszystkie okoliczne parki, posiedzieć na ławeczkach, napić się kawy zagryzanej doughnutem i nawet zmieszać z błotem ulicznego artystę, który uparł się, by zrobić mi portret, lecz jakoś niespecjalnie mi to pomogło. Wciąż miałam w głowie taki mętlik, że prawie przeoczyłam idącą przeciwną stroną ulicy osobę, której nijak bym się tutaj nie spodziewała.
Konkretnie Bellę.
Przystanęłam zaskoczona. Nie miałam pojęcia, czy powinnam podbiec do niej i się przywitać, czy może raczej obserwować z dystansu. Tylko po co właściwie? Miałabym udawać Shirley z jej skłonnościami do wietrzenia spisków absolutnie wszędzie, włącznie z jej własnym nocnikiem? Z drugiej strony nie chciałam przeszkadzać Belli, która najwyraźniej gdzieś się mocno spieszyła, no i nie byłam ani w stroju, ani tym bardziej nastroju do pogaduszek.
Wtem, przerywając moje rozkminy, zza rogu wyłonił się barczysty blondyn z charakterystyczną, nałożoną nierówno kraciastą cyklistówką. Jonny M. Arple, znany w półświatku paser, przemytnik, sutener oraz, jakby tego było nie dość, także cyngiel do wynajęcia. Co jeszcze ciekawsze, wydawał się kierować wprost na Bellę. A jeśli tak, mogłam się założyć, że raczej nie celem pogawędzenia o pogodzie. I wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego: Bella też go zauważyła, lecz zamiast uciekać na sam widok takiego draba, wyszła mu naprzeciw. Oczywiście z tej odległości nie mogłam słyszeć, o czym rozmawiali, jednak wydawali się mocno wzburzeni. Ona energicznie gestykulowała przed samym jego nosem, on najwyraźniej miał do niej jakieś pretensje. A ja wciąż ich obserwowałam, nie mając pojęcia, co właściwie o tym sądzić. Jakby tego było mało, po kilku chwilach do grupki podeszło jeszcze dwóch równie szemranych typków: jeden w mocno wysłużonym kapitańskim uniformie, a drugi z adwokacką teczuszką – też zresztą nie pierwszego sortu – pod pachą.
I tak stali we czworo i stali, a i ja stałam jak ten goły na rogu stodoły, gdy nagle wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę. Z jeszcze bardziej nieciekawymi niż oni sami wyrazami facjat. Nawet Bella wydawała się niemile zaskoczona, żeby nie powiedzieć: nerwowa. I to bardzo. Na tyle, że znienacka wydarła się na jakąś starą przekupkę, która jej zdaniem podeszła za blisko. Zaraz jednak uśmiechnęła się od ucha do ucha, gestem odprawiła towarzyszy – którzy zniknęli tak szybko, jak się pojawili – i skierowała kroki w moja stronę.
– Dzień dobry, moja pani Jenna! Miło mi bardzo panie patrzeć! Się pani jedzie gdzieś? Na jakaś daleka podróża? Bo to sukienka to taka… ja nie wiem, jak powiedzieć, że wygląda…
– …jakbym się wybierała co najmniej na safari! – parsknęłam wymuszonym śmiechem. – Wiem, wiem! Faktycznie, byłam na dłuższej przechadzkę i właśnie z niej wracam. Ale co tu ciebie, Bello, sprowadza?
– Ja… w interesach przyjechała. Muszę jeszcze sprawy do sąda załatwić, co by wszystko dobre z prawem już było. – Uniosła całkiem spory neseser.
– To ja może pomogę? Wiem, że to dla ciebie trudne, bo i mnie ta sprawa do dzisiaj nie daje spokoju – na samo wspomnienie Jamesiny musiałam przygryźć wargę, lecz szybko się opanowałam – a poza tym ja się znam lepiej na miejscowych sprawach. Jak masz ze sobą dokumenty, to możemy je razem przejrzeć. Oczywiście jeśli to nie tajemnica!
– Och nie, ty nie musi! Ja bym nie chciała przeszkadzać, pani Jenna na pewno ma wiele swojego sprawa i tak się nie będę narzucała!
– Wiesz przecież, że to dla mnie nie problem! Poza tym, skoro już się przypadkiem spotkałyśmy, to może wykorzystajmy jakoś tę okazję?
Próbowałam się zachowywać w miarę swobodnie i przede wszystkim udawać, że nie zauważyłam niczego podejrzanego ani w wybitnie podejrzanym towarzystwie Belli, ani w jej jeszcze podejrzańszych tłumaczeniach. Na razie były to jednak jedynie moje podejrzenia, nieszczególnie podparte dowodami. W końcu nawet i ja nie raz i nie dziesięć robiłam – a jakże – podejrzane interesiki z szemranymi osobnikami. I co? Ano nic. Tym bardziej że Bella, zamiast brnąć w kolejne wymówki, nagle uznała, że podoba jej się moja propozycja. I najlepiej będzie, jak od razu przejdziemy do rzeczy.
Nie minął jeden kwadrans, jak obie weszłyśmy do niewielkiego hotelowego pokoiku, który Bella wynajęła na czas pobytu w Londynie i drugi, gdy pochyliłyśmy się nad papierami. Przeglądałyśmy stronę po stronie, popijając przyniesioną w międzyczasie herbatę, po czym odkładałyśmy je (strony, nie herbaty) na kilka stosików: ta do takiego urzędu, inna do innego, jeszcze następna jeszcze gdzie indziej. Właściwie nic nie wzbudziło we mnie większego zainteresowania, nie mówiąc już o podejrzliwości – ot, zwyczajne dokumenty finansowe, akty własności i temu podobne, które należało uporządkować. Dopiero na sam koniec, gdy miałam zamiar dobrać się do dość grubej koperty, Bella nagle się zmieszała i niemal wyrwała mi ją z rąk.
– Nie, proszę. Tego zostaw. To moje… przepraszam tak bardzo, to osobiste lista tam są. Ja miała to zanieść do bank do skrytka, żeby schowali.
– Dobrze, dobrze, już nie ruszam!
Zdziwiła mnie taka emocjonalna reakcja, ale postanowiłam nie drążyć tematu – tak sam fakt grzebania w prywatnej przecież korespondencji nadto o mnie świadczył. Przeprosiłam więc raz jeszcze, ostentacyjnie przewiązałam przygotowane wcześniej stosiki sznureczkiem i bąknęłam, że w zasadzie to zrobiło się dość późno i nie chcę nadużywać gościnności.
– Nie, to ja wybacz, bo się zachowuje nie bardzo grzecznie – Bella westchnęła i spuściła wzrok. – Bo ja chcę być taka dzielna i sobie radziła z tym wszystkim problemy, jakie mam, ale tak dużo nie umiem. I bardzo mi pomogła, pani Jenna. I ja bym bardzo chciała pani Jenna pomagać, tylko nie wiem jak. Może coś mogła zrobić dla pani?
Odruchowo chciałam odpowiedzieć, że nie, ale jakoś nie chciałam dłużej udawać, że i u mnie wszystko się nie wali na łeb na szyję. Bo waliło. Z hukiem. Dlatego, choć wciąż nie bardzo wiedziałam, w jaki niby sposób Bella miałaby przekuć swą propozycję w czyn, postanowiłam przynajmniej zrzucić z ciężar z serca i bez specjalnej zachęty zaczęłam się zwierzać z ostatnich przeżyć. Oczywiście nie miałam zamiaru spowiadać się ze szczegółów w rodzaju co, komu i w jaki sposób przed ledwie paroma dniami lizałam, niemniej, skoro i tak była ona świadoma moich skłonności, nie było sensu udawać porządnej panienki z dobrego domu.
A może po prostu chciałam się wygadać? Nie Shirley, która i tak miała dość własnych problemów, lecz w zasadzie obcej osobie, której w jakiś dziwny sposób ufałam bardziej, niż powinnam. O wiele za bardzo.
Tak czy inaczej mówiłam, mówiłam i mówiłam… i ani się zorientowałam, jak znów zaczęłam użalać się nad własnym kulawym losem. Tym, że czego bym nie spróbowała i jak bardzo się nie starała, i tak na koniec zawsze zostawałam sama. W przypływie rozczulenia bąknęłam nawet, że pewnie i w tym roku czekają mnie nieszczególnie wesołe święta, kiedy to zamiast radować się z innymi, będę się zadręczać straconymi szansami na poukładanie sobie życia. A zwłaszcza wspominać osoby, z którymi tak bardzo pragnęłabym spędzać ten czas. Oczywiście na czele z nieodżałowana Jamesiną, która…
– Pani Jenna, czy ja mogę zapytała o coś? – Bella nagle mi przerwała.
– A pytaj, o co chcesz! Przecież nie zjem! – odpowiedziałam półżartem, półłzawo.
– Bo ja chyba już wiedziała, co mogę dla pani Jenna zrobić. Bo ja bym chciała zaprosiła pani Jenne do siebie. Do mój dwór. Ja wiem, że to tak nagle, ale by mi być bardzo miło. Bo… ja też sama tam jest i też mi czasami smutno we wieczory. Czy ja mogę poprosić, żeby pani Jenna była tam razem? Teraz na kilka dni może?
Zatkało mnie. Różnych rzeczy mogłam się spodziewać po Belli, ale na pewno nie takiej propozycji. Zwłaszcza że przecież miałam na głowie zarówno obowiązki zawodowe, jak i przede wszystkim wspólne plany spędzenia ostatnich ciepłych dni roku z Shirley.
– Tak, przyjmuję zaproszenie! – rzuciłam, zanim zdążyłam pomyśleć. – Będę gotowa choćby dzisiaj, jeśli zechcesz!
– A to nie jest kłopot, jak w sobota? Pani Jenna wie, ja muszę jeszcze wracać i…
– Ależ oczywiście, że tak! Znaczy, że nie! I będzie i bardzo, ale to baaardzo miło, jak pobędziemy trochę razem! To co, wstępnie sobota? Wsiądę w ten sam pociąg, co wtedy i zobaczymy się na dworcu?
Nawet nie czekałam na potwierdzenie, tylko podskoczyłam do Belli i wyściskałam ją z całych sił. Nie miałam pojęcia, jakim cudem w ciągu niewiele ponad godziny mój nastrój tak diametralnie się zmienił, ale to nie było istotne. Liczyło się to, że sama perspektywa spędzenia chociaż paru dni poza Londynem, i to w towarzystwie tak w gruncie rzeczy sympatycznej osoby jak Bella, napełniała mnie niedającą się ukryć radością. A to właśnie jej potrzebowałam teraz jak niczego innego.
Dla nadal (o ile tacy dotrwali do tego momentu) ciekawych:
– krokiet (ang. croquet) – gra polegająca na przetoczeniu kuli za pomocą drewnianego młotka przez ustawione wcześniej bramki. Nie mylić z krykietem (ang. cricket) ani tym bardziej z odsmażanym naleśnikiem z nadzieniem z resztek z obiadu,
– nitro express – bardzo silne „naboje na słonie”, co z naddatkiem wystarczy za opis,
– repetier – jednolufowa broń (zwykle używa się tego pojęcia dla broni myśliwskiej), w której wprowadzenie naboju do lufy, wyrzucenie łuski po wystrzale i napinanie iglicy jest wykonywane ręcznie przez przesunięcie zamka, tzw. repetowanie,
– dryling – łamana strzelba o trzech lufach, zwykle jedna jest na naboje kulowe, a dwie na śrutowe,
– jeśli ktoś zorientował się, że opisana przez Jennę scena strzelania do pochodni jest wyjęta nie z powieści, a filmu „Vera Cruz”, to ma u mnie order złotego kapiszona. Swoją drogą polecam obejrzeć, jeśli ktoś lubi takie retro kino,
– Fée Verte (fr. zielona wróżka) – nic innego jak pistol… znaczy absynt. Ten do picia,
– doughnut – zwyczajny donut, tyle że pisany zgodnie z krajem i epoką.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione!
Ilustracja w tle na podstawie obrazu Josepha Christiana Leyendeckera
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Jak Ci się podobało?