La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (I) - Wiosenny mąż dla mojej ukochanej
12 czerwca 2023
La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw
43 min
A na poważnie, po pierwsze: wracam po najdłuższej z dotychczasowych przerw z opowiadaniem, którego po prawdzie miało nie być. A to dlatego, że pierwotne plany na rok 2022 (22, nie 23) zakładały napisanie (oraz późniejszą publikację oczywiście) co najmniej trzech innych historii. Z takim skutkiem, jaki każdy może sobie sprawdzić, czyli absolutnie żadnym. W międzyczasie okazało się bowiem, że nie mam na to nie tylko dostatecznej ilości czasu, ale przede wszystkim siły, chęci oraz motywacji. Z tego powodu (uwaga, spoiler!) już napisane fragmenty tychże tekstów, zamiast wylądować w koszu na śmieci – bo nie mam zamiaru oszukiwać ani siebie, ani Was, że kiedykolwiek zostałyby dokończone – znalazły się ostatecznie tutaj, konkretnie w epizodzie II. Być może ktoś po przeczytaniu stwierdzi, że szkoda było zmarnować takie pomysły w taki sposób, ale cóż: moja decyzja, moja wina, do mnie miejcie pretensje.
Po drugie: sama koncepcja tej opowieści zmieniała się kilkukrotnie – a miała ku temu dość okazji, bo jej pierwszy szkic powstał jeszcze w październiku (!) – w pewnym momencie skręcając w kierunku cyber-atom-steampunk-dzid-laserowych, czy jakkolwiek tego nie nazwę. Natomiast początkowe założenie jak najwierniejszego trzymania się realiów epoki (całe tło, wydarzenia, miejsca, relacje społeczne i tak dalej) kosztowało mnie tak wiele pracy, że ostatecznie akcja dzieje się tam, gdzie (i kiedy) dziać miała, czyli u na przełomie panowania Aleksandryny Wiktorii Hanowerskiej oraz Edwarda Alberta.
A wspominam o tym dlatego, że (uwaga, kolejny spoiler) zbliżam się powoli, aczkolwiek nieubłaganie, ku końcowi mojej „kariery” literackiej. Co prawda jest jeszcze nieco za wcześnie na ujawnienie szczegółów, niemniej najpewniej nie napiszę już nigdy ani żadnego wspomnianego erotycznego cośtam-punka, ani fantasy, ani sci-fi, ani westernu, ani marynistyki, ani typowej komediowej parodii, ani tekstu gejowskiego (bo dlaczego niby nie?), ani jeszcze paru innych, choć niektóre wystarczyłoby właściwie tylko przelać z głowy na ekran komputera. I za to też możecie mnie krytykować wedle własnego uznania.
Po trzecie zaś, w kwestii spraw organizacyjnych, niniejsze opowiadanie jest podzielone na cztery rozdziały, które różnią się nie tylko nastrojem czy natężeniem akcji (w innych przypomina ona bardziej leniwy melodramat, by zaraz potem mocno przyspieszyć), lecz także ilością seksów. Wiem też, że tytuł może sugerować historię erotyczno-kryminalną i taki też daję tag, ale jako że nie potrafię pisać rasowych kryminałów – choć jak oglądam seriale „kryminalne”, to mam nieodparte wrażenie, że ich scenarzyści też nie – będzie to bardziej stylowa sensacja niż typowe „kto zabił”. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i nie będziecie przewijali niecierpliwie fragmentów, w których opisuję nie gołe cycki, a całkiem ubraną… katedrę. Serio.
PS Z powodów wymienionych w punkcie pierwszym w opowiadaniu mogą się pojawić błędy, niedoróbki, robienie ladacznicy z logiki, nieścisłości i anachronizmy historyczne i co tam jeszcze chcecie. Co prawda w ogarnięciu strony technicznej (i nie tylko) wydatnie pomagał mi MrHyde – któremu z tego miejsca serdecznie dziękuję, bo przecież nie musiał kiwnąć ani palcem, ani tym bardziej paroma innymi rzeczami – to najzwyczajniej głupio mi było wymagać od niego nie wiadomo jakiego zaangażowania, podczas gdy nawet mnie już go brakuje. Wybaczcie więc proszę i… zasiądźcie do lektury. Jeśli chcecie oczywiście.
(Kolejne epizody będą się ukazywały co dwa dni, do niedzieli włącznie).
Jedna z pierwszych naprawdę ciepłych, późnowiosennych niedziel nowego stulecia zapowiadała się całkowicie zwyczajnie. Shirley – jak to Shirley – co chwila przysiadała na fotelu tylko po to, by zaraz gwałtownie z niego wstać, ryła jak dzik w stosach papierów rozrzuconych na stoliku, po czym odrzucała je z marsową miną i wpatrywała się milcząco w okno, w międzyczasie pogryzając magdalenki naprzemiennie z ustnikiem bezustannie dymiącego papierosa. A skoro tak, najlepiej było jej nie przeszkadzać. Być może rozwiązywała sprawę niedawnego skoku cen jej ulubionego cejlońskiego tytoniu? Albo tajemniczego zniknięcia nie tylko samego Lorda Blackdicka, lecz także jego trzech bardzo prywatnych, młodziutkich służących? Kto to mógł wiedzieć?
Niemniej, nie widząc większych szans na choćby krótką pogawędkę, zajęłam się własnymi sprawami, na czele z tradycyjnym przeglądem porannej prasy. Nieszczególnie interesującej zresztą. Omiatałam wzrokiem niekończące się wspominki o królowej Wiktorii, przeplatane mniej lub bardziej odklejonymi od realiów prognozami dotyczącymi jaśnie nam panującego Edwarda VII, gdy wtem, w pomijanej zwykle rubryce matrymonialnej zauważyłam coś, co ścięło mnie z nóg. Może nie dosłownie, bo na szczęście wylegiwałam się na szezlongu, ale…
Po raz dziesiąty – jakbym chciała zrozumieć cokolwiek więcej niż za pierwszym – czytałam lakoniczną informację:
„Szanowni państwo Fritz Basque de Villes oraz Jamesina Moriartyne
pragną ogłosić swe zaślubiny o godzinie…
w katedrze…
a następnie zaprosić wybranych gości na przyjęcie weselne, które odbędzie się w posiadłości rodowej…”
Podniosłam zdezorientowany wzrok ku Shirley, szukając u niej wsparcia, lecz ta wydawała się zupełnie nie dostrzegać niczego dokoła. Ze mną włącznie. Musiałam więc zdać się wyłącznie na własne przeczucia, które jednak prowadziły mnie tak naprawdę donikąd. Pójście na ślub groziło w najlepszej opcji przebudzeniem zdecydowanie zbyt bolesnych wspomnień, a o tej najgorszej wolałam nawet nie myśleć. Gdybym z kolei została, chyba nigdy bym sobie nie wybaczyła, że przegapiłam być może ostatnią okazję zobaczenia Jamesiny, nim ta znów zniknie w przepastnej szufladzie z etykietą „Moje byłe partnerki i byli partnerzy. Pod żadnym pozorem nie otwierać!”.
Choć spieszyłam się, jakby mnie Belzedup osobiście gonił, i tak spóźniłam się dobry kwadrans. Dlatego też postanowiłam nie pchać się do środka, tylko zaczekałam na schodach, bijąc się w międzyczasie z myślami. Co, jeśli mimo wszystko postąpiłam źle? Czyżby Jamesina nie powiadomiła mnie o własnym ślubie, bo po prostu zapomniała? Celowo nie chciała? Nie mogła? Albo to jej obecny już najpewniej mąż organizował przyjęcie i najzwyczajniej nie wiedział o moim istnieniu? A jeżeli tak, to dlaczego? I co właściwie stanie się w momencie, w którym stanę przed Jamesiną z kupionymi naprędce kwiatami i przynajmniej spróbuję życzyć jej wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia?
Dalsze bezcelowe w gruncie rzeczy rozważania przerwały dzwony, wyjście tłumu ludzi z katedry i wreszcie pojawienie się w drzwiach wysokiego, szczupłego szatyna w mundurze ewidentnie zagranicznego wzoru, trzymającego pod rękę… Mimo usilnych prób nie potrafiłam opanować emocji. Byłam świadoma, że nawet gdyby mnie wołami ciągnięto, nie dam rady nawet zbliżyć się do tej płomiennowłosej cudowności, machającej ku zebranym bukiecikiem kremowych róż. Patrzałam tylko w milczeniu, jak mija mnie z dystansu i wsiada do podstawionej karety.
A nie, przepraszam. W momencie, gdy stała już na jej progu, nasze spojrzenia się spotkały. I nagle jakby czas i przestrzeń zamarły. Otaczająca nas rzeczywistość rozpłynęła się w mgnieniu oka, pozostawiając jedynie mnie, wciąż niepewną własnych pragnień oraz ją, która swego czasu była ich obiektem. Oddalającą się właśnie w siną dal z inną. Czy raczej z innym.
Ledwo przekroczyłam próg mieszkania przy Beaver Street 669DD, a dopadła mnie Shirley. Tym razem, dla odmiany, wyjątkowo rozmowna.
– I jak wrażenia, moja Jenno?
– Wrażenia czego niby? – odburknęłam.
– Tego, że bez wyraźnej przyczyny nawet nie próbowałabyś wychodzić w niedzielne przedpołudnie, a już tym bardziej nie zrobiła tego w takim pośpiechu, cała wyczesana, wypachniona i wyfiokowana jak się patrzy. Więc wystarczyło ów powód odnaleźć, wczytując się w gazetę, którą tak emocjonalnie odrzuciłaś na podłogę! – Jakby mało jej było ewidentnie kpiarskiego tonu, jeszcze wydęła wargi.
– Ja… nie wiem, na co właściwie liczyłam. Naprawdę nie wiem. Myślałam, że tak będzie najlepiej, ale najwyraźniej chyba się pomyliłam – westchnęłam zrezygnowana.
– Przecież w takich chwilach zawsze możesz zwrócić się do mnie, moja droga!
– Tak, wiem. Jestem taka głupia, że nawet własnych problemów uczuciowych nie potrafię ogarnąć, za to ty wystarczy, że chwilę pomyślisz i zaraz znajdziesz jakieś rozwiązanie! Oczywiście jedynie słuszne! – parsknęłam.
– Nie bądź złośliwa, Jenno! – żachnęła się. – Ja naprawdę oferuję ci szczerą pomoc, a ty mnie traktujesz, jakbym chciała ci zrobić krzywdę.
– A może wreszcie przestaniesz mi dawać te swoje złote rady z… – w ostatniej chwili powstrzymałam się przed opowiedzeniem z najdrobniejszymi szczegółami, skąd moim zdaniem Shirley je za każdym razem wyciąga – a w zamian podarujesz trochę świętego spokoju? Chociaż dzisiaj?
– Owszem, mogę. Dzisiaj, jutro, kiedy tylko zechcesz – rzuciła chłodno. – Tylko potem nie miej do mnie pretensji, jeśli znowu wpakujesz się w coś, przed czym cię wielokrotnie ostrzegałam!
– Przymknij się, Shirley! – wypaliłam bez namysłu, wyrzucając z siebie wszystko, co mnie bolało. – Może ty masz w głowie kopię Biblioteki Aleksandryjskiej i maszynę różnicową zamiast serca, ale ja nie! Rozumiesz? Ja czuję! Czuję, że mam już tego wszystkiego dość! Że nikt mnie nie chce, nie pragnie, nie docenia, nie wierzy we mnie! Nie kocha! Nie…
Pewnie perorowałabym dalej, gdybym nie zakrztusiła się własnym szlochem. Tego było już za wiele. Nie czekając na odpowiedź, okręciłam się na pięcie, paroma susami pokonałam schody i zatrzasnęłam za sobą drzwi własnego pokoju na piętrze. Tylko po to, by do reszty się rozkleić. W samotności. Nie namyślając się zbytnio, nalałam sobie nawet nie podwójną, a popiątną brandy, po czym wychyliłam ją jednym haustem. No dobrze, próbowałam, dławiąc się gdzieś w połowie.
Niby zdawałam sobie sprawę, że wszystko, co tylko mogłam zrobić w ciągu ostatnich godzin, zrobiłam źle. Powinnam najpierw przezwyciężyć obawy i przynajmniej podejść do Jamesiny, później zamiast do pubu na jeden, drugi i nawet trzeci kieliszek czegoś mocniejszego przejść się raczej po parku, a już na pewno nie odrzucać pomocy najbliższej i właściwie jedynej osoby, która mimo wszystkich przeciwności wciąż przy mnie była. Tymczasem zachowałam się jak świnia. Niewdzięczna, zarozumiała, zrzucająca własne problemy na innych, dokumentna świnia nade świnie! I… tak naprawdę miałam to w równie głębokim, co nieprzyzwoitym poważaniu. Za to sięgnęłam kolejny raz po butelkę.
W końcu, gdy ta pokazała dno, wstałam znad stołu. Czy raczej spróbowałam wstać, bo tylko zatoczyłam się w kierunku łóżka. Ostatkiem przytomności zrzuciłam ubrania na podłogę, wciągnęłam koszulkę nocną, nalałam do miski w toaletce wody z dzbanka i przemyłam nią twarz, po czym użyłam tej samej miski jako urynału. Bo tak. Bo mogłam. Bo kompletnie nic już mnie nie obchodziło.
Przebudziłam się cała mokra. Także w miejscach, które w środku nocy powinny być możliwie jak najspokojniejsze. Mimowolnie odchyliłam kołdrę i sięgnęłam po omacku po szklankę wody, stojącą zwykle na szafce, gdy wtem trafiłam na coś miękkiego, gładkiego i niezwykle przyjemnego w dotyku. Na włosy. Nie moje.
– Nie bój się, kochanie, to tylko ja…
– To tylko my, chciałaś powiedzieć!
– I to wszystkie razem!
Nie miałam bladego pojęcia, co się właściwie odwiktoriowywuje. Owszem, aż nazbyt dobrze kojarzyłam każdy z trzech głosów, ale to przecież było niemożliwe, żeby… Nie miałam jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo wtem ktoś mnie pocałował. Miękkie, niezwykle delikatne wargi o aromacie olejku różanego przyprawiły mnie o zawrót głowy. Gdy tylko zakończyły czułość, ich miejsce od razu zajęły drugie, tym razem znacznie pełniejsze, smakujące miętowymi czekoladkami. I zaraz po nich trzecie: dla odmiany dość szorstkie, surowe niczym preriowy wiatr.
– Wciąż nas nie poznajesz, Jenno? Jak tak możesz, przecież tyle nas łączyło!
Nim zdążyłam odpowiedzieć, rozległ się trzask zapałki. Migotliwy blask świecy odsłonił – cóż za zaskoczenie – trzy kobiety, siedzące na wyciągnięcie ręki na łóżku. Po lewej młodziutką Hinduskę o czekoladowych włosach, równie ciemnych oczach i wcale nie jaśniejszym trójkąciku pomiędzy udami, pochylającą się ku mnie, potrząsając naszyjnikiem ze złotych kółeczek zwieszającym się na malutkie piersi. Po prawej klęczała dla odmiany alabastrowa Irlandka z burzą rudych loków – i to nie tylko tych na głowie – rubensowskimi biodrami oraz biustem, w którym można było się zgubić. Z kolei naprzeciwko, niemal na moich kolanach ogorzała Indianka prężyła giętkie ciało tak, bym mogła podziwiać każdy jego fragment. Na czele z tymi najbardziej intymnymi.
Aouda, Saoirse i Nakoma. Moje byłe już… towarzyszki? Kochanki? Znów jednak nie dostałam szansy na przemyślenie owej kwestii, bo bez dalszych wstępów Aouda chwyciła mnie za ręce, Saoirse za nogi, natomiast Nakoma niespodziewanie wykonała piruet w taki sposób, że usiadła nade mną. Dokładnie łonem. Nad twarzą.
– Bo my ciebie doskonale pamiętamy, kochaniutka – wyszeptała któraś z nich słodko – i wszystko, co razem robiłyśmy. I mamy wielką ochotę także tobie o tym przypomnieć!
Całkowicie zdezorientowana próbowałam się wyrwać z uścisku, ale nie byłam w stanie. Nie potrafiłam. A może raczej nie chciałam? Zwłaszcza że odżywające wspólne przeżycia były wciąż mocno na mnie działały. I to bardzo.
Zaczęłyśmy się tak kotłować na niezbyt przecież obszernym łóżku, aż momentami nie wiedziałam już, kto i gdzie właściwie był. Czyje to dłonie, stopy, usta. Czyja pierś i… Wsadzałam palce wszędzie, gdzie tylko dało się je wsadzić, a i mnie penetrowano nimi bez zadawania zbędnych pytań. Całowałam, co tylko dało się wycałować, delektując się smakiem i zapachem każdej kochanicy z osobna i wszystkimi naraz, a i one wcale nie pozostawały dłużne, kosztując mnie wedle własnego gustu.
W pewnej chwili zorientowałam się, że klęczę między udami Saoirse, która liże siedzącą nad nią Aoudę, której z kolei ja ssałam sutki, podczas gdy Nakoma miotała się między nami, robiąc dobrze raz jednej, raz drugiej, i na koniec jeszcze trzeciej. Czy jakoś tak… Wszystko zlewało mi się w jedno rozszalałe kłębowisko ociekających – i to miejscami nadto dosłownie – lepką żądzą czterech dyszących półprzytomnie kobiet. Splecionych we wspólnej ekstazie rozszalałych dusz i rozgrzanych do białości ciał. Nie próbowałam nawet liczyć, ile przeżyłam rozkoszy, ani z kim. Wiłam się w spazmach, pragnąc jedynie doświadczać coraz więcej i więcej, gdy nagle cała ta wydawałoby się nieopanowana orgia nieoczekiwanie ucichła.
Nim zdążyło do mnie dotrzeć, co się dzieje, znów leżałam na plecach, przyciśnięta ciężarem trzech kobiet w taki sposób, że mogłam poruszyć co najwyżej palcem. No i ewentualnie oczami. I gdy spojrzałam w jedyne puste miejsce, jakie mi pozostawiły, ujrzałam tam… chciałam krzyknąć, lecz dłoń Saiorse na ustach uniemożliwiła mi wydanie z siebie czegokolwiek poza głuchym stęknięciem.
– A teraz mamy dla ciebie ostatnią niespodziankę, nasza droga Jenno!
– Skoro już zaspokoiłaś nas trzy, to teraz pora na gości specjalnych.
– Liczymy, że ich też pamiętasz!
– Na pewno, moje drogie, na pewno – rozbrzmiał niski, lekko chrapliwy męski głos.
– A jak nie, to w razie potrzeby wszystko powtórzymy… – dodał wyższy, śpiewny.
Pomiędzy moimi nogami stał potężny jasnowłosy Bur, obdarzony bujnie porośniętą klatką, a obok niego smukły Cygan o długich, czarnych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Christo i Roux. Obaj równie nadzy – pomijając niepasującą do niczego chustę na szyi blondyna – co ewidentnie podnieceni.
Próbowałam się odruchowo szamotać, lecz byłam boleśnie świadoma, że i tak nic by to nie dało. Zresztą bardzo szybko zaczęło mnie boleć co innego. I to znacznie dotkliwiej. Jeden kutas – bo delikatniejsze określenia zdecydowanie nie pasowały do tego, co się wyrabiało – na przemian z drugim rozpychał mnie bez choćby śladu czułości, dłonie ugniatały cycki, a obrazu upokorzenia dopełniały gorzkie słowa, rzucane w moim kierunku ze strony wszystkich obecnych. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Wtem uścisk kobiet zelżał. Na tyle, że odruchowo chciałam się poderwać, jednak uniemożliwił mi to Christo. Złapał mnie wpół, obrócił na brzuch i wszedł we mnie od tyłu. I zaczął mówić, czy raczej warczeć:
– No to teraz już na pewno mnie zapamiętasz… popamiętasz do końca życia! A mogłem dać ci wszystko! Wszystko, rozumiesz? Nigdy nie spotkałem takiej dziewczyny, jak ty! Nawet nie śniłem! I jak cię zobaczyłem tego dnia, jak schodziłaś ze statku w bielutkim fartuchu, z włosami rozwianymi bryzą… Byłaś taka młoda, taka piękna, jak marzenie. Jak bogini! Chociaż inni mnie ostrzegali, że powinienem traktować ciebie i was wszystkich jak wrogów, to pomyślałam: e tam, wojna się dawno skończyła, a ci dobrzy lekarze chcą nam pomóc! No to poszedłem z nadzieją, że może uda mi się zdobyć leki dla chorego syna. No i faktycznie: pomogłaś mi. Cieszyłem się tak bardzo, że nawet nie zauważyłam, jak mnie osaczyłaś. Byłaś dla mnie taka serdeczna, czuła, zawsze miła. Nawet za bardzo… Najpierw tylko kokietowałaś, ale szybko poszłaś krok dalej. No i wreszcie pewnego chłodnego wieczoru w twoim namiocie… Myślałem, że twoje uczucia były szczere, ale szybko skończyło się całe twoje zainteresowanie, skończyły lekarstwa, a niedługo potem cały wasz obóz zwinął się tak samo nagle, jak wcześniej pojawił. Zostałam tylko ja i moje osobiste tragedie.
Ledwo skończył, a uderzył mnie w potylicę tak mocno, aż mnie zaćmiło. Po czym wysunął się tylko po to, by splunąć pomiędzy moje pośladki. Znaczy w dupę. A potem wbił się w nią jednym brutalnym pchnięciem. Jakby tego było mało, w tym samym momencie Aouda szarpnęła mnie za włosy. Uniosłam załzawione oczy, próbując jakimś cudem nie zacząć wyć z bólu.
– Ale, ale, chwila, przecie to ja byłam pierwszą ofiarą tej tutaj… Nawet se nie wyobrażacie, jak żem się cieszyła, jak mnie wzięli na służbę u córki pana pułkownika, co to tyle dobrego się w o niej mówiło: że dzieciaki w szkole uczy, że broni słabych. I dla mnie też zawsze była taka miła i grzeczna, mówiła mi: „dziękuję, Aoudo, że mnie tak ładnie uczesałaś”, albo „pójdź ze mną dzisiaj na targ, a kupię ci coś ładnego”. Byłam u niej taka szczęśliwa i… taka głupia! Głupia!! Głupia!!! Nawet żem myślała, że w tym dalekim kraju, co to go znałam tylko z opowiadania, to jest normalne, że dziewczyny tak się przytulają, całują w ręce i w policzki. Ale jak zrozumiałam, że wcale nie, to już było za późno. Musiałam się zgadzać, jak mi wsadzała rękę pod sari. Jak mi mówiła, żebym się rozbierała i chodziła tak po pokoju. I zostawała na noc i robiła to wszystko, co mi kazała… co ty mi kazałaś, ty, ty… gnido ty! Dla ciebie była ważna tylko twoja przyjemność i spełnianie tego, co sobie wymyśliłaś! A żem ci się znudziła, to mnie zostawiłaś jak zepsutą zabawkę! No, ale co cię mogła obchodzić jakaś brudna dziewucha z dziury na końcu świata, prawda?
Złapała mnie za pierś i wbiła w nią paznokcie. Do krwi.
– Ja bym chciał powiedzieć, że to wszystko wina Jenny, ale nie. Fakt, może i to ona uwiodła mnie, ale przecież i ja tego chciałem. Ostatecznie, jakby nie moja zgoda, nie oddałbym się jej po ledwie paru dniach znajomości i nie grzeszyłbym razem z nią. Choćby wtedy, jak spotkaliśmy się we dwoje nad strumieniem. Ja, ona, noc pod gołym niebem… Jeżeli nie byliście nigdy jesienią na południu Francji, to nie wiecie, jak tam potrafi być urokliwie! Aż się nie tylko krew burzy na samo wspomnienie, ale i nogi rozkładają, ech! I to o wiele więcej niż raz! Albo kiedy wybraliśmy się na parodniową przejażdżkę konną po lokalnych winnicach i spaliśmy razem w malutkim namiociku, wtuleni w siebie. Czy raczej próbowaliśmy spać, bo i tak za każdym razem kończyło się to wyjściem na zewnątrz i kochaniem w blasku strzelającego ogniska. Och, co to były za cudne chwile, kiedy niczym nieskrępowani oddawaliśmy się czystemu pożądaniu! I chociaż wiedziałem doskonale, że przecież nie mogło to trwać w nieskończoność, to mimo wszystko liczyłem choć na jeszcze kilka tygodni razem, gdy tymczasem Jenna pewnego poranka powiedziała, że z nami już koniec. Ot, tak. Jakby porzuciła pieska, który jej się znudził.
Na zakończenie wywodu Roux otworzył mi siłą usta, wepchnął w nie kutasa i od razu docisnął do końca, aż się udławiłam. Niewiele już w tym momencie kojarzyłam, jednak mimo wszystko byłam dość świadoma, żeby usłyszeć kolejny kobiecy głos:
– Jak o mnie chodzi, to nie będę opowiadała historii życia, bo po co? Jak moi bracia mogłam wybierać dwie drogi: albo żeby mnie zamknęli do rezerwatu, albo żebym spróbowała być wolna i jakoś dała radę sama. To wybrałam, ale trudno mi było. Musiałam uciekać do lasu albo się sprzedać, żeby przeżyć. I kiedyś, jak znowu zrobili mi krzywdę i zostawili, i tak siedziałam bez nadziei i żebrałam na drodze, podszedła do mnie taka dziwna kobieta. Biała, ale inna niż te inne, co widziałam normalnie. Miała takie ładne włosy i taką sukienkę w kwiaty. Zaprowadziła mnie do takiego dużego domu, gdzie mi dali jeść i nowe ubrania też. Nie wiedziałam, czemu tak robią, bo mi nic nie chcieli mówić, ale wieczorem znowu ona się zjawiła i powiedziała, że teraz ona się mną zajmie. Że ja mam dla niej pracować, a ona będzie za to dla mnie dobra. Że będę chodzić na zakupy, nosić za nią bagaże i będę sprzątała. To w dzień miałam robić. A w nocy… Dawałam się jej tak samo, jak tym mężczyznom przedtem. Robiłam wszystko, co chciała ode mnie. Nawet jak mi nie było przyjemnie. Ale wydawało mi się, że jak będę miła dla niej, to ona dla mnie też. No to byłam i myślałam, że jakoś będzie już ze mną lepiej. Ale jednego dnia ona powiedziała, że musi zaraz wracać do swojego kraju za duże morze. Dała trochę pieniędzy, ubranie, buty i kazała pójść pod adres, co napisała na kartce. I tak poszła i już nie wróciła.
Na koniec Nakoma splunęła mi w twarz. Tylko tyle, ale zabolało mnie to bardziej niż wszystko, co zrobili jej poprzednicy.
– A ja… pewnie będziecie się śmiali, ale ja naprawdę kochałam Jennę. Nie udawałam i nie liczyłam, że mi się jakoś odwdzięczy, tylko tak szczerze. Bo wiecie… żaden chłopak nigdy mnie nie chciał, a inne dziewczyny odpychały od razu, jak tylko zaczęły podejrzewać, że chciałabym od nich więcej niż tylko przyjaźni. A Jenna była dla mnie taka delikatna i opiekuńcza… może to było naiwne, ale też czułam, że może wreszcie los się dla mnie odmieni? Nie chciałam słuchać pretensji, żebym w porę to skończyła, bo jak nie, to może mi się stać coś niedobrego. Jak ta idiotka, byłam ślepo zapatrzona w tę taką piękną, elegancką, uśmiechającą się cudownie damę. To ona pierwszy raz prawdziwie mnie pocałowała. Ona pragnęła mnie taką, jaka byłam: niezgrabną, brzydką, grubą dziewuchę… To ona zrobiła ze mnie kobietę. Taką, co kocha i co jest kochana. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo jak wreszcie zebrałam się na odwagę i wyznałam, co do niej czuję, to usłyszałam tylko: „Ale ja ciebie nie. Nie kocham i nie będę kochała nikogo poza Sinną”. Nie wiedziałam, kto to była ta Sinna, ani czemu powiedziała mi o niej dopiero w takiej chwili. Nie wiedziałam, co mam zrobić i co dalej ze mną będzie. Niczego nie wiedziałam.
Saoirse jako jedyna ze wszystkich nie zdobyła się już na żaden mściwy gest, tylko spuściła wzrok. Za to świeca nieoczekiwanie sypnęła iskrami i wystrzeliła w górę płomieniem tak jasnym, że aż musiałam zmrużyć oczy. A kiedy je otworzyłam, znów leżałam na łóżku sama, a wszyscy stali dokoła mnie.
Aouda zdjęła z nadgarstków ozdobne obręcze i pokazała wszystkim obecnym werżnięty w skórę do krwi rzemień, po czym zaczesała włosy na bok, prezentując nieforemne wgniecenia jak od uderzeń czymś tępym.
– Jak wyjechałaś, to myślałam, że moje cierpienie się wreszcie skończy. Ale się pomyliłam. Nie miałam pojęcia jak, ale moja rodzina się dowiedziała, co ze mną robiłaś i powiedzieli, że zhańbiłam ich honor. I widzisz, jak ukarali.
Christo zdjął chustkę odsłaniając odciśnięty ślad po stryczku:
– Kiedy skończyła się twoja pomoc i skończyły leki, najpierw mój syn umarł, a potem wszyscy przyjaciele kazali mi odejść. A że ciebie też już nie było, nie miałem po co ani dla kogo dłużej żyć.
Nakoma obróciła się i pokazała dziury po kulach na plecach:
– Ona pojechała, to ja zrobiłam, co mi kazała, ale oni tam mi nie wierzyli. Powiedzieli, że pewnie to ukradłam, co mi dała. Chcieli zamknąć do więzienia. Ja uciekłam, ale pobiegli za mną i…
Roux złapał się za głowę i obrócił ją niemal zupełnie tył na przód.
– To jest efekt tego, jak się w emocjach wskakuje na konia, by dogonić uciekającą w popłochu… ukochaną? A może tylko kandydatkę na nią? Właściwie do dzisiaj nie potrafię nazwać tego, co nas właściwie łączyło.
Saoirse natomiast ponownie niczego nie uczyniła, tylko uśmiechnęła się smutno i powiedziała:
– A ja wieczorem tego dnia, co mnie rzuciłaś, upiłam się w jakimś pubie. I jak wracałam wieczorem przez port, to nagle ktoś wyskoczył z ciemnej uliczki, wykrzyczał coś, że zdradziłam swój naród i zepchnął mnie z nabrzeża. Nie muszę chyba mówić, jak się pływa w ciężkiej sukni i po butelce najtańszej whiskey?
– Ale nie martw się. Nie jesteśmy mściwi – znów odezwał się Christo – i nie będziemy się nad tobą długo znęcać. Zrobimy to szybko.
Przystawił mi do czoła wyciągniętą nie wiadomo skąd luparę i odciągnął oba kurki.
– Jenno… Jenno! Proszę się ocknąć! Pani Shirli, mówiłem przecie, że nie ma na co czekać, bo się nam zara panienka Jenna przekręci, no! Lecę po doktora Zuhauza, zanim będzie za późno!
Poderwałam się z łóżka jak oparzona. Machałam bezładnie rękoma, darłam się jak opętana i prawie rzuciłam z pazurami na stojących przede mną pana Hedsona, raczej średnio rozgarniętego (za to o iście gołębim sercu) właściciela mieszkania, oraz Shirley Helms, moją współlokatorkę i największą detektywkę… detektywię… detektyw, jaką kiedykolwiek nosiła ziemia. A przynajmniej tak mi się wydawało, że to autentycznie oni, bo nie byłam już niczego pewna. Włącznie z tym, kto właściwie, w którym momencie i co do mnie powiedział. Podobnie jak nie miałam pojęcia, skąd wzięły się rozdarcia koszuli nocnej, zasinienia na rękach oraz nogach oraz wreszcie ucisk w gardle, jakby ktoś mnie chwilę wcześniej dusił. I tak naprawdę niezbyt chciałam to wiedzieć.
Mimo nalegań pan Hedson sprowadził wspomnianego lekarza, który mnie obejrzał, osłuchał i nawet poklepał tu i ówdzie, po czym zawyrokował, że właściwie poza owymi osobliwymi śladami oraz nieszczególnie godnym pozazdroszczenia stanem nerwów nic mi nie dolega. A skoro tak, najlepiej będzie, jak wezmę gorącą kąpiel, łyknę sobie nieco laudanum oraz oczywiście odpowiednio się wyśpię. Nie chcąc z nim dyskutować, zgodziłam się grzecznie na taką kurację, niemniej, gdy tylko wyszedł, zapowiedziałam, że jeśli ktoś choćby spróbuje zaproponować mi cokolwiek poza herbatą, zastrzelę. Na miejscu. I dopiero po tej deklaracji postanowiłam najpierw wypić parę łyków gorącej kawy, a potem poprosić pana Hedsona o przygotowanie czegoś, co ukoiłoby mój rozstrojony żołądek. Nie dlatego, że miałam ochotę na rozgotowaną owsiankę, niedoprawioną wołowinę w pełnym grudek sosie miętowym lub inny równie zdechły pudding, lecz musiałam czym prędzej zostać z Shirley sam na sam… znaczy sama na samą. Nie wiedziałam właściwie, dlaczego, ale czułam, że tego właśnie w tej chwili najbardziej potrzebuję.
Gdy już się to stało, odetchnęłam głęboko i opowiedziałam, co mi się przyśniło. Słowo w słowo, bez pomijania tych nawet najbardziej osobistych czy drastycznych kwestii. I choć policzki mi płonęły niemal przez całą rozmowę – czy raczej monolog, bo Shirley nie przerwała mi nawet chrząknięciem – ręce drżały, a z oczu nieraz pociekła łza, wyznałam absolutnie wszystko. Niestety, nie poczułam się przez to jakoś wybitnie lepiej. Nawet po tym, jak pan Hedson zjawił się najpierw obładowany tacami ze wszystkimi możliwymi i niemożliwymi frykasami, z których zresztą nie omieszkałam czym prędzej skorzystać celem odzyskania nadwątlonych sił.
– Powiedz mi, Shirley, czy to jest w ogóle możliwe? – wymamrotałam w podsumowaniu, przegryzając ociekające łojem cynaderki smażone w cebuli tostem z konfiturą różaną, na widok czego ma rozmówczyni aż zmarszczyła nos. – Ten… sen? Mara? Przecież to było bardziej realne niż obraz, fotoplastykon, kinematograf, cokolwiek! Tak samo prawdziwe jak ja i ty! Ja to naprawdę czułam! Naprawdę przeżywałam!
– Przyznam szczerze, Jenno, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jak sama wczoraj dobitnie stwierdziłaś, może i mam całkiem sporą wiedzę o otaczającym świecie, jednak są na nim sprawy, które wymykają się mojemu rozumowaniu. I nawet nie będę próbowała udawać, że jestem w stanie udzielić ci jakiejkolwiek sensownej porady. Ale skoro sama uważasz, że było to prawdą, to widocznie było.
– Ale że… to wszystko, o czym oni mówili? To, że moim postępowaniem… skazałam ich wszystkich na taki los? – Nie chciałam odstawiać marnego teatrzyku z tak pretensjonalnego powodu jak zły sen, ale aż się zakrztusiłam z wrażenia.
– Mówię o samym fakcie, że nawet ty sama nie byłaś w stanie oddzielić widziadła od jawy. Natomiast według mnie to, co się w owym śnie wydarzyło, było jedynie wytworem twojej wyobraźni. Projekcją dawno minionych wspomnień, pomieszanych z pijackim urojeniem. Może ta cała doktor Fraud, której osobliwe teorie ostatnio robią furorę na kontynencie, potrafiłaby to precyzyjniej określić, ale ja nawet nie podejmuję się zgadywać.
– No, na pewno! – przerwałam jej. – Byłam już nie raz i nie dwa u tych pseudospecjalistów z bożej łaski i nie mam najmniejszego zamiaru tego powtarzać! Dość się nasłuchałam dyrdymał, że to przez brak rówieśniczek, przez wychowanie w męskim towarzystwie, przez zasadniczego do przesady ojca-żołnierza, przez tęsknotę za daleką ojczyzną i tak dalej. Jasne, jakbym sama tego nie wiedziała! A jak któryś za bardzo się wczuł i wyjechał mi z jakąś pretensjonalną teorią, że temu wszystkiemu winna jest moja podświadoma tęsknota za matką, która poświęciła własne życie, wydając mnie na świat, to aż mi się rewolwer w torebce odbezpieczał…
– Sama więc widzisz – kontynuowała równie niezrażona, co uśmiechnięta Shirley, wyraźnie chcąc poprawić mi nastrój – że nie powinnaś przywiązywać do tego zbyt wielkiej wagi. A przynajmniej, powtarzam raz jeszcze, moim równie skromnym, co subiektywnym zdaniem.
– Dobrze już, dobrze – odetchnęłam z pewną ulgą – ale nawet jeśli przyjmę, że sobie tę scenę wymyśliłam, to przecież pozostaje niezbyty fakt, że przecież uwiodłam, wykorzystałam i wreszcie odrzuciłam ich wszystkich. Aoudę, Christa, Nakomę, Rouxa, Saoirse… – zamilkłam na moment, ale nie chciałam oszukiwać samej siebie, więc dokończyłam – i tylu innych, których spotkałam na swojej drodze. I co mam teraz o sobie pomyśleć? Czy ja naprawdę taka jestem?
– Czyli jaka właściwie? Bo dla mnie jesteś najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Mam świadomość, że nie okazuję ci specjalnych względów, zresztą nie tylko tobie – mruknęła Shirley bardziej do siebie – natomiast niezwykle cenię sobie naszą znajomość. Czy raczej przyjaźń, bo właściwie tak powinnam ją nazwać. Jesteś moją przyjaciółką, Jenno, i niezależnie, co się stanie, nigdy w to nie wątp! Doceniam też twoją zaradność życiową, nieraz autentycznie zaskakującą mnie błyskotliwość oraz zaangażowanie w nasze wspólne sprawy. I takie ogromne, ludzkie ciepło, które od ciebie bije. Serdeczność wobec ludzi, uczciwość, prawość, mam kontynuować?
– Tak! Powiedz jeszcze o wysługiwaniu się innymi, traktowaniu ich z góry i przede wszystkim niezdolności do stworzenia jakiejkolwiek głębszej relacji! Przecież nawet ty, a może zwłaszcza ty musisz przyznać, że… no co mam powiedzieć, nie mam szczęścia w miłości? Ano nie mam! I nawet nie w tym rzecz, że czuję pożądanie do kobiet tak samo jak do mężczyzn –choć przecież nie było w tym stwierdzeniu niczego odkrywczego, policzki zapłonęły mi żywym ogniem – bo widocznie taka już moja natura i dawno temu się z nią pogodziłam. Ale może ja tego w ogóle nie potrafię? Nie umiem tak naprawdę zaangażować się w związek i sprawić, by on przetrwał?
– Na te wątpliwości też nie udzielę ci prostej odpowiedzi, za to muszę przyznać, że wciąż wytrwale próbujesz i próbujesz kogoś sobie przygruchać… A właśnie, jak ci idzie z tymi, z którymi się ostatnio spotykałaś? Z tamtą puszystą blondyną, która mogła za jednym posiedzeniem wciągnąć pół puszki ciastek? Z tym bladym brunetem, co ciągle rzucał nietrafionymi żarcikami? Albo z tą ostatnią, o której mi powiedziałaś, że poznałyście się w lunaparku? Jak im było? Bridget, Hugh i Scarlett? Swoją drogą przebierasz ostatnimi czasy w kochasiach jak w ulęgałkach!
Choć ton Shirley był z pozoru śmiertelnie poważny, widziałam, że ledwo powstrzymuje się przed parsknięciem śmiechem. Mnie natomiast niekoniecznie było wesoło. I nawet nie chodziło o ten konkretnie zarzut, a bardziej o całokształt wniosków. Na wskroś słusznych i jeszcze bardziej… czy dających mi jeszcze jakąś nadzieję? Mogłam przecież zaprzeczać nawet najbardziej oczywistym oczywistościom i wykłócać się z nią o najmniejszą pierdołę, a gdy zabrakłoby mi argumentów strzelić focha, lecz prawda była taka, że miałam aż nadto powodów do bycia najzwyczajniej w świecie dumną kobietą. Dumną z tego, co osiągnęłam, dumną z samej siebie i dumną z partnera. A najlepiej z partnerki. Gdyby oczywiście udałoby mi się wreszcie kogoś znaleźć, bo na razie miotałam się między dawno przebrzmiałymi wspomnieniami a z założenia niezobowiązującym skakaniem z kwiatka na kwiatek. Mimo że przecież tak bardzo pragnęłam, by było inaczej.
– Przypadek czy nie, może faktycznie masz… no dobra, masz rację we wszystkim, no!
– Nareszcie mówisz z sensem! To co, mamy jakieś plany na resztę dnia? – Shirley znienacka zmieniła temat. – Może jakiś teatr? Spacer? Albo zjemy coś bardziej normalnego niż te maszkarony kulinarne naszego gospodarza? Sama zdecyduj, na co masz ochotę, a obiecuję ci, że spędzimy wieczór, jakiego nie zapomnisz!
– A mogę mieć ochotę na… kąpiel? Tylko taką porządną?
– Tam, gdzie myślę?
– Tylko i wyłącznie!
– No to nie gadaj, tylko się zbieraj!
Zanurzona po szyję w wannie pełnej pachnącej wiosennym kwieciem piany i z kieliszkiem wina musującego w dłoni, czułam się… może nie od razu szczęśliwa, bez przesady, lecz przynajmniej znacznie spokojniejsza niż ledwie kilka godzin wcześniej. Zresztą atmosfera udzieliła się najwidoczniej także i Shirley, która zamieniła zwyczajową lufkę na długą, smukłą fajeczkę o niedającym się pomylić z żadną inną kształtem, z której co jakiś czas sobie pykała. Zdecydowanie nie tytoniem, lecz – choć nijak nie popierałam tego konkretnego nałogu – już dawno nauczyłam się przymykać na to oko. Szczególnie w takich chwilach.
Rozglądałam się niespiesznie po wzorzystych kafelkach, skąpanych w świetle płonącej równie leniwie lampy gazowej, rozmyślając raz jeszcze o wszystkim, co mi się przydarzyło. Tym razem jednak z uczciwym zamiarem rozliczenia się z przeszłością. Bez jakże zbędnego samobiczowania, bez udawania, że kiedykolwiek zapomnę o którejkolwiek (i którymkolwiek) z moich byłych i bez okłamywania się, że kochałam, kocham i będę kochać w życiu tylko i wyłącznie Jamesinę. Sinnę. Kobietę, z którą było mi dane spędzić sam na sam ledwie parę pojedynczych dni, w których trakcie nigdy nie odważyłyśmy się wyjść poza etap ukradkowych pocałunków. No dobrze, niekoniecznie jedynie w dłonie, policzki czy nawet usta, ale jednak. I już wówczas, gdy obie zrozumiałyśmy, że mimo naszych najszczerszych chęci zbyt wiele nas dzieli, by ta efemeryczna znajomość mogła przerodzić się w cokolwiek więcej, powinnam była porzucić wszelkie nadzieje. A co dopiero teraz, kiedy ona była już mężatką? Więcej: mężatką, która nie zaprosiła mnie na własny ślub, nie mówiąc o weselu. Co było może i przykre, lecz jakże prawdziwe.
A skoro i tak już powzięłam zamiar, by porzucić nierealistyczne marzenia, należało teraz – tylko lub aż – przekuć wcześniejsze słowa w czyny. Pozostawało pytanie: w jaki sposób? I przede wszystkim: z kim? Niezależnie od tego, co było rzeczywistością, a co alkoholowym zwidem, powrót do kogokolwiek z wyśnionych nocą kochanków i kochanek był z założenia niemożliwy. Podobnie sprawa miała się z Hugh, którego potraktowałam – niezbyt sprawiedliwie, ale tego też nie mogłam już zmienić – jako jednorazową przygodę, mającą na celu sprawdzenie, czy będzie mi dobrze ze starszym partnerem. Niestety, nie było. Natomiast do Bridget teoretycznie nawet mogłabym wrócić, bo nieźle się dogadywałyśmy, a jej apetyczne krągłości (których na dodatek ona sama potrafiła używać w bardzo niegrzecznym celu) naprawdę mi się podobały! Przynajmniej do czasu, gdy zamiast wyrażania chęci na dalsze intymne schadzki, zaczęła wyrażać się o mnie w towarzystwie. Na tyle nieprzychylnie, że pozostało mi jedynie wysłanie jej w diabły.
Pozostawała Scarlett. Młodsza ode mnie o dobrych kilka lat, po prawdzie niespecjalnie atrakcyjna, niewykształcona i jeszcze gorzej wychowana dziewczyna z nizin społecznych, zarabiająca na życie jako taka przynieś-zanieś-pozamiataj w lokalnym lunaparku. Właściwie nie potrafiłam sensownie wyjaśnić, dlaczego w ogóle zwróciłam na nią uwagę. A jednak zarówno ona wpadła mi w oko, jak i najwyraźniej ja jej. I choć miałam naprawdę uzasadnione obawy, czy brnąć w ten bezwstydny mezalians, szybko się przekonałam, że mimo wszystkich różnic – a może właśnie dzięki nim – całkiem dobrze się uzupełniamy. Najistotniejsze okazało się jednak to, co wydawało się z pozoru największym problemem, czyli brak większych oczekiwań wobec siebie. Traktowałam ją z założenia jako kogoś, z kim mogę swobodnie rechotać do rozpuku na niewybrednej farsie w lokalnym teatrzyku. Poszaleć w sobotni wieczór we wcale nie lepszej lokalnej tancbudzie. Wypić parę kieliszków podłego ginu za dużo w miejscowej mordowni. No i oczywiście kochać…
A, tam! Pieprzyć się do utraty tchu w wynajmowanym na godziny pokoiku na poddaszu! Bez oskarżycielskich spojrzeń. Bez wyrzutów sumienia. Bez ograniczeń. Bez fałszywego wstydu. Rzucić Scarlett taką zziajaną po dzikich baletach na łóżko, zadrzeć kieckę i ściągnąć zapocone majtki zębami tylko po to, by wsadzić je w usta. Jej. A własne wpić w mokry, ewidentnie nigdy porządnie nie strzyżony gąszcz i wylizywać, jakby jutro świata miało nie być. A kiedy ona miała już dość, a ja wprost przeciwnie, stanąć nad nią w rozkroku i kazać sobie zrobić dokładnie to samo, tylko bardziej. Mocniej. Więcej!
Gryzłam sutki spiczastych, sterczących na boki piersi. Chwytałam palcami wspomniany, posklejany lepką namiętnością zarost. Wciskałam dłoń w otoczoną ciemnoróżową falbanką picz aż po nadgarstek. Za każdym spotkaniem przekraczałam wydawałoby się nieprzekraczalne granice wyuzdania. Grzesznych marzeń, fetyszy i perwersji.
Nie tylko zresztą ja, bo Scarlett też nie pozostawała mi dłużna. Nie wzbraniała się ssać palców moich stóp. Wsadzać język w wypiętą dupę. Dosiadać, gdy leżałam na plecach z rozchylonymi nogami i ujeżdżać do utraty tchu. Nie raz i nie pięć bywało tak, że rżnęłyśmy się pół nocy tylko po to, by po ledwie krótkiej drzemce zacząć dzień od pozostawionej na stole butelki nieszczególnie rocznikowego winiacza i… kontynuować ten lubieżny festiwal, aż nie byłyśmy w stanie ustać na nogach. I tak do następnego razu.
Mimowolnie jęknęłam tak głośno, aż Shirley odwróciła głowę. Udałam jednak, że nic się nie stało, po czym znów zanurzyłam się w myślach. Tym razem jednak znacznie bardziej smutnych. O Sinnie. Znowu… Czy mi się to bowiem podobało, czy nie, wciąż pozostawała ona mym niespełnionym marzeniem. I nawet nie chodziło o wspomniane kwestie intymne, lecz sam fakt, że los w ogóle dał mi szansę nie tylko poznać, ale i zbliżyć się do kogoś takiego, jak ona. Do przepięknej, wszechstronnie wykształconej, obytej i – nie ukrywajmy – bardzo bogatej kobiety, której do bycia jedną z najlepszych partii w całym hrabstwie brakowało chyba tylko nieco większego stężenia błękitnej krwi w żyłach.
Co się więc stało, że w ciągu zaledwie (a może aż?) kilku lat z czułych pocałunków z prawdziwą damą przeszłam do uprawiania pokątnego nierządu z wybitnie miernej proweniencji dziewuchą? Mało tego: samo wspomnienie dotyku Sinny wciąż potrafiło wywołać gorące rumieńce – i to zdecydowanie nie tylko na policzkach – podczas gdy całe noce spędzone ze Scarlett zdawały mi się jakże pustymi. Wyzutymi ze wszelkich głębszych uczuć, opartymi jedynie na fizycznym zaspokajaniu własnych żądz. Chociaż może to i dobrze, że przynajmniej to jedno wciąż mi się w życiu jako tako udawało.
Tego wieczoru położyłam się spać spokojna. I trzeźwa, bo odrobiny niewinnych bąbelków postanowiłam już nie liczyć. Rano natomiast poszłam jak zwykle do pracy w szpitalu miejskim, zamierzając najpierw byle pretekstem usprawiedliwić nieobecność poprzedniego dnia, a później po prostu zająć się potrzebującymi. Tu pomoc dyżurnemu doktorowi, tam przygotować salę, gdzie indziej sprawdzić, czy z podległymi mi pacjentami wszystko jest w porządku. Że nie wspomnę o pilnowaniu, by hordy studentów, przewalające się regularnie przez mój oddział, skupiły się raczej na poszerzaniu jakże potrzebnej w ich przyszłym lekarskim fachu wiedzy, a nie na podkradaniu brzuchatych gąsiorów ze spirytusem lub co gorsza znacznie łatwiejszych do ukrycia buteleczek opisanych Tinctura Opii Simplex. I tak od rana do wieczora. Dzień w dzień. Byle nie mieć za dużo wolnego czasu i zbyt wiele się nie zastanawiać.
Ta, dobre sobie… oczywiście przy każdej nadarzającej się okazji wciąż rozstrojony rozum utrudniał mi odzyskanie spokoju i co rusz wyciągał kolejne – w tym te bardzo dosłowne – trupy ze swych przepastnych czeluści. Szczęście, że każde następne zwłoki straszyły mnie coraz słabiej, aż wreszcie przestałam się nimi specjalnie przejmować. No, prawie, bo czy mi się to podobało, czy nie, musiałam przynajmniej tymczasowo zamieść pod dywan zarówno przeszłe, jak i te bardziej bieżące problemy sercowe. Cielesne zresztą też. Wiedziałam co prawda, że nie mogę przeciągać tego stanu w nieskończoność, jednak miałam szczerą nadzieję, że przerwa od nadmiernego folgowania namiętnościom przyniesie mi ulgę. Jak miało się okazać, zaskakująco nawet dla mnie samej, faktycznie przyniosła.
Zamiast nabijać sobie głowę kolejnymi gołymi piczkami, fujarami czy czym tam jeszcze, popołudniami albo pomagałam Shirley w porządkowaniu rozrosłego do gargantuicznych rozmiarów archiwum spraw byłych, niebyłych, bieżących, przyszłych oraz dowolnej innej natury, albo szłam na dół do pana Hedsona na niespecjalnie zobowiązujące umysłowo pogaduszki. No dobrze, nie byłam w tym bezinteresowna, bo przy okazji próbowałam go nakłonić do przynajmniej próby przyrządzenia czegoś bardziej strawnego niż odgrzewany niepoliczalny raz haggis.
Nie znaczyło to oczywiście, że miałam zamiar definitywnie zapomnieć o Sinnie, Christo i pozostałych moich byłych partnerach i partnerkach. Co to, to nie! Powoli, metodycznie oraz w miarę możliwości bez nadmiaru zbędnych emocji – choć to ostatnie akurat łatwe nie było – przemyślałam zarówno niezbite fakty związane z naszymi, nomen omen, związkami, jak i moje przypuszczenia względem ich dalszych losów. Niestety – a może na szczęście – właściwie tylko w jednym przypadku byłam w stanie skonfrontować owe teorie z rzeczywistością, przy czym i to nie było takie pewne. A jako że nie chciałam robić niczego kanałami oficjalnymi i wysyłać telegramu wprost do jednostki ojca, napisałam zwyczajny list do dyrekcji miejscowej szkoły, prosząc w nim o odpowiednią dyskrecję, wsadziłam w kopertę wraz z całkiem sporą sumką „na ewentualne wydatki” i tak nadałam. I czekałam, czekałam, czekałam…
Nim jednak się doczekałam, skupiłam się na najważniejszej z bieżących kwestii sercowej (czy raczej sercowo-piczowej, gdybym chciała być dokładna), czyli na relacji ze Scarlett, z którą wciąż przecież byłam. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo po prawdzie od naszego ostatniego spotkania minęło już trochę czasu. Postanowiłam więc przyspieszyć nieco bieg wydarzeń i zobaczyć się z mą kochanicą możliwie jak najszybciej. Tym razem jednak nie byle gdzie i byle jak – nie na ławce w parku (lunaparku tym bardziej nie, że o lupanarze nie wspomnę), nie w pierwszym lepszym pubie, lecz miejscu, w którym będziemy mogły równie swobodnie, co na odpowiednim poziomie porozmawiać. I to poważnie.
Cóż z tego, skoro nagle wydarzyło się coś, co miało ponownie wywrócić wszystkie moje plany do góry nogami.
Shirley zajęta była akurat granie… znęcaniem się nad już na pierwszy rzut ucha rozstrojoną wiolonczelą, ja dla zabicia czasu pieczołowicie rozkładałam, czyściłam i na powrót składałam każdą sztukę broni palnej, jaką tylko miałyśmy w domu, natomiast słonko za oknem oznajmiało wszem wobec, że kalendarz kalendarzem, ale w tym roku lato postanowiło przyjść wcześniej. Bo tak. I wówczas w drzwiach pojawił się nieoczekiwanie pan Hedson, trzymający w dłoni jakiś papier.
– List przyszed do pani Shirli. Znaczy teregram.
Adresatka, chcąc nie chcąc, musiała czym prędzej zaprzestać duszenia kota i z wyrazem głębokiego niezadowolenia przeczytać wiadomość.
– Panie Hedson! Proszę mi powiedzieć, kto to przyniósł – spytała chłodno.
– A bo ja to ma wiedzieć? Zadzwonili, to wyszłem i zobaczyłem, że leży wsadzone we skrzynkę.
Shirley błyskawicznie doskoczyła do okna, ale najwidoczniej nie dostrzegła za nim nic – ani tym bardziej nikogo – podejrzanego. Obróciła się więc i… spojrzała na mnie. Bardzo wnikliwie i jeszcze poważniej. I w końcu podała nie tyle telegram, co właściwie zwyczajną, złożoną na cztery kartkę zapisaną na maszynie.
Szanowna S
Niech pani wybaczy że w taki sposob, ale jest pani moją jedną nadzeiją. Chociaż powinnam byC teraz taka szczęsliwa to niemoge. myśle że coś mi grozi ito od najbliszżej mi osoby. Boję się bardzo! !
Wiem że proszę o wiele ale niech pani jaknajszybciej przyjedzie. Nawet_dzisiaj a jak nie to jutro bo potem możę być za pozno ..
Sczzerze odaana JM
– I co o tym myślisz, Jenno?
– A co mam myśleć? Że to list kogoś, kogo najwyraźniej znasz. Napisany na markowej maszynie, bo czcionka jest równa i wyraźna. Papier zresztą też prima sort – zerknęłam pytająco na Shirley i zachęcona gestem, kontynuowałam analizę. – Dlatego wydaje mi się, że te błędy powstały raczej w wyniku nerwów, pośpiechu lub obu naraz, a nie braku umiejętności piszącego. Jakby chciał… chciała coś napisać bardzo szybko albo w ukryciu. Albo jedno i drugie.
– A sama prośba?
– Czy ja wiem… Przecież to do ciebie wiadomość, nie do mnie.
– A pewna jesteś?
– Ja… JM! Jamesina! Ale czemu ona? Co się stało? Jak? Co masz zamiar zrobić? Shirley! – Spanikowałam.
– Na razie usiąść na spokojnie i pomyśleć. Na ten moment nie wiemy, kiedy nadano list ani kto go właściwie dostarczył. Co więcej, nie mam pewności, jaki będzie efekt naszego natychmiastowego przyjazdu. Dlatego… wiem, że to może być dla ciebie trudne, Jenno, ale sugeruję zaczekać do jutra. A przynajmniej proszę cię, żebyś ty zaczekała, a ja w tym czasie sprawdzę kilka rzeczy. Niezwykle istotnych, bez których nasza interwencja może przynieść skutki przeciwne do oczekiwanych. Dlatego spytam wprost: czy mogę cię zostawić samą na parę godzin?
Zagryzłam wargi w niemej niemocy. Jeśli Shirley tak postawiła sprawę, to wiedziałam, że nie było sensu się z nią sprzeczać. I tak bym jej nie pomogła, a tylko rozpraszała ciągłym plątaniem się pod nogami. Dlatego tylko skinęłam głową i spróbowałam się czymś zająć.
Spróbowałam – to dobre słowo. Powiedzieć, że byłam roztrzęsiona, to jakby nic nie mówić. Nie potrafiłam skupić myśli, wszystko leciało mi z rąk, a na dodatek na przemian ryczałam z byle powodu i wyzywałam na wszystkich, którzy nadto się do mnie zbliżyli, na czele z przecież bogu ducha winnym panem Hedsonem. Co gorsza, musiałam jakoś przeżyć kolejne co najmniej dwadzieścia cztery godziny, jak nie więcej. Pełne oczekiwania, nerwów, napięcia. Także tego seksualnego. Choć próbowałam ignorować narastające gwałtownie pożądanie, praktycznie od razu zdałam sobie sprawę, że albo od razu się poddam i wsadzę rękę w majtki, albo…
Bez specjalnego zastanawiania przebrałam się szybko w zwyczajową jak na takie okazje, nieszczególnie odbiegającą od lumpenproletariackich gustów prostą sukienkę i równie mało wyszukany kapelusik, wrzuciłam do torebki piterek z drobniakami, świeżą bieliznę na ewentualną zmianę oraz pewne środki obrony bezpośredniej. Na wszelki wypadek oczywiście. I tak (w przenośni i dosłownie) uzbrojona po nieco ponad półgodzinnym spacerze znalazłam się pod wejściem do lunaparku. Niby wcześniej zawsze ustalałam ze Scarlett dokładny dzień i godzinę spotkań, jednak tym razem musiałam zaryzykować.
Mimo obejścia całego terenu wzdłuż i wszerz, nigdzie jej nie znalazłam. Co gorsza, nikt zapytany nie potrafił powiedzieć nic poza „rano była tu, a w południe tam”. Dopiero wystająca pod słupem ogłoszeniowym miejscowa pani negocjowalnego afektu udzieliła mi konkretniejszej (oraz kosztującej przy okazji parę pensów) informacji, iż poszukiwana przeze mnie osoba zajęta była tego dnia usługiwaniem na zamkniętym przyjęciu, skutkiem czego nie mogła się ze mną spotkać. Nie dowiedziałam się co prawda ani gdzie ów raut miał miejsce, ani kto brał w nim udział, ani tym bardziej dlaczego odpowiedzi towarzyszył cokolwiek złośliwy ton, lecz nieszczególnie miałam ochotę zastanawiać się nad zawiłymi ścieżkami kurwich nastrojów. Zwłaszcza że tym razem najchętniej odpłaciłabym za te informacje nie brzęczącą moneta, a raczej strzeleniem prosto w ewidentnie nazbyt samozadowolone ryło.
Obróciłam się na pięcie i zniechęcona zaczęłam dreptać ku wyjściu, gdy coś mnie tknęło. Widoczny bowiem w oddali budynek administracji, zwykle oblegany przez różnego rodzaju interesantów, był zamknięty na cztery spusty. Kierowana ciekawością podeszłam do niego, lecz także okna były zasłonięte kotarami. I wtedy dostrzegłam, że przez jedną z szyb na drugim piętrze błyskało światło. Nie namyślając się więc długo, wskoczyłam na schodki, z nich po rynnie wspięłam się na gzyms i wreszcie daszek przybudówki, skąd mogłam swobodnie zajrzeć przez szybę. Jak szybko się przekonałam, na własne nieszczęście.
Faktycznie, wewnątrz odbywało się spotkanie całkiem sporej grupki ludzi. Tyle że bardziej niż walny zjazd akcjonariuszy szkółki parafialnej, przypominało raczej orgietkę w podrzędnym burdeliku. Co najmniej kilkunastu panów a to stało, a to siedziało, a to nawet tu i ówdzie leżało, zaś krzątające się pomiędzy nimi równie roznegliżowane panie obsługiwały ich jednego po drugim. Albo i jednego wraz z drugim oraz trzecim na dokładkę. Ja natomiast, z każdą chwilą coraz bardziej zdegustowana, oglądałam ten groteskowy festiwal ledwo trzymających nie tylko pion, ale i nawet linię prostą kusiek w mocno średnim wieku, obwisłych biustów, zmarszczek na zmęczonych twarzach. Nie tylko zresztą na nich. I już miałam odkleić policzek od szkła, gdy w tej kotłowaninie dawno przekwitłej cielesności dostrzegłam nikogo innego jak Scarlett.
Równie nagą, co wszyscy pozostali. Klęczącą na chwiejącej się sofie. Posuwaną od tyłu przez zasapanego brodacza z piwnym brzuchem. Schylającą się ku ledwie wyprostowanemu przyrodzeniu wąsatego chudzielca, które to – przyrodzenie, nie wąsy – próbowała pobudzić do życia. Z marnym skutkiem zresztą. Mało tego: akurat w momencie, w którym ją zauważyłam, do całej trójki podeszło ulane babsko z przekrzywioną koafiurą na głowie i szpicrutą w ręku, którą to – szpicrutą, nie koafiurą – zaczęła okładać Scarlett po wypiętym tyłku.
Zacisnęłam powieki i aż przysiadłam z wrażenia. Zdawałam sobie sprawę, że trzymam się ostatkiem sił i albo czym prędzej sama zejdę z dachu, wrócę do siebie i przynajmniej spróbuję się nie upić do nieprzytomności. Względnie nie zrobić czegoś znacznie, znacznie gorszego. Dlatego resztkami zdrowego rozsądku obróciłam się i zaczęłam szukać stopą tej samej rynny, po której się tutaj dostałam, gdy mimowolnie znów zerknęłam ku Scarlett. Tym razem już nie stojącą, a klęczącą w otoczeniu tych samych dwóch zwiędłych korniszonów, utytej matrony i jeszcze jednej… dokładnie tej lafiryndy, która wtedy mnie spławiła. I po kolei służącą każdemu – i każdej – z nich za pisuar.
Nawet nie próbowałam się zastanawiać czy to, co robię, jest słuszne. Czy wypada. Czy w ogóle mogę i jakie poniosę ewentualne konsekwencje. Nie czułam niczego poza czystą, niedająca się opanować wściekłością. Paroma szybkimi kopniakami rozniosłam szybę, wzięłam krótki rozbieg i, osłaniając twarz ramieniem, wpadłam do środka wraz z całą ramą okienną. Parłam naprzód prosto ku Scarlett, nie zwracając najmniejszej uwagi na wydzierających się mężczyzn, piszczące panicznie kobiety, przewracane krzesła, tłuczone butelki, nic. Pragnęłam tylko i wyłącznie uwolnić swój gniew. Natychmiast!
Grube babsko spróbowało co prawda zagrodzić mi drogę, ale szybki cios na odlew momentalnie pozbawił ją chęci do jakiegokolwiek dalszego kozaczenia. Natomiast tę szmatę spod lampy, która nie dość, że zaczęła mi wygrażać, to jeszcze rzuciła się z pazurami, potraktowałam już znacznie mniej delikatnie. Owszem, może i wciąż byłam niespecjalnie rosłą kobietą, jednak nawet w gołej pięści miałam dość siły, by przy odpowiednim trafieniu przestawić nos. A gdy zacisnęłam ją na solidnym kawałku mosiądzu o zaostrzonych pilnikiem krawędziach, także złamać kość policzkową, powybijać zęby i najpewniej jeszcze poszarpać język, sądząc po ilości buchającej krwi.
Wciąż nie zważając na wrzaski, chwyciłam Scarlett za rozczochrany we wszystkie strony fryz (co zresztą niespecjalnie mu zaszkodziło) i wywlekłam na zewnątrz. Drącą się jak opętana, nagą i całą mokrą. Z nieukrywanym obrzydzeniem zdałam sobie sprawę, że przecież tyle razy wyczesywałam jej te same włosy, obcałowywałam te same policzki i dawałam się pieścić tymi samymi ustami, które teraz ociekały zdecydowanie więcej niż jednym płynem ustrojowym.
Ostentacyjnie wyciągnęłam z sekretnej kieszonki sukni niewielkiego, lecz wbrew pozorom potrafiącego zrobić całkiem konkretną dziurę w głowie Derringera, odciągnęłam kurek z metalicznym szczęknięciem i przystawiłam lodowatą stal dwóch luf do gardła Scarlett, co momentalnie dało efekt w postaci ciszy absolutnej. I choć miałam ochotę wywrzeszczeć jej wszystko w twarz, uznałam, że zemsta lepiej smakuje na zimno. Czy raczej lodowato. Wyszeptana wprost w ucho.
– Za to, co mi zrobiłaś, powinnam od razu odstrzelić ci ten skołtuniony łeb. Ale nie będę aż tak okrutna. Będę bardziej. Najpierw przefasonuję ci buźkę… zmasakruję facjatę tak samo, jak tamtej łachudrze. A jak już przestaniesz przypominać siebie, jeszcze zrzucę z balkonu. Nie jest może specjalnie wysoki, ale nogi pewnie połamiesz. Potem spędzisz co najmniej parę tygodni w jakimś podrzędnym szpitaliku, gdzie będący na bakier z higieną osobistą łapiduch najpierw krzywo cię poskłada, a jak już trochę wydobrzejesz, to skorzysta z okazji i zerżnie, zakażając dowolnie wybranym świństwem. Takim, które cię nie wykończy, za to oszpeci do reszty. I nie będziesz już młodą, ładną dziewczyną, a pokręconą kaleką bez żadnych perspektyw. Na tyle odpychającą, że nawet za twoje ciało nikt nie da złamanego szylinga. Dotarło to do ciebie, ludzki śmieciu?
Scarlett nie odpowiedziała. Nawet nie próbowała. Blada jak sama śmierć, z wytrzeszczonymi oczami i roztrzęsiona tak mocno, że musiałam odsunąć pistolet, by sama nie skaleczyła się o krawędź lufy. Nie tylko zresztą rękę cofnęłam, ale i cała musiałam zrobić krok w tył przed powiększającą się kałużą na podłodze.
– A mogłaś… mogłaś mieć mnie! Moje zaangażowanie, dobre serce, troskę, zaufanie, nawet moje pieniądze. I wszelką pomoc, byś wyrwała się z tego bagna. Moją – głos nieoczekiwanie mi się załamał i nim zdążyłam zareagować, oczy zaszkliły – miłość do ciebie. Mogłaś mieć wszystko, Scarlett, ale wybrałaś inaczej. Żegnaj więc.
Pchnęłam ją na ścianę z takim impetem, aż się od niej odbiła, schowałam pistolet i bez słowa zeszłam schodami na parter. Trochę w ciemno założyłam, że niedostępne z zewnątrz drzwi dadzą się łatwo pokonać od środka i nie będę musiała wybijać kolejnego okna – i faktycznie, wystarczyło dwukrotnie przekręcić zasuwkę, a stanęły otworem. Nie minęła minuta, a przeskakiwałam ogrodzenie lunaparku, by po kilku kolejnych chwilach zniknąć w zaułkach Whitechapel.
Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, w pełni do mnie dotarło, co właściwie uczyniłam. Oraz, o zgrozo, co byłam autentycznie gotowa uczynić. Na szczęście zachowałam jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, że zamiast panikować, schowałam się w swoim pokoju. Wrzuciłam do kominka kilka szczapek, podłożyłam ogień i czym prędzej zaczęłam się rozbierać. Suknię, kapelusz i torebkę pocięłam nożem na mniejsze kawałki, po czym oblałam naftą i rzuciłam na płonące już drewno, a gdy buchnęły ogniem, wepchnęłam weń i buty. Większy problem był z kastetem, który musiałam potraktować młotkiem w piwnicy, lecz i ten potencjalny dowód udało mi się w końcu pozbawić wszelkich cech umożliwiających jednoznaczne przypisanie do poważnego uszkodzenia ciała pewnej pani do towarzystwa.
Największym problemem pozostawała jednak wciąż moja tożsamość… A może i nie? Nigdy nie powiedziałam Scarlett, skąd pochodzę, gdzie pracuję i mieszkam oraz kim właściwie jestem. Scarlett znała właściwie tylko moje imię oraz twarz – choć i nawet tę niezupełnie, bo zawsze widywałam się z nią w mocniejszym makijażu, rozpuszczonych włosach i niemal wyłącznie wieczorami. Mało tego: chcąc na pewnym etapie życia pozbyć się silnych kolonialnych naleciałości, nauczyłam się kontrolować akcent oraz słownictwo. Na tyle dobrze, bym mogła wygłaszać najwznioślejsze mowy w parlamencie, a po wyjściu z niego stawać w zawody w najbardziej nieprzyzwoitych obelgach z najbardziej doświadczonymi w tej materii przedstawicielami najbardziej podłego lokalnego lumpenproletariatu.
Więc, w skrócie, nawet gdyby Scarlett jakimś cudem spotkała mnie na mieście – w co zresztą bardzo wątpiłam – nijak nie powiązałaby ani skromnej pielęgniarki, ani tym bardziej eleganckiej, posługującej się książkową angielszczyzną damulki z ową bezwstydną rozpustnicą, wylizującą jej piczkę. Względnie której to ona wylizywała. Natomiast postronnych świadków tym bardziej nie musiałam się obawiać, gdyż okazjonalni towarzysze naszych pubowych posiadówek czy innych tańców-wywijańców znajdowali się zazwyczaj w takim stanie, że nie poznaliby samych siebie w lustrze, zaś uczestnicy niedawno przerwanej orgietki byli zajęci raczej chowaniem własnej nieprzyzwoitości po kątach, a nie zapamiętywaniem moich znaków szczególnych.
Zresztą… tak czy inaczej stało się, co miało się stać i i tak już bym tego nie zmieniła, nawet gdybym chciała. Jedna łachudra skończyła z raczej tymczasowo podbitym okiem, druga ze zdecydowanie bardziej permanentnymi brakami w uzębieniu, parę innych najadło się stresu. Natomiast Scarlett albo zmądrzeje i wyniesie wnioski z nauczki, którą właśnie dostała, albo za najdalej kilka lat znajdą ją wyrzuconą na brzeg Tamizy w stanie dalece posuniętego rozkładu. Ale to już nie jest i nie będzie mój problem.
Ostatecznie pozbyłam się wszystkich obciążających poszlak, jako tako odświeżyłam, narzuciłam szlafrok i… wciąż nie bardzo wiedziałam, co dalej. Przeniosłam się więc na fotel w salonie, przykryłam kocem i wzięłam do ręki poranne gazety, próbując ich lekturą zabić czas oczekiwania na powrót Shirley. I przy okazji próbując jednocześnie nie dostać rozstroju żołądka, palpitacji serca i dokumentnego ocipienia jednocześnie. Dosłownie, bo mimo najlepszych chęci ledwo powstrzymywałam wciąż niezaspokojoną żądzę. Ostatecznie jednak wykończona tak fizycznie, jak i psychicznie, nawet nie zauważyłam, kiedy przysnęłam.
Dla ciekawych:
– Derringer – potoczne określenie na niewielki, zwykle dwulufowy (= dwustrzałowy) pistolet. Dla tych, co oglądali: z takiej broni, ukrytej w rękawie, Dr. Schultz zastrzelił Calvina Candiego w „Django”,
– Whitechapel – londyńska dzielnica o mało chwalebnej sławie, to w niej grasował Kuba Rozpruwacz,
– W czasie, w którym opowiadanie się dzieje (i główna akcja, i retrospekcje) Indie były brytyjską kolonią (British Raj), natomiast konflikt, o którym mówi Christo, to I Wojna Burska (1880-1881) – nie wnikam głębiej w tło, bo to nie powieść historyczna, a poza tym zaraz mnie ktoś oskarży o kolonializm, rasizm i parę innych „izmów”. Kto chce, to sobie doczyta.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione!
Ilustracja w tle: Johann Heinrich Füssli „Nachtmahr”
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Jak Ci się podobało?