Jerzy i smoczyca
4 czerwca 2024
14 min
– Hej, ho, jestem sobie święty Jerzy, heros alkierzy, a kto nie wierzy, niech ze mną się zmierzy… – podśpiewywał sobie własnymi słowami śwarny rycerz, prosto przed siebie zmierzając.
Słoneczko świeciło, jak to w ziemi zbliżonej do świętej, czyli w ojczyźnie owego Szymona, co pomagał Zbawicielowi krzyż nieść. Jak Jerzy o świętości pomyślał, zapaliły się przed jego oczami pochodnie ogniste, niebiosa się rozwarły i pokazał się duch na kształt gołębicy. Nasz rycerz z niewiadomych powodów był chrześcijaninem i od razu zorientował się, że ma do czynienia z samym Duchem Świętym. Gołąb zagruchał:
– Nie przewalaj, gościu! Świętym jeszcze nie jesteś.
Jerzy o mało co z konia spadł… To znaczy, w istocie gruchnął o ziemię jak święty (nomen omen) Paweł, ale wolał zdarzenie to interpretować (o ileż lepiej będzie to wyglądało w hagiograficznej legendzie!), że na kolana się rzucił, by chwałę Świętemu Ptakowi oddać.
„Święty Ptak…!” – pomyślał, rozcierając bolące cztery litery, a szczególnie „d”. „Warto zapamiętać, bo to się przyda, gdy z dziewkami do czynienia mieć będę”.
Na razie jednak, pokorę Gołębiowi należną okazując, odrzekł:
– Ale chciałbym.
– Bardzo? – zapytało Święte Ptaszysko.
– Oj, jak mamusię kocham! – wystękał nieświęty jeszcze Jerzy, „u” masując. Liczył na małą pojemność łebka ptaszka i że z racji tejże nie cała Mądrość Boża pomieszczenie w niej znalazła, bo jasnym było, że mamusi swojej nie znał. Jak miał znać, skoro ona świętą dziewicą zostać zamarzyła i dziecię spuściła z prądem Nilu. W koszyczku z sitowia. Ktoś go wyłowił, przygarnął, a potem… Mniejsza o to, w każdym razie teraz szukał świętości w Libii, dosiadając konia wylizingowanego od Żyda (rzecz oczywista!). Z dzidą, którą sobie sam kozikiem (nie wiedział, że koziki wynajdą dopiero za tysiąc lat) wystrugał, bo ryceżem zostać zapragnął. Oczywiście błędnym.
– To ja ci dam szansę. Za górami, za lasami – a nie, sorry, gościu, lasów tu nie ma. Więc jeszcze raz: Za górami, za rzekami – nie trzęś się tak, to naprawdę blisko, o dziesięć pacierzy stąd…
– Czyich pacierzy – przerwał mu niegrzecznie kandydat na świętego (i błędnego) ryceża. Sam nie znał żadnego i gdyby tą miarą odmierzać, to nigdy by nie dotarł za te góry.
– Dobra, pierwszy egzamin zdałeś – odpowiedział Ptak, wypuszczając mieszaninę kalającą spod ogona. Nie trafiła Jerzego w oko tylko dlatego, że (bez inwektyw, ale wiadomo kto) ma szczęście. – To teraz idź, jedź, pełzaj za drugi pagór. Smoka tam znajdziesz, którego dzidą przebiwszy, świętość zdobędziesz.
Prawym skrzydłem krzyż błogosławieństwa nakreślił, co w akrobacji gołębiej równa się kobrze Pugaczowa, i odleciał.
Nieświęty jeszcze Jerzy z prochu ziemi powstał i nie obracając się (nie chciał ryzykować obrócenia się w proch, na to przyjdzie jeszcze czas), konia za grzywę złapał, żałując, że Żyd przechera sfinansował mu najtańszą opcję, która uzdy, nawigacji, kubełkowego siodła ani alusów nie przewidywała, przez co podkowy były ze zwykłego żelaza, i poczłapał. Wiadomo – na alusach mógłby galopować, ale żelazo cięższe. Wszystko mu jedno było, dokąd człapie, bo okolica górzysta była, i gdziekolwiek by ruszył, na pagór natrafić musiał. Tu nawet nawigacja mu była zbędna; jak Święty Ptak chce, by mu smoka ubił, niech sam zadba, by ten znalazł się na jego rycerskiej drodze.
Jakoż zadbał; za pierwszą górą na tłum rozpaczający natrafił. Po prawdzie rozpaczał jeden człowiek, a reszta udawała jeno, gdyż obracane ku przybyłemu oblicza radosne stawały się a uśmiechnięte.
– Co tu się odjaniepawla? – zapytał Jerzy. Musiał czymś tym prostakom zaimponować; niech wiedzą, że nie chmyz ich nawiedził, a rycerz przybyły z dalekiego kraju. Jak już dawno zauważył, użycie słowa nieznanego mędrcem czyni nawet głupka, a wymyślanie własnych sukces daje niepodważalny. Nawet w szrankach można przeciwnika otumanić, rzuciwszy mu w twarz „abrakadabra” albo „ śpiulkolot”; nim się taki z zadumy otrząśnie, głowę straci. Na zawsze.
Tu też najbliżej stojący zamarli jak gromem rażeni, usiłując zgłębić dziwną mowę, by głupoty swej i braku ogłady nie okazać. Jednak ów prawdziwie zasmucony przedarł się przez skamieniały tłum. Kłaniał się, przyczynę rozpaczy wyjaśniając:
– Szlachetny rycerzu! Bogowie nas doświadczyli srodze, smoka zesławszy, który woły nam zżerał. Teraz na giełdę czarny łabędź przyleciał, cena wołowiny przebiła górą dwuletni trend i wszystkie sprzedalim. Ni chuja dla smoka nie zostawilim. A że smok aże dymi z gniewu, to nasz wioskowy guru orzekł, że dziewicą musimy smoka ugłaskać, bo inaczej ogniem zionie i wszystko spłonie. O, widzicie, tam już dym z góry widać; snadź smok się rozpala. A że dziewic u nas deficyt, bo wszystkie dziewki wszeteczne ci u nas są, to na moją jedynaczkę, zdolną tkaczkę, padło. O niedoczekanie moje!
– Tak to się kończy dupy odmawianie, wielmożny panie! – pouczył rozmówcę Jerzy. – Ale, ale, gdzie ta dziewica? Wezmę ją na wabia, to smoka łacniej ubiję.
Plan miał taki, że weźmie przynętę i gdzieś bokiem smoka ominąwszy, nagrodę niebieską na ziemskie szczęście obróci. Znaczy, dziewicę obróci. A dosadniej: wyobraca tak, że jej przód z tyłem, a dół z górą mieszać się będzie.
Przyprowadzono jakąś mizerotę.
– Za chuda – wymknęło mu się. A pomyślał: Niedziwne, że dziewica.
Więcej pomyśleć nie zdążył, bo jeden z dotąd skamieniałych ocknął się i, patrząc przez szmaragd, zapytał:
– Coś tam bąknął, Petroniuszu?
Już Jerzy zdawał się pokonany własnym sposobem gry w słówka, bo nijak owego Petroniusza zrozumieć ani nawet skojarzyć nie mógł, ale że długie myślenie obce mu było, więc odrętwienie szybko mu minęło. Tak szybko, jako błysk błyskawicy. Takową zdolność błyskotliwością nazywają. Zlekceważył nieznane imię i ku planom świętości upragnionej się zwrócił.
– Ja też za zdolnego tkacza uchodzę – pochełpił się.
Dotąd różne otwory dziewkom zatykał, narzędź swą udatnie w nie tkając i wiktorie w tym odnosząc. Więcej nie mówił, acz co myślał, to myślał. A myślał tak:
Jak tą tkaczką-jedynaczką smokowi paszczę zatkam, to na mnie już zębów nie zatrzaśnie. A jak wetknę mu dziewicę w tchawicę, to ani zipnie, ani ogniem nie zionie i ducha wyzionie. Chudą w Wiktorię obrócę, do wsi duchem wrócę w aureoli wiktora i nastanie moja pora. Na wszetecznice obrócę lice, wybiorę najtłustszy kąsek i wyobracam. Tylko w nocy, bo wtedy gołębie nie fruwają i nie patrzą, bo śpią.
Jak pomyślał, tak zaczął. Alleluja i do przodu godnie się przemieszczał, wstecz się nie oglądając, jak ten, co rękę do pługa przykłada. Chudej też przyłożył dla przykładu, więc szła obok niego, ale niezbyt się do tego przykładała.
Po pacierzu przebiegały mu dreszcze, a potem coś jeszcze. Ile pacierzy szedł, nie wiedział, bo do przodu podążał, a pacierz miał z tyłu, więc się nim nie przejmował.
Aż u jamy smoczej stanął.
– Ahoj! Jestli tam kto? – rzucił w czeluść.
Nie czekał długo, jak odzew przyszedł. Czeluść ryknęła:
– Ahoj! Jakie wiatry cię tu przywiały, przybyszu?
Przybysz podrapał się po głowie.
– Ano, chyba hamsin, bryza i ten… no ten… no…
– Ghibli? – podpowiedziała czeluść.
– Jasne, że ghibli! – Jerzy odsapnął z ulgą.
W ciemności rozjarzyła się para wielkich oczu.
– A co tam holujesz u burty?
Jerzy w błyskotliwości swojej nie odpowiedział, bo pytania nie zrozumiał. Że jednak zatyczkę z niemałym wysiłkiem przywlókł, a jakoś trzeba ją było w gardło smokowi wetknąć, przeszedł do remu.
– Dziewicę mam do doręczenia. Door to door. Wniesienie do środka nieopłacone. Widać środków zabrakło. Musisz się do mnie pofatygować, list przewozowy podpisać i przesyłkę odebrać. Napisali: „Do łap własnych”.
– Nie zamawiałam żadnej dziewicy. Za kogo ty mnie masz? Jestem hetero, a nie żadna lesba. To jakaś pomyłka!
Jerzy był w kropce. Podłużnej. Ale odpuścić nie mógł. To nie odpust, tu o świętość idzie.
– Ty… – zaczął. – Ty może wyjdź i sprawdź. Może to błąd w specyfikacji.
– Sam sobie sprawdź!
– Aaale… jak?
– Nie przeginaj! Dzidę masz?
– Mam.
– No więc? Wsadź.
– W co?
– Głupiś, czy co? W tę dzidzię!
– No wsadziłem. I co?
– Krew ciekła?
– No! Jeszcze jak. I dalej cieknie.
– O! A rusza się?
– Już nie.
– Jak ty mnie zaimponowałeś w tej chwili! Słuchaj, ja też mam swoje potrzeby. Może i we mnie byś tę dzidę wsadził?
Jerzy mało nie podskoczył ze szczęścia. Oto smoczyca sama mu się na dzidę nadziewać rzuca! Wyciągnął więc przeddzidzie rżniętej anachronizmem dzidy z przedzidzionej na wylot dzidzi, ustawił śróddzidzie horyzontalnie i w głąb czeluści ruszył smoka dzidzić i nadziewać.
Co tam się działo, żadne ucho nie słyszało, żadne oko nie widziało (wszak działo się to w jądrze ciemności), ale dziać się musiało, bo pacierzy stu nie stało, jak Jerzy, już święty, bo smoka przedzidził i to nie raz, z czeluści, w której nie raz wytrysnął, wyprysnął i jak prysnął, tak pryskał. Przez pola, góry, morza i rzeki. A nawet przez lasy, więc widzicie, że daleko; w końcu Święte Ptaszysko-Duszysko lasów w okolicy nie widziało.
A smoczyca za nim.
– Zaczekaj, kochany! Jak ty mnie, Juruś, zaimponowałeś, gdy tę swoją dzidę mi implementowałeś. Nigdy jeszcze mi się system nie zawiesił tylekroć! Juruś, nie porzucaj mnie! Ja za tobą na krańce świata, na głód i poniewierkę! Juruś!
Ale święty całą oficjalną gębą Jerzy spieprzał, gdzie pieprz rośnie. Potem, by pogoń zmylić, skręcił na północ i dotarł do krainy, gdzie raki zimują. Tu kościółek sobie na wzgórku wybudować kazał i w nim się zaszył. A że kolejny król tego państwa, Kazimierzem zwany, ufortyfikował go, bezpieczny od pogoni (i Pogoni też), żywot w oparach kadzideł, wosku i potu pędził. Wkrótce, znaczy za paręset wiosen, okoliczna ludność zaczęła pędzić co innego zgoła niż żywot. Jerzy napoju owego pędzonego spróbowawszy, zauważył, że dzidę nadal ma i użytek z ptaka robić począł. Wręcz liczne cuda nim poczynał. Dosłownie. Szybko wśród dziewoi, a hoże były i owej wątłej dziewicy cyrenejskiej nie przypominały, cudy te w modę weszły. Tłumy waliły do świątyni z Jerzym, dzidą i Świętym Ptakiem po cudowne wspomożenie.
Że zaś zjawisko owych poczęć cudownych kończyło się zawsze narodzinami Jura, Jerzego lub Jurka, to już magię języka miejscowego winić trzeba, który żeńskiej wersji Jerzego nie wymyślił.
Tymczasem uczeni świątobliwi i nieświątobliwi orzekli, że świętego Jerzego nie ma i nigdy nie było i kościółek, tak mu bliski, rozebrano. Wprawdzie nie zrobili tego lokalni Jerzowie ani Jurki, o jeżach nie mówiąc, tylko jakieś obce Georgi i Jürgeny, ale fakt jest faktem – święty Jerzy przeszedł do legendy.
Nie sam.
Otóż w stolicy żył sobie pewien Jerzy, za którym ciągnęła się rodzinna legenda. Nie była to rzecz godna chwały; cóż, takie to były czasy, że cudy nie były w modzie.
Jerzy liczył, że legenda owa świętojebliwa się nie wyda, i tylko plan miasta rodzinnego cichcem studiował, legendą się jego upajając, gdyż w niej znak taki był – pół koła i podkreślenie, a obok napis: „Smocza jama”.
To gdzieś tu nastąpiło cudowne poczęcie jego prapradziadka. To nad tym półkolem z legendy legendarny święty i zarazem, po skutkach sądząc, rzeczywisty praprapradziad cudów w oparach alkoholu i absurdu dokazywał. A w półkolu inna legenda, Smokiem Wawelskim nazywana, swe leże ma. Znaczy, teraz ma jako legenda i atrapa, bo kiedyś, to ho, ho! – miała je jako żywy fakt!
Ptak międzynożny wtedy Jerzemu się budził, do czynu się prężąc. Jerzy zaś wyobrażał sobie siebie z dzidą na sztorc jak tka, dźga, uderza bezlitośnie aż dym idzie z owej jamy. Mieszczanie, rwetes słysząc, w popłochu w domach się barykadują, mieszczki zaś przez szpary w zasłonkach okien i lufciki tęsknie popatrują ku jaskini.
Ech…
Jednakowoż albo ktoś sypnął, albo ozorem chlapnął, bo pewnie za legendy pielęgnowanie władze zwierzchnie przeniosły go, czy też raczej przyniosły w teczce, o 283 m n.p.m. w górę do nowej pracy. W górę, ale raczej w dół, bo z aktualnej stolicy do zlikwidowanej, a to degradacja.
Sytuacja jak z jego praprapradziadkiem, którego też zlikwidowano i zdegradowano do legendy. Czyżby koło legendy rodzinnej miało się zamknąć?
Tak czy inaczej rzucono Jerzego na odcinek produkcyjny i zrobiono dyrektorem Polgumu. Tu, niespodziewanie dla siebie, zetknął się naocznie i nausznie ze swoją legendą, a w istocie ze smoczycą przybłędą. Wiecznie żywą, jak się okazało.
A było to tak.
Trzeciego dnia od wypakowania z teczki, to jest od przyjęcia nowej pracy, dyrektor wytrzeźwiał po przyjęciu. Przyszła pora zobaczyć zakład, do którego go przyniesiono. Główny technolog zaprowadził go do hali z linią produkcyjną wyrobu, którym Polgum słynął na cały kraj. Linia była niemal bezobsługowa, bo zgodnie z pilnie strzeżoną instrukcją dyrektor służył jako jedyny spiritus movens.
Jerzy był błyskotliwy jak pierwszy praszczur imię to noszący, więc „spirytus” usłyszawszy, początkowo o kontynuacji libacji-inauguracji, której skutki, mimo upływu dwóch dni, wciąż odczuwał, pomyślał.
Nie o to jednak chodziło, jak wyjaśnił technolog.
– Oto tu, towarzyszu dyrektorze, wsadzi towarzysz dyrektor swojego ptaka i tryśnie. Zainicjuje proces… Trzeba to robić w każdy piątek.
Dyrektor zaniepokoił się. Jak widać legenda o Świętym Ptaku, początku wszystkiego, szła za nim i nie dawała mu spokoju.
– Ale dlaczego ja? – spytał drżącym głosem.
– Nie wiem. – Inżynier rozłożył ręce. – Taka uświęcona technologia. Sam arcybiskup święconą wodą poświęcił.
Z arcybiskupem się nie dyskutuje. Tym bardziej że aktualnie był nieobecny, bo święcił tryumfy w Watykanie.
– Mogę się poświęcić, ale czemu akurat w piątek? Rozumiecie, towarzyszu, w piątki ja zwykłem żonę… no, tego… rozumiecie.
– Nic na to nie poradzę. Nie zaryzykujecie chyba, dyrektorze, zakłócenia produkcji? Niedobrze by to w waszej teczce wyglądało.
Jerzy popadł w namysł, ale że był błyskotliwy, nie trwało to długo.
– Ale co wy tu właściwie robicie? Znaczy – my. Znaczy – jaki produkt?
Inżynier przeszedł na koniec hali i zanurzył rękę w wielkim pojemniku. Wyciągnął próbkę produktu końcowego.
– Smoczki, towarzyszu dyrektorze. Wszystkie dzieci ssą nasze smoczki. Niestety, jest pewien problem. Produkcja się zmniejsza. Bardzo nas to niepokoi i dlatego rotacja dyrektorów u nas duża.
– Co, nie sprawdzają się? – zaniepokoił się świeżo przyniesiony.
– Na to wygląda. Kiedyś to byli dyrektorzy! Jak taki się przyłożył i zainicjował, to i eksportować mogliśmy. Nie to, co teraz! – zasmucił się technolog.
– To wymieńcie środki produkcji, unowocześnijcie, nasmarujcie, gumy dolejcie – czy ja wiem, co? Wy tu jesteście technologiem!
– Sam się wymień i gumy sobie dolej! – ryknęło coś ze środka produkcji.
Dyrektor odskoczył pod ścianę.
– Ccco ttto było? – wydukał.
– To był nasz środek produkcji, ściśle tajny. Zobaczycie, dyrektorze, za pięćdziesiąt lat będzie nam tego zazdrościł cały świat! Eko i bio jak nigdzie! Żeby tylko dyrektorzy dali radę… Słyszałem, że najwyższe organa w ministerstwie zastanawiają się nad wielkim programem regeneracji dyrektorów. Słyszeliście coś o tym, tam, u góry?
Jerzy nic nie słyszał, ale przecież nie mógł się przyznać. Brzmiało to groźnie, coś jak wymiana kadr. Nowa generacja czyha na stanowiska.
– Tak, mówi się o tym tu i tam…
– I co? – huknął środek produkcji. W jego głosie pobrzmiewało zainteresowanie. – Będzie coś z tego? Bo jak nie, to ja do straży idę.
– Do jakiej straży? – szepnął Jerzy pytanie w ucho technologa.
– Buntuje się. Co rusz to powtarza, ale my na serio tego nie bierzemy.
Środek produkcji usłyszał.
– Do pożarnej! Stare czasy sobie przypomnę, kiedy to święty Jerzy mnie inicjował. Tyle ognia ze mnie skrzesał, że dym szedł na całą okolicę! Ludzie myśleli, że to wulkan. Tu, to nawet zadymić nie można, bo zaraz hałas się robi. Syreny wyją. A kiedyś tak pięknie śpiewały… – dodał z zadumą środek.
– Coś tu się raz zafajczyło i wpadli gasić – szepnął inżynier. – Pożar wnet ugaszono. Stąd te opowieści o straży. Wiadomo; za mundurem środki sznurem. Dotacje, złote, choć skromne hełmy, beczkowozy, sikawki…
– Tak, teraz poszedł hyr, że pono środki pewnego funduszu strażakom rozdawano.
– Nie macie co szeptać – zgromił ich środek produkcji gromkim głosem. – I tak wszystko słyszę. Jak mi strażaki węża pod pokrywę wsadzili, jak ciśnienie poszło, tom odleciała! Dwakroć! Tysiąc lat tak dobrze nikt mi nie zrobił! Musieliście te tryskacze zakładać? Teraz ledwo co zadymię, to cała mokra jestem, ale przyjemności z tego nie ma. Z czego mam produkcję robić, jak środki inicjujące macie takie słabe? Wstydźcie się!
– Eeee… To co nam robić? – spytał dyrektor, o swoje stanowisko niespokojny.
– Było o ptaki lepiej dbać, gum nie używać… Teraz do świętego Jerzego się o cud módlcie, bo niebawem smoczki będą niepotrzebne. Ech…!
Środek produkcji zapłakał tak rzewnie, że przez chwilę stali po kostki we łzach. Potem pompy się włączyły i posadzkę odłzyły.
Jerzy starał się jak mógł, natrafił jednak na trudności obiektywne. Po pierwsze, święty Jerzy nie istniał i modlitwy do niego były nieskuteczne. Po drugie – swoje lata miał i dwakroć w tygodniu tryskać regularnie i obficie to było ponad jego siły. Na domiar złego żona coś przewąchała i wpadła do Polgumu z taką awanturą, że smoczyca nie wytrzymała.
– To ja tu się staram coś z tych dwóch kropelek wyciągnąć, żeby produkcja jakoś szła, i za to taka… taka potwora, taka… zdzira, taka wywłoka, taka ssaczyna tak mi uwłóczyła – żaliła się technologowi i dyrektorowi. – Dość tego! Do strażaków lecę. Tu się zionie i coś podpali, tam się wody zaczerpnie, rzygnie i ugasi. Robota pewna. Krewnych tam mam, to się zaczepię i naczerpię.
– Krewnych? – spytali, popatrując na siebie.
– Środków naczerpię – wyjaśnił środek produkcji. – A u krewnych się zaczepię, a co! Smok w każdej strażackiej pompie, w każdym beczkowozie. I węże też gady. Będziemy czerpać pełnymi gardzielami. Tam się robota w rękach pali. Słuchy chodzą, że ostatnio coraz bardziej się pali.
Hukło, trzasło, prasło i było po ptokach. Gdy środek produkcji odleciał (tym razem dosłownie), linia produkcyjna stanęła, środki cofnięto i plan się zawalił, a wraz z nim życie pewnego dyrektora. Polgum przebranżowiono, a później rozebrano.
Czy to koniec legendy? Ależ skąd! Kochaj strażaków i hydraulików, bo w nich cala nadzieja, że nie dopuszczą do tego, by pamięć o smokach, wężach i innych użytecznych gadach zanikła. Bo jak nie, jak Smoczyca Wawelska i na nich się zawiedzie, to odleci do Państwa Smoka. Tam roi się od jej pobratymców i im będzie robić smoczki. Duuużo smoczków. I dopiero się porobi!
Wtedy przejdziemy do legendy. Wszyscy.
Strach waści?
Zażyj tabaki.
Jak Ci się podobało?