Gdzie jesteś, Agnieszko?
27 marca 2024
36 min
Czemu zgasło też nie wie nikt
Są wciąż różne koło mnie, nie budzę się sam
Ale nic nie jest proste w te dni.
("Jolka, Jolka, pamiętasz" - Budka Suflera)
Leżąca w bezwstydnej pozie naga kobieta rozchyliła uda i spojrzała na mnie, mrużąc oczy.
– Zrobimy to jeszcze raz? – wymruczała.
Nie odpowiedziałem. Zacząłem się ubierać.
– Źle ci było? – usłyszałem szept.
Westchnąłem.
– Bardzo dobrze mi było. Jak zwykle – dodałem.
– Ale…?
– Ale muszę iść.
Słowa zabrzmiały twardziej, niż chciałem. Nawet zrobiło mi się żal samicy, która zagościła w moim życiu na dłużej niż inne. Zanosiło się na rekord. Ponad miesiąc weekendowej Kamasutry.
– Zadzwonisz?
– To akurat mogę ci obiecać, Beata…
Spojrzałem w wielkie, wiszące na ścianie lustro, przygładziłem włosy, musnąłem ustami karminowe wargi i wyszedłem z gustownie urządzonej kawalerki.
Upalna noc kleiła się do okolicznych budynków. W samochodzie drzemał wielki owczarek niemiecki. Gdy otworzyłem drzwi, podniósł kosmaty łeb i ziewnął z wyrzutem.
– Przepraszam, piesku. Pilnowałeś bryki?
Pogłaskałem go za uszami.
– Chcesz na spacerek?
Zamerdał ogonem. Wypuściłem go na pobliski skwer i obserwowałem, jak salutuje tylną łapą pod każdym drzewem. Zapaliłem papierosa. Spojrzałem na ledwo widoczne niebo. Księżyc gasł za nadchodzącymi chmurami. Poczułem na twarzy pierwsze powiewy wiatru.
Goliat wrócił po chwili. Wokół panowała cisza. Kameralna dzielnica Warszawy wyglądała jak wymarła. Nic dziwnego. O tej porze ludzie śpią. Ja nie mogłem.
– Wracamy do domu? – zapytałem psa.
Przekrzywił łeb i zastrzygł uszami. Patrzył mi w oczy.
– Wskakuj!
Nie położył się. Siadł na tylnej kanapie i gapił się na mnie. Nasze spojrzenia spotkały się w lusterku.
– Mam ochotę się napić… albo…
Zerknąłem na ekran pokładowego komputera. Bak był pełny. Ruszyłem w kierunku Łomianek. Wspomnienia sprzed dwóch lat zaatakowały z podwójną siłą. Wszystko zaczęło się w gabinecie naczelnego.
– Kiedy jedziesz w Bieszczady? – Borys wysłuchał cierpliwie, a nawet z zainteresowaniem szczegółów pomysłu, którym obudziłem go, dzwoniąc kilka godzin wcześniej. Skąd mogłem wiedzieć, że poprzedni wieczór spędził na zakrapianym spotkaniu, które okazało się tak udane, że o ósmej rano ledwo poznał mój głos, z wzajemnością zresztą?
– Jutro. Znalazłem już pensjonat. Właściwie osobny domek letniskowy.
Nie musiałem tłumaczyć, że nie wszędzie tolerują obecność psów. Zwłaszcza tych trochę większych. Pomimo że Goliat mieszkał ze mną zaledwie od kilku tygodni, był – i jego specyficzny charakter – już znany wśród bliskich znajomych, do których Borys się jak najbardziej zaliczał.
– Oprócz tego potwora zabierasz jeszcze kogoś?
– Przecież znasz moje zasady. Pracuję sam.
Na twarz szefa wpełzł cień zakłopotania zupełnie nie pasujący do jego naczelnego redaktorstwa, do eleganckiej sportowej marynarki i okazałego mahoniowego biurka.
– Bo widzisz… Mam pewną propozycję…
– Nie mów, że chcesz ruszyć tyłek z Warszawy?
Niechęć tego faceta do wszelkich niezaplanowanych dużo wcześniej podróży była powszechnie znana.
– Oczywiście, że nie. Ale… – Borys pociągnął łyk wody z cytryną i przetarł usta chusteczką.
– Słuchaj… Jest tak, że wczoraj… – kontynuował, powoli wymawiając słowa.
– Wiem, schlałeś się. I to w środku tygodnia. Ale na żadnego klina mnie nie namówisz. Nie dziś.
– Nie o to chodzi i nie przerywaj – upomniał mnie naczelny. – Otóż mam znajomego, który ma siostrzenicę. Ta siostrzenica jest trochę jak ty. Wolny strzelec. Tyle że nie pisze, a fotografuje. Nawet miała parę udanych wystaw, no artystka taka… ale zdjęcia robi świetne i uznałem, że by się przydała w redakcji. Obiecałem znajomemu już miesiąc temu, że dam jej coś na próbę, ale jakoś się nie złożyło. No i wczoraj spotkałem tego znajomego.
Borys zakończył przemówienie, jakby uznał, że nic nie musi dodawać, a z jego twarzy zniknął wyraz zakłopotania.
– Bieszczady to malownicze strony, a twoja historia aż się prosi o pejzaże w tle – dorzucił, jakby jednak chciał się usprawiedliwić.
Zagotowałem się wewnętrznie.
– Przecież dobrze wiesz, że sam robię zdjęcia do moich tekstów! Przestały ci się podobać? I równie dobrze wiesz, że nie toleruję nikogo przy pracy!
Szanowałem Borysa, ale to, co próbował mi narzucić uznałem za zamach na moją niezależność.
– Maciek… – zwrócił się do mnie po imieniu, co oznaczało, że nie ustąpi. – Ten znajomy wyświadczył mi kiedyś dużą przysługę. Poza tym… – Borys spojrzał na mnie uważnie – Pomyślałem, że jeśli ona wytrzyma kilka dni z tobą, to znaczy… chciałem powiedzieć… wspólny reportaż z tobą, to znaczy, że się nadaje. Taka próba ognia, rozumiesz? A jeśli chodzi o koszty, redakcja pokrywa wszystko. I stawkę dostaniesz normalną. Jej płacę osobno. Stratny nie będziesz.
Sięgnąłem po szklankę, napełniłem po brzegi wodą i wypiłem duszkiem. Oczywiście mogłem się obrazić, wyjść i pojechać w Bieszczady wyłącznie z ciekawości, ale pokusa zrobienia czegoś więcej była bardzo silna. Silniejsza niż urażona duma.
Poczułem na plecach powiew wiatru. Roleta w uchylonym oknie zatrzepotała poruszona nagłym przeciągiem, ale nie zwróciłem na to większej uwagi. Musiałem coś odpowiedzieć Borysowi. Wziąłem głęboki oddech.
– Czcigodny, bardzo naczelny redaktorze Borysie… Nie będę ukrywał, że zasadniczo mam w dupie ile zarobię na tym reportażu i dobrze wiesz dlaczego. O ile dobrze zrozumiałem, chcesz mnie zmusić, żebym zabrał w teren jakąś nawiedzoną artystkę od fotografowania, która będzie mnie rozpraszać i paplać o wystawach, modzie i innych pierdołach? Dobrze wiesz, że ja bardzo lubię kobiety, ale tylko wtedy kiedy je chcę zaprosić na kolację, nawet czasem ze śniadaniem, a nie kiedy muszę permanentnie znosić ich towarzystwo!
Borys patrzył jednocześnie na mnie i na jakiś punkt za moimi plecami. Na jego skacowanym obliczu pojawił się ledwo dostrzegalny grymas tłumionego śmiechu, na co niestety nie zwróciłem należytej uwagi i kontynuowałem przemowę.
– Uważam, że jesteś wrednym, ale jednak kumplem. Poza tym widzę, że nie mam wyjścia. Zależy mi, żeby ten reportaż był wydrukowany i nie pytaj dlaczego, bo sam tego nie rozumiem. Zatem zgoda. Ale po pierwsze – jadę z Goliatem i jeśli ta fotolaska boi się psów, to niech siedzi w bagażniku, a po drugie – ma mi się do niczego nie wtrącać. Cykać zdjęcia i podziwiać okoliczności przyrody. Ładna chociaż jest?
Borys przekrzywił głowę i patrzył na mnie z widocznym zainteresowaniem.
– Nie wiem, czy jestem ładna. Muszę za to przyznać, że pan jest dość oryginalny. Nikt jeszcze mnie nie nazwał „fotolaską”. Nawet ładnie brzmi. A psów się nie boję, chociaż jeśli będzie pan nalegał, rozważę kwestię bagażnika. Duży jest?
Słowa padły z tyłu. W otwartych drzwiach gabinetu stała średniego wzrostu szczupła szatynka w dżinsach i zielonkawej męskiej koszuli.
Zbaraniałem, ale odruchowo odpowiedziałem pytaniem na pytanie, wykręcając głowę.
– Pies czy bagażnik?
– Jedno i drugie – uśmiechnęła się, a ja wstałem, posyłając mordercze spojrzenie Borysowi, który z bezczelnym wyrazem gęby wciąż sączył swoją wodę z cytryną.
– Oba raczej duże. Maciek jestem.
Wyciągnąłem rękę, trochę zbity z tropu.
– Agnieszka. Mimo wszystko cieszę się, że mogę pana poznać. Usłyszałam niechcący, że się pan zgadza na wspólny wyjazd. Obiecuję nie sprawiać kłopotu… a przynajmniej będę się starała, znając już pana… wymagania.
W jej głosie pobrzmiewała ironia, ale zielone oczy patrzyły z sympatią. Ładny ma uśmiech – pomyślałem machinalnie, ale zaraz skarciłem sam siebie za to spostrzeżenie. Trzydziestokilkuletnia tupeciara z ciętym językiem i śmieszną fryzurą to zupełnie nie mój typ.
– Skoro już się poznaliście, usiądźcie i obgadamy szczegóły.
Borys, który dopiął swego, wydawał się być bardzo zadowolony.
Wyłączyłem klimatyzację. Uchyliłem szyby i sięgnąłem do kieszeni. Paczka była pusta. Zjechałem na prawy pas. W oddali świecił neon stacji benzynowej.
Opony zapiszczały na skręcie.
Po pięciu minutach wyszedłem z przeszklonego pawilonu z kartonikiem ozdobionym napisem „marlboro” i z czekoladowym batonikiem.
Na parkingu, obok mojego samochodu stał facet w nieokreślonym wieku. Elegancki garnitur i mały neseser uspokoiły mnie. Nie wyglądał na żula. Patrzył na Goliata, który wysunął mordę przez okno i obserwował gościa bez typowej dla siebie agresji.
– Dokąd pan jedzie? – usłyszałem przyjaźnie brzmiący baryton.
Zapaliłem papierosa.
– Palenie szkodzi zdrowiu – mruknął, nie czekając na odpowiedź.
– Moje zdrowie, moja sprawa – odwarknąłem.
Pokiwał głową i uśmiechnął się.
– To dokąd? – ponowił pytanie.
– Nie wiem – odparłem szczerze. – Jeszcze nie wiem.
– W stronę Mazur?
Albo telepata, albo po prostu nie uciekał z lekcji geografii – pomyślałem.
– Może i tak – powiedziałem powoli i zgasiłem niedopałek w metalowym koszu. – A pan tu pilnuje parkingu?
Naprawdę nie chciałem być złośliwy. Facet uśmiechnął się. A potem zaskoczył mnie.
– Ja pana znam – powiedział.
– Skąd? To nie zawsze działa w dwie strony. I tym razem też tak jest.
– To pan ponad półtora roku temu stworzył znakomity reportaż i został laureatem „Grand Press” w ciekawej kategorii… Potem napisał pan książkę.
Sięgnął do nesesera.
– Mam ją ze sobą. Zaszczyci mnie pan autografem, panie Macieju?
Popatrzyłem mu prosto w oczy.
– Łowca autografów na takim pustkowiu w środku nocy? – zaśmiałem się, a moja próżność została mile połechtana. – Ma pan długopis?
Podał mi staroświecko wyglądające wieczne pióro.
– Kogo mam wpisać? – zapytałem.
– Mam na imię Aleksander.
– Imię wystarczy?
– Całkowicie wystarczy. Od jakiegoś czasu mnie też wystarcza.
Skreśliłem kilka słów i zwróciłem wyglądający na świeżo kupiony egzemplarz.
Nos mojego psa zniknął we wnętrzu samochodu. Na północnym horyzoncie błysnęło. Zanosiło się na burzę.
– Mam jeszcze jedną prośbę – rzekł cicho tajemniczy facet. – Mógłby pan mnie podwieźć?
– A dokąd?
– Sęk w tym, że ja też nie wiem. Coś nas łączy. Brak drogowskazów.
Znowu się uśmiechnął, a ja zbaraniałem. Nie wyglądał na bandytę. Zresztą Goliat nie dałby mi zrobić krzywdy.
– Nie boi się pan psa? – zapytałem na wszelki wypadek.
– Kocham psy. To jak? Pojedziemy razem? Może po drodze opowie mi pan więcej o tej książce?
Zaczerpnąłem powietrza. Wypuściłem je, licząc w myślach do dziesięciu. Otworzyłem prawe drzwi.
– Pan wsiada i zapnie pasy.
Znów się uśmiechnął.
Goliat zachowywał się dziwnie. Z jednym, jedynym wyjątkiem nie tolerował obcych. Zwłaszcza w samochodzie. Położył się i zasnął. Wspomnienia wróciły. Wrzuciłem pierwszy bieg i ruszyliśmy. Kolejna odległa błyskawica rozświetliła nocne niebo. Fala wspomnień przyszła sama, ignorując obecność mojego pasażera.
Upał stawał się nieznośny. Włączyłem klimatyzację i jechałem przez zakorkowane ulice z mieszanymi uczuciami. Dlaczego zgodziłem się na warunki Borysa? Co sprawiało, że tak bardzo chciałem upublicznić wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat?
Tylko wróżka mogłaby odpowiedzieć na to pytanie – pomyślałem, przypominając sobie opisaną w pamiętniku wizytę Antoniego u pani Domańskiej.
No właśnie. Wróżki… Gwałtownie skręciłem kierownicą, dostrzegając wolne miejsce przy krawężniku i sięgnąłem po telefon. Odnalazłem numer i wcisnąłem klawisz wybierania.
Pół godziny później siedziałem w tonącym w zieleni kawiarnianym ogródku, zamawiając dla siebie colę, a dla mojego rozmówcy gin z tonikiem.
– Pamiętaj, że tego co ci powiem nie możesz nigdzie publicznie wykorzystać. Rozmawiamy prywatnie, tak?
Niedbale ubrany, za to pachnący drogą wodą po goleniu, młody człowiek z ciemnymi włosami do ramion, po raz drugi upewniał się co do moich intencji.
– Masz moje słowo. Jesteś jedyną znajomą mi osobą, która zna tyle wróżek, jesteś jakby to powiedzieć… ekspertem. Mówiłem ci, że pracuję nad tematem, w którym ktoś w kimś obudził duże nadzieje na podstawie… metafizyki. Powiedz, czy twoim zdaniem możliwe są takie zjawiska?
Długowłosy wypił łyk drinka, spojrzał na mnie z ledwo skrywanym rozbawieniem, sięgnął po papierosa i zaciągnął się dymem.
– Którą prawdę Tischnera chcesz znać?
– Najlepiej tę pierwszą i w miarę całą.
– Na całą nie mamy czasu, musi ci wystarczyć uczciwa jej porcja.
Zaciągnął się po raz kolejny, spojrzał na zegarek i spojrzał mi w oczy.
– To, że pracuję z wróżkami, to wiesz. Oglądałeś kiedyś nasze programy?
– Szczerze? Nie. O trzeciej w nocy zazwyczaj śpię.
– Wiele nie tracisz. Zresztą nie wyglądasz na statystycznego widza.
– A kto jest statystycznym widzem?
– Ludzie starsi i samotni. Głównie kobiety. Trafiają się również bardzo młodzi, ale oni dzwonią do nas raczej, żeby nawrzucać przekleństw albo robić sobie jaja. Przeważnie z imprezy dzwonią. Jeśli trafią na antenę, nagrywają to i potem wrzucają do internetu.
– Powiedziałeś „trafią na antenę”. To znaczy, że jest jakaś selekcja?
– Widzisz, tu jest właśnie cały pies pogrzebany.
Wysączył drinka do dna i spojrzał na szklankę. Przyciągnąłem wzrokiem kelnerkę, skinąłem ręką i zamówiłem jeszcze jeden gin z tonikiem.
– Bo to jest tak… Nie sądzisz chyba, że te programy są przejawem filantropii?
– No, raczej nie.
– Otóż to. Rozmowa z wróżką kosztuje średnio pięć złotych za minutę, prawda?
– Wierzę ci na słowo.
– Program trwa powiedzmy dwie godziny, tak? To teraz policz. Gdyby nawet wróżka nawijała przez telefon przez cały czas, to ile byśmy zarobili?
– Wychodzi mi jakieś sześćset złotych. Znaczy brutto.
– Dokładnie. Ale wróżka nie nawija przez cały czas trwania programu. To by było zresztą fatalne finansowo.
– Jak to?
– Bo ludzie mają logiczny odruch niedzwonienia do kogoś, kto akurat rozmawia z kimś innym. Słuchaj dalej. Ile według ciebie kosztuje wyemitowanie programu?
– Nie mam pojęcia.
– No dobra, nieważne. Grunt, że same koszty studio, pensje obsługi technicznej, infrastruktury, nie mówiąc o wynagrodzeniu wróżki wynoszą więcej. Zresztą zdziwiłbyś się, jakbym ci powiedział ile taka kobiecina dostaje za jedną emisję.
– No ile?
– Tego nie mogę zdradzić, ale są to śmieszne pieniądze. Wychodzi się z założenia, że prowadząca program robi sobie reklamę i odbija sobie to wróżąc prywatnie, jako znana wróżka z telewizji.
Kelnerka postawiła szklankę na stoliczku. Długowłosy skwapliwie chwycił ją w chudą dłoń, kostki lodu zagrzechotały o ścianki, co wywołało u mnie nieprzyjemne skojarzenie z „Tańcem szkieletów”.
– To w takim razie gdzie jest haczyk?
– Haczyk polega na tym, że program, nawet jeśli idzie na żywo, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Gdybyś kiedyś zadzwonił pod numer telefonu, który podajemy na ekranie, to najpierw usłyszysz kilka komunikatów, potem muzyczkę, a potem odezwie się kobitka, ale nie ta, którą widzisz, tylko jedna z wielu zatrudnionych w call center.
– Ale też wróżka? Czy niekoniecznie?
Mój rozmówca zaśmiał się głośno i postukał słomką w szklankę.
– Zaczynasz kumać? W tle programu działa regularny biznes, taki sam jak ten z serwisów erotycznych. Dzwonisz, gadasz, słuchasz, płacisz. A na żywo łączy się co którąś osobę, żeby widzowie uwierzyli, że się można dodzwonić i że to jest bardzo łatwe.
– A co to ma wspólnego z serwisem erotycznym?
– Taki mądry, a taki naiwny… Oj, Maciek… Chociaż akurat w to, że nie korzystasz z linii erotycznych, jestem w stanie uwierzyć. Mówią o tobie, że z kobietami nie masz problemów. Raczej one z tobą.
– Gdzie tak mówią? – zainteresowałem się.
– Nieważne – machnął ręką. – Grunt, że jeśli laska nawija przez telefon, że jest cała goła, mokra i w ogóle, to trzeba być nieźle jebniętym, żeby w to uwierzyć. Kobieta siedzi spokojnie w dużej sali ze słuchawkami na uszach i robi wszystko, żeby napalony frajer się nie rozłączał. A obok siedzi dokładnie taka sama i wmawia klientce, że karty mówią, że spotka bogatego blondyna, który da jej szczęście. Tak to działa. A jeszcze są esemesy… – przerwał na chwilę, a kostki lodu zastukały mu o zęby.
– Esemesy?
– Tak. To jest największy wał, bo ludzie myślą, że to te telewizyjne wróżki odpisują im na esemesowe pytania, a to robią przypadkowe osoby, bardzo często studenci, za grosze zresztą. W dodatku potem numer naiwnego trafia do bazy danych i się zaczyna jazda. Dostaje regularnie wiadomości… Na przykład, że grozi mu niebezpieczeństwo i żeby się dowiedzieć jak go uniknąć, musi wysłać sms do wróżki. Koszt oczywiście wiadomy.
Spojrzał na pustą szklankę. Zaczynało się robić ciekawie, więc bez wahania zamówiłem kolejnego drinka. Popołudniowe słońce świeciło z boku, zmuszając mnie do przesunięcia się w cień rzucany przez ogrodowy parasol.
Mój rozmówca westchnął.
– Czasem mi żal tych ludzi… Ale potem myślę, że za głupotę trzeba płacić – stwierdził filozoficznie.
Wyobraziłem sobie samotną, przestraszoną szpitalem staruszkę, która dostaje kilkudziesięciozłotowy rachunek za rozmowę, z której chciała się dowiedzieć czy operacja się uda, albo bezrobotnego, który pyta czy znajdzie pracę… i nie do końca zgodziłem się z tym, co o głupocie powiedział długowłosy człowiek z telewizji.
– No dobrze – powolnym ruchem przypaliłem papierosa – tak wygląda biznes. A co powiesz o wróżkach z twoich programów? Są wiarygodne czy nie? To znaczy… Czy one faktycznie potrafią odczytywać przyszłość z kart, fusów, czy czego tam jeszcze?
Ciemne oczy zlustrowały przechodzącą pomiędzy stolikami dziewczynę w powiewnej, bardzo prześwitującej sukience. Potem spojrzał na mnie z zagadkową powagą.
– Ująłbym to tak: ktoś, do kogo sam chciałbym pójść po wróżbę, nie potrzebuje pokazywać się w telewizji. Wierzę w różne niewyjaśnione naukowo zjawiska, ale ci, którzy potrafią coś naprawdę niezwykłego, raczej to ukrywają i nie pytaj dlaczego, bo naprawdę nie wiem. Mogę się tylko domyślać.
Pociągnął kolejny łyk ginu i kontynuował.
– Te moje telewizyjne gwiazdki to w różnym stopniu aktorki, psycholożki, szamanki. Zresztą wśród nich są również mężczyźni. Krótko mówiąc osoby z mniejszą lub większą charyzmą, które potrafią wzbudzić zaufanie u widzów i sprawić, że telefony dzwonią. Tak się selekcjonuje kandydatów na castingach i weryfikuje potem liczbą dzwoniących.
I żeby nie było, że jestem niesprawiedliwy. Spora część z nich bardzo mocno wierzy w to co robi. Nawet mają poczucie misji, bo sądzą, że pomagają ludziom.
Przez chwilę bawił się słomką, obracając ją w dwóch palcach.
– Powiem ci szczerze, że faktycznie coś w tym jest – dodał po namyśle. – Są ludzie, którzy nie uwierzą psychologowi, a wróżce i owszem. A dobra wróżka… to dobry psycholog.
Dziewczyna w powiewnej szacie przeszła znowu obok nas i zdawało mi się przez moment, że spojrzenie, którym nas obdarzyła, trwało o sekundę dłużej, niż takie, którym zazwyczaj omiata się przypadkowych gości kawiarni.
– Czyli mówisz, że wróżka to taki psychologiczny znachor?
– Coś w tym rodzaju. Psycholog, czy nawet psychiatra ma za zadanie dowiedzieć się od pacjenta tego, czego pacjent sam o sobie nie wie i nazywa to diagnozą. Wróżka stara się zrobić to samo i nazywa to wróżbą lub seansem. Czasem myślę, że niedoceniany lekarz zbiłby majątek, gdyby przyjmował pacjentów w turbanie na głowie i z czarnym kotem leżącym na kozetce, a wszystko w kłębach dymu z kadzideł. Takie mamy czasy…
Znowu westchnął i wdusił papierosa w popielniczkę.
– Muszę już iść pospać. W nocy mam program – dodał wyjaśniająco i nieoczekiwanie zapytał z diabolicznym uśmiechem.
– Powróżyć ci?
– Co? Przekwalifikowałeś się? – zaśmiałem się odrobinę zbyt głośno, przyciągając spojrzenia siedzącej przy sąsiednim stoliku pary.
Moje źródło informacji ezoterycznych rozczapierzyło długie palce i zasłoniło sobie nimi oczy.
– Widzę podróż… Daleką podróż… Jakieś góry, ale niezbyt strome… kobieta… duże zwierzę… To znaczy nie ona zwierzę, tylko z wami będzie zwierzę. Musisz być czujny… bardzo czujny… Jak zwierzę…
Przerwał, widząc moją reakcję. Zaśmiał się.
– Stary, moja gadatliwa szwagierka jest nową sekretarką niejakiego Borysa – chichotał jak dziecko. – Dzięki za drinki… I mimo wszystko pamiętaj, że świat jest nie tylko mały, ale i pełen niespodzianek.
Uścisnął mi dłoń, wstał i lekkim krokiem, zupełnie jakby gin na niego nie działał, oddalił się w kierunku ruchliwej ulicy. To, że ja płacę rachunek było oczywiste. To, że przy najbliższej okazji pogadam sobie z sekretarką naczelnego, również.
Kątem oka dostrzegłem tablicę z napisem „Mława 10 km”.
– Zamyślił się pan, panie Maćku – usłyszałem z boku.
Drgnąłem. Do tego momentu prowadziłem samochód jak cyborg. Jak na automatycznym pilocie. Podobno to niebezpieczna maniera.
– Cogito, ergo sum – odpaliłem.
– Errare humanum est – szepnął autostopowicz.
– To znaczy, że mnie nie ma, gdy myślę?
– Tego nie powiedziałem…
Dodałem gazu. Szybkościomierz wyświetlił liczbę 120. Szosa była zadziwiająco pusta.
– Skoro już się pan oderwał od katowania mózgu… Mogę o coś zapytać?
– O tamten reportaż i o książkę?
– Tak. Naprawdę kierowała wtedy panem chęć wyjaśnienia zagadki z czasów wojny, o której dowiedział się pan z pewnego pamiętnika, przekazanego panu w starym dworku pod Warszawą? Czy raczej pogoń za medialnym tematem?
Wkurzył mnie.
– Nie wierzy pan w to, co napisałem w książce?
Milczał przez moment.
– Chciałem to usłyszeć, nie przeczytać. To jak?
– Tak! Wciągnęła mnie tamta historia. I czułem, że…
Spojrzał na mnie ze śmiertelnie poważną miną.
– Co pan czuł?
Uchyliłem szybę, wpuszczając chłodne powietrze. Zapaliłem papierosa, nie pytając pasażera o zgodę. Przecież byłem u siebie. To moja bryka. Na niebie wciąż błyskało, ale nie spadła ani jedna kropla deszczu.
– Nie wiem. Nie wiem, co czułem. Ktoś mądry nazwałby to imperatywem.
– Kategorycznym, może?
– Nie mieszajmy do tego Kanta. Po prostu coś mnie pchało w Bieszczady, żeby dowiedzieć się, czy jest możliwe, że facet przeżył egzekucję!
– I chciał się pan również dowiedzieć, kto go wydał Niemcom?
– Domyślny pan jest – warknąłem.
– O ile dobrze pamiętam, nie do końca się panu udało…
– A jeśli się udało, tylko że nie mogłem napisać całej prawdy?
Myślałem, że facet w garniturze zada dodatkowe pytania. Myliłem się. Zmrużył oczy, odwrócił głowę w prawo i patrzył w mrok. Nie pojmowałem jego zachowania.
– Ale za to rozwiązałem przy okazji inną zagadkę. Kryminalną. Współczesną – wycedziłem przez zęby.
– No i za to dostał pan Grand Press. Chociaż uważam, że…
– Co pan uważa, panie Aleksandrze?
– Że nie zrobił pan tego sam. W reportażu nie było prawie nic o pewnej kobiecie… W książce o niej pan jednak wspomniał. Ona istnieje?
W świetle reflektorów zobaczyłem zjazd na leśny parking. Gwałtownie wcisnąłem pedał hamulców. Z piskiem opon skręciłem i wpadając w lekki poślizg, zatrzymałem samochód. Wyskoczyłem i zapaliłem papierosa. Wypuściłem Goliata na siusiu. Pasażera zignorowałem. Najchętniej bym go zostawił w tym lesie. Gdyby wysiadł. Ale nie wysiadł. Błyskawica oświetliła jego nieruchomą sylwetkę tkwiącą jak posąg na siedzeniu pasażera. Dziwna ta burza – pomyślałem. Krąży gdzieś dookoła, ale nie atakuje. Zaciągnąłem się głęboko dymem. Znów wróciły wspomnienia.
Goliat zadziwił mnie po raz kolejny od czasu wizyty w podwarszawskim dworku.
Prawie świtało, gdy zaparkowałem na osiedlowym parkingu, miejscu, w którym umówiłem się z protegowaną Borysa. W szybach kilkupiętrowych bloków odbijała się różowa poświata brzasku, a wokół panowała błoga cisza. Spuściłem psa ze smyczy, dając mu okazję do zażycia nieco ruchu przed długą podróżą. Owczarek skrupulatnie obwąchiwał karłowate sosenki imitujące las i regularnie podnosił tylną łapę, zaznaczając swoją obecność.
Oparty o maskę samochodu, wydmuchiwałem kółka z dymu, gdy nagle kudłaty przyjaciel kilkoma susami znalazł się przy moich nogach, wpatrując się w wąską alejkę, którą nadchodziła kobieta niosąca dwie duże torby podróżne.
Zanim zdążyłem zareagować, Goliat skoczył w jej kierunku.
– Stój! Siad! – krzyknąłem co sił w płucach.
Zatrzymali się oboje. Goliat wyhamował i zastygł pół metra od Agnieszki, która również znieruchomiała z widocznymi oznakami przerażenia na twarzy. Jednak ten stan minął błyskawicznie.
– No, stanęłam. Naprawdę mam usiąść?
Nie zareagowałem na dowcip, konstatując z ulgą, że mój wyjazd nie zostanie opóźniony wizytą na pogotowiu.
– Zawsze się pani tak skrada?
Niedoszła ofiara psich kłów postawiła torby na chodniku i zrobiła coś niebywałego. Wyciągnęła rękę w kierunku stworzenia, przed którym nawet moi przyjaciele czuli respekt.
Znowu zamarłem, ale niepotrzebnie.
Goliat podał jej łapę!
– Rzeczywiście spory jest. Piękny pies. I szybko biega.
Chciałem coś powiedzieć, ale machnąłem tylko ręką i otworzyłem bagażnik.
– Mam włożyć torby czy sama tam wejść? – zmrużyła oczy, być może pod wpływem pierwszych promieni słońca, chociaż ja widziałem w zielonych ślepiach złośliwość w najczystszej postaci.
Bez słowa podniosłem torby i pamiętając o tym, że zapewne zawierają sprzęt fotograficzny, delikatnie zapakowałem.
Otworzyłem tylne drzwi. Kudłacz, merdając ogonem, wskoczył na siedzenie. Agnieszka stanęła obok samochodu i patrzyła wyczekująco. Spiorunowałem ją wzrokiem i teatralnym gestem sięgnąłem do klamki, a gdy wsiadła, zamknąłem za nią drzwi, powstrzymując się od mocnego trzaśnięcia.
Chcesz mnie wychowywać? – pomyślałem. Niedoczekanie twoje…
Uwielbiam jazdę samochodem poza miastem. To bardzo rzadkie połączenie przypływu adrenaliny i kojącego relaksu. Zmieniające się jak w kinie widoki, przytulne wnętrze i dobra muzyka, a przede wszystkim cudowne poczucie wolności. Przyspieszam kiedy chcę, zwalniam kiedy chcę, a przede mną sieć asfaltowych szos, które mogą doprowadzić tam, gdzie zapragnę.
Za plecami słyszałem ciche pochrapywanie Goliata, obok siedziała zamyślona Agnieszka. Od wyjazdu z Warszawy nie odezwała się do mnie ani słowem, co w jakimś stopniu mi odpowiadało, jednak przedłużające się milczenie stawało się nieco krępujące. Ściszyłem radio nadające przeboje z lat dziewięćdziesiątych.
– O czym pani myśli? – postanowiłem zabawić damę rozmową, ale chyba nie potrafiłem ukryć, że robię to z czystej grzeczności, bo odparowała natychmiast.
– O wystawach, modzie i innych pierdołach.
– Ma pani dobrą pamięć czy jest pani pamiętliwa?
– A jest jakaś różnica?
– Subtelna – odpowiedziałem po lekkim namyśle.
Obdarzyła mnie przeciągłym spojrzeniem.
– To słowo akurat nie bardzo do pana pasuje.
– Skąd pani wie?
Zredukowałem bieg i dodałem ostro gazu, wyprzedzając dwie wielkie ciężarówki z ukraińskimi numerami rejestracyjnymi. Siła przyspieszenia wcisnęła Agnieszkę w fotel, a Goliat przestał chrapać.
– Intuicja fotolaski.
W jej głosie wyczuwałem rozdrażnienie, które zaczynało mi się udzielać.
– Chce pan posłuchać o modzie? Interesuje pana ile mam butów w szafie? Cztery pary szpilek i dwie pary adidasów. Stan szuflady z bielizną też pana interesuje?
Przed maską samochodu pojawił się ostry zakręt. Przyhamowałem gwałtownie i moja pasażerka przechyliła się do przodu, odruchowo wyciągając przed siebie prawą rękę obronnym gestem.
– Cztery pary szpilek… Dwie adidasów… – mruczałem cicho.
– Dobrze się pan czuje?
– A ma pani w szafie światło?
Spojrzała na mnie badawczym i trochę zatroskanym wzrokiem.
– To taka zagadka dla kobiet. Proszę sobie wyobrazić, że chce pani wyciągnąć z szafy parę butów, ale zgasło światło. Ile butów musi pani wyciągnąć ze swojej szafy, żeby na pewno przynajmniej dwa z nich były do pary? W sensie, że dwa adidasy albo dwie szpilki?
Mam cię, babo – pomyślałem mściwie.
Spiorunowała mnie wzrokiem, po czym wypaliła z wielkokalibrowego działa.
– Gdybym była szczęściarą, to dwa. Ale rachunek prawdopodobieństwa mówi, że trzy.
Wyraz zaskoczenia na mojej twarzy najwyraźniej zachęcił ją do kontynuacji tej gry, bo zakładając nogę na nogę, zrewanżowała mi się w podobnym stylu.
– Ma pan światło w lodówce?
Właśnie wyprzedzałem kolejną ciężarówkę, a z przeciwka nadjeżdżał traktor, więc nie odpowiedziałem od razu.
– Jeszcze wczoraj miałem, a co?
– Taka zagadka dla mężczyzn. Gdyby miał pan w lodówce cztery piwa, trzy butelki wódki i dwie butelki Martini, to ile butelek musiałby pan wyjąć po ciemku, żeby przynajmniej dwie były takie same?
Zabierałem się za wyprzedzanie kolejnego samochodu, ale wcisnąłem pedał hamulca. Spojrzałem w prawo. Dopiero teraz dostrzegłem, że zapinana na guziki bluzka odsłania spory kawałek biustu.
– A pani co woli, pani Agnieszko? Piwo, wódkę, czy Martini?
Zaczerwieniła się, ale nie straciła rezonu.
– Nie potrafi pan odgadnąć? Rozwiązania zagadki z lodówką, oczywiście – dodała z naciskiem.
– Cztery. Tak mówi rachunek prawdopodobieństwa.
Rozdrażnienie minęło mi jak ręką odjął. Uśmiechnąłem się i kątem oka zauważyłem, że Agnieszka zrobiła to samo.
Wdepnąłem peta w piasek i wróciłem do samochodu. Goliat wskoczył na swoje miejsce. Pan Aleksander przypominał mumię. Milczał.
– Przepraszam – powiedziałem, gdy wjechaliśmy na asfalt.
– Coś pana dręczy? Wspomnienia? – usłyszałem szept. – Mogę jakoś pomóc?
– Pan jest psychologiem? A może psychiatrą?
– Raczej kimś życzliwym…
Korciło mnie, żeby wcisnąć gaz do deski, ale się powstrzymałem.
– Czy teraz ja mogę zadać panu pewne pytanie? – powiedziałem to stanowczym tonem.
Spojrzał na mnie dziwnie.
– Chce pan zapytać o to, skąd się wziąłem na tamtej stacji benzynowej, prawda? Otóż… Nie wiem.
Pomyślałem mimowolnie o historiach, w których z zakładów psychiatrycznych uciekają niebezpieczni pacjenci. Ale ten facet nie wyglądał na niebezpiecznego. Raczej na namolnego.
– Pan posiada umiejętność odgadywania myśli? – zapytałem.
– Coś w tym rodzaju.
– To proszę powiedzieć, o czym w tej chwili myślę?
Roześmiał się.
– O tym, jak się mnie pozbyć. I jeszcze o czymś. O Bieszczadach.
Zmroziło mnie. Miał rację.
Mroźne powietrze paliło policzki. Śnieg skrzypiał pod podeszwami butów, a zachodzące słońce barwiło wszechobecną biel na pomarańczowo. Gałązki drzew uginały się pod ciężarem puchu, który – o ironio – jest lekki tylko w przysłowiach. Każdy oddech zaznaczał się kłębami pary wodnej, powoli mieszającej się z krystalicznym powietrzem, zaś wokół panowała niezmącona odgłosami wojny cisza. Szedłem pierwszy, uważnie stawiając stopy. Do celu mieliśmy już tylko kilometr, może mniej. Odwróciłem się. Mój towarzysz spojrzał na mnie i uśmiechnął się. W jego oczach zobaczyłem pewność, że wszystko będzie dobrze. Dlaczego nie miałoby być? Od wielu godzin przedzieraliśmy się przez bieszczadzkie bezdroża. Za najbliższym wzniesieniem powinno być widać Kalnicę. Tam przycupniemy. Ale dopiero po zmroku. To warunek. Tak powiedział Demko.
Jest! Charakterystyczna kopułka. To cerkiewka w Kalnicy. Oddycham z ulgą. Jesteśmy bezpieczni. Skąd zatem ten nagły skurcz serca? Śnieg pada wielkimi płatkami, a mroźny podmuch wtłacza je do płuc. Brakuje powietrza. Zaczynam się dusić. Odwracam się i widzę, że mój przyjaciel ma ten sam problem. Zataczam się, w oczach ciemnieje, straszliwy ból narasta w klatce piersiowej. Chcę krzyczeć, ale z gardła wydobywa mi się tylko stłumione rzężenie. Na twarzy czuję gorący, wilgotny dotyk. Ktoś pochyla się i coś mówi…
– Panie Maćku! Panie Maćku!
– Demko…
– Kto to jest Demko? Co panu jest? – kobiecy głos przebija się z trudem przez zawodzenie lodowatego wichru. Powoli odzyskuję świadomość. Goliat liże mnie po twarzy, a obok stoi kobieta w przezroczystej koszuli nocnej. Wydaje się znajoma. Otwieram oczy. Przytomnieję.
– Co pani robi w moim pokoju?
Agnieszka z godnością poprawiła opadające ramiączko i zgasiła lampkę stojącą przy łóżku.
– Najpierw pan krzyczy przez sen, strasząc ludzi i zwierzęta, a teraz zadaje pan głupie pytania? Na drugi raz niech pan nie obżera się przed snem. Dobranoc!
Nocna koszula wraz ze swoją właścicielką zniknęły za drzwiami.
Otarłem pot z czoła, odsunąłem Goliata, który korzystając z zamieszania wskoczył na łóżko i podszedłem do okna, otwierając je szeroko. Było jeszcze ciemno, ale na wschodniej części nieboskłonu pojawiła się już różowa zapowiedź kolejnego dnia. Kilkaset metrów od naszego domku, znad idealnie gładkiej powierzchni Zalewu Solińskiego podnosiły się wilgotne opary mgły. Zaczerpnąłem powietrza. Co najmniej pięć litrów bieszczadzkiej mieszanki azotu i tlenu z małą domieszką zapachu połonin. Senny koszmar mijał, ale nie do końca. Kim, do cholery, jest Demko?
Wysoki obelisk, chociaż niższy niż otaczające polanę drzewa, wydawał się sięgać nieba. Agnieszka ze skupieniem na twarzy rozglądała się wokoło, od czasu do czasu naciskając spust migawki swojego aparatu. Stałem nieruchomo i czytałem po raz kolejny napis wyryty na kamiennej tablicy. „Zginęli, abyśmy żyli wolni. Na tym miejscu dnia 5 lipca 1940 roku hitlerowcy rozstrzelali 115 bojowników o wolność Ojczyzny. Cześć ich pamięci! W XXI rocznicę – Z.B. o W. i D.”
– Powinno być „w tym miejscu” – mruknąłem pod nosem i zaraz zganiłem się za puryzm językowy, nie licujący zupełnie z powagą tego uroczyska. Stu piętnastu… Nie stu osiemnastu, jak pisał Antoni.
Do polany, położonej pomiędzy Leskiem a Tarnawą, dotarliśmy krętą ścieżką odchodzącą od wąskiej szosy. Idąc nią, odczułem fizyczny chłód. Promienie słońca ledwo przedzierały się przez gęsto rosnące drzewa, a w momencie gdy Agnieszka trąciła mnie niechcący obiektywem Nikona, poczułem irracjonalne szturchnięcie kolbą niemieckiego karabinu. Przeszedł mnie dreszcz. Senny koszmar z ostatniej nocy powrócił i na kilka sekund straciłem poczucie rzeczywistości. To trwało na szczęście tylko chwilę.
Jednak, gdy kontemplowałem mogiłę, Goliat – dotychczas wesoło machający ogonem – nagle położył się, a jego uszy przywarły do kosmatego łba. Zaskomlał cicho i wtulił pysk w wyprostowane przednie łapy. Panowała kompletna cisza nieprzerywana żadnym leśnym odgłosem. Czy tu nie ma ptaków?
Agnieszka schowała aparat do torby i utkwiła wzrok gdzieś wysoko w koronach drzew. W milczeniu wróciliśmy do samochodu.
Było prawie południe, gdy dojeżdżałem do Sanoka. Po prawej stronie szosy wiła się rzeka, o której bystrym nurcie pisał w swoich wspomnieniach Antoni, żyjąc do końca nadzieją, że dla jego brata stał się drogą do wolności.
Wyłączyłem klimatyzację, opuściłem szybę i pozwoliłem, aby szum wdzierającego się wiatru stał się akustycznym tłem moich myśli.
Agnieszka postanowiła wybrać się na fotograficzny spacer, Goliat najwyraźniej chciał jej towarzyszyć, co nawet mi pasowało, bo moim celem było Archiwum Państwowe w Rzeszowie – oddział w Sanoku. Idealne miejsce dla samotnego poszukiwacza historycznej prawdy.
We wnętrzu czytelni panował miły chłód, kontrastujący z trzydziestostopniowym upałem, panującym na sanockim rynku. Po wypełnieniu kilku kwitów, dostałem upragnione, pokryte patyną czasu dokumenty. Zatopiłem się w lekturze.
Gdy po kilku godzinach wychodziłem, ściskając pod pachą teczkę z kopiami, które wykonano od ręki, niebo nagle pociemniało. Od wschodu nadciągnęły czarne chmury, efektownie podświetlane rozbłyskami piorunów. Gwałtowny podmuch wstrząsnął parasolami kawiarnianego ogródka, a powietrze zawibrowało głuchym dudnieniem nadchodzącej nawałnicy. Kiedy włączałem pierwszy bieg, o szyby uderzyły pierwsze krople deszczu. Nie zwracałem na to uwagi. W głowie połyskiwała złowrogo nazwa wsi z mojego snu. Nazwa, którą znalazłem w „Księdze więźniów śledczych” sprzed siedemdziesięciu lat: KALNICA.
Zapadał zmierzch. Słupek termometru wywieszonego za oknem opadł o prawie piętnaście kresek. Niebo zasnute szarymi chmurami zdawało się pochłaniać okoliczne wzgórza, a z dachu kapały już tylko pojedyncze krople. Drewniana boazeria pokrywająca ściany w całym domku wydzielała żywiczny zapach, który wywoływał mgliste wspomnienia wakacyjnych wyjazdów z czasów mojego dzieciństwa.
Przez uchylone drzwi widziałem fragment saloniku. Agnieszka rozpaliła w kominku, wabiąc tym samym Goliata, który dał się już poznać jako amator wylegiwania się przy ogniu. Jego ciche pochrapywanie mieszało się ze szmerem rozmowy telefonicznej, którą pani fotograf prowadziła od kwadransa.
Nie mogłem się skupić. Na łóżku rozłożyłem wydrukowane fragmenty pamiętnika, którego kartki włączony laptop oświetlał delikatną poświatą. Na kolanach trzymałem dwa arkusze zdobyte w archiwum i gapiłem się w nie, próbując złożyć zawarte w nich informacje w jakąś sensowną całość.
Z Księgi Więźniów wynikało, że 14 lutego 1940 roku na rozkaz Gestapo wydany z datą o dzień wcześniejszą, o godzinie „2” (czyżby w nocy?) w sanockim więzieniu osadzono i zaewidencjonowano pod numerami 362 i 363 Benedykta Iwanowskiego i Bogumiła Leżańskiego. W rubryce „skąd przybył” figuruje Kalnica, zaś rubryka „oskarżony o” nie zawiera żadnego wpisu. Jest jeszcze rubryka „data przerwania aresztu” W obu przypadkach wpisano 5 czerwca 1940.
Byłem pewien, że Kalnica pojawiła się w moim śnie jako podświadoma informacja, zawarta gdzieś w pamiętniku. Przecież musiałem ją skądś znać.
Elektroniczny zapis daje wiele możliwości, w tym szybkie wyszukiwanie słów. Antoni jednak nie wymienił tej nazwy, a ja po prostu przestałem szukać wyjaśnienia. To mnie przerastało. I trochę przerażało.
Z Księgi depozytów więzienia wynikało, że obu więźniom odebrano po jednym banknocie stuzłotowym. Banknoty były „nieostemplowane”. Co to znaczyło, postanowiłem sprawdzić później. Numer banknotu znalezionego przy Benedykcie również skrupulatnie zanotowano: 0827620.
Przewertowałem kartki pamiętnika. Na stronie 136 stało jak byk: „Dnia 16 stycznia brat wyrusza na wojenne szlaki wraz ze swym przyjacielem Bogumiłem Leżańskim, synem Antoniego, właścicielem znanej kawiarni w Warszawie, przy ulicy Marszałkowskiej 83. Mają oni fałszywe dokumenty, pieniądze w obcej walucie i ustaloną trasę. Z wypowiedzi brata wynikało, że zamierzają przekroczyć granicę Generalnego Gubernatorstwa (tak się teraz nazywa ten skrawek Polski z Warszawą i Krakowem) we wschodniej jego części, w okolicach Sanoka.”
Pieniądze w obcej walucie, czyli zapewne dolary, bez wątpienia mieli w ilości wystarczającej na podróż. A tu tylko po sto złotych? Kto zatem ich okradł?
Z saloniku dochodziło trzaskanie palących się w kominku polan. W drzwiach stanęła Agnieszka i przez chwilę obserwowała twórczy bałagan panujący w moim pokoju. Spojrzałem na nią przelotnie i odniosłem wrażenie, że w oczach ma łzy. Pewnie od dymu. Nie zwróciłem na to uwagi i kontynuowałem lekturę. Gdy po chwili zwróciłem wzrok w stronę drzwi, kobiety już tam nie było. Chyba włączyła stary odbiornik radiowy, w internetowej ofercie kwatery określony jako „wysokiej klasy sprzęt audio”, bo drewniana boazeria zawibrowała nagłym drganiem w rytmie starego przeboju „Budki Suflera”.
Zanim Agnieszka uporała się z urwaną gałką potencjometru i ściany przestały się trząść, odłożyłem laptop z rezygnacją. W tych warunkach nie da się pracować…
Jegomość w garniturze ścisnął dłońmi neseser
– Panie Maćku… Wie pan, że kiedy się pan zamyśla, szepcze pan pod nosem, a ja mam dobry słuch. Bardzo dobry…
Wzdrygnąłem się.
– Czyżby?
– Może użyłem metafory, ale i tak czytałem książkę. To wzmacnia… słuch. Ale jednej sceny w tej książce mi zabrakło.
– Której? – krzyknąłem.
– Tej, która miała miejsce nie w Bieszczadach. Potem pojechaliście na północ. Tam skierowały was tropy zagadki. I tam… – przerwał nagle i uśmiechnął się wyrozumiale.
– Skąd… Skąd, do cholery, pan to wie?!
– Wtedy też była burza, prawda? Jak dziś…
Domek nagrzany promieniami słońca, które aż do chwili, w której skryło się za jeziorem, pieściło jak czuły kochanek gorącym dotykiem każdy zakamarek drewnianej konstrukcji, zdawał się być pogrążony we śnie. Tak jak cała okolica, zalana srebrzystym blaskiem księżyca w pełni.
Szeroko otwarte okno z lekko zarysowaną szybą poruszyło się lekko, a szczupła gałąź rosnącej nieopodal sosny drgnęła, jakby śpiącemu drzewu przyśniło się coś niepokojącego. Biała muślinowa firanka załopotała. Leżałem na wznak, delektując się komfortem ogromnego łoża. Mimo, że zegar wiszący w saloniku na parterze wybił już dawno północ, nie mogłem zasnąć. Cisza wyostrza słuch. Wsłuchiwałem się w nią i z kwadransa na kwadrans do moich uszu dochodziło coraz więcej bodźców. Lekkie trzaski dębowych schodów, stukot szyszki spadającej na dwuspadzisty dach, cichutkie posapywanie Goliata, który zmęczony upałem postanowił nocować w wyłożonym chłodnymi płytkami salonie, a także powtarzający się co kilka minut szelest pościeli dobiegający z sąsiedniej sypialni. Agnieszka najwyraźniej również nie mogła spać.
Firanka poruszyła się po raz drugi, tym razem gwałtowniej. Sosna, dotychczas skąpana w świetle księżyca, jakby pociemniała. Nad lasem przetoczył się basowy, wibrujący dźwięk, który zagłuszył wszystkie pozostałe. Las ożył. Pierwszy podmuch nawałnicy przygiął wierzchołki drzew i zaniepokoił ukryte w lesie ptaki. Wyraźnie słyszałem ich ostrzegawcze nawoływania. Nagły błysk pioruna, trwający mniej niż sekundę, oświetlił sypialnię. Jak w świetle flesza dostrzegłem każdy słój drewnianej boazerii i proste, choć gustowne, rustykalne meble.
Po kilku sekundach błysk i grzmot nastąpiły prawie w tym samym momencie. Okno trzasnęło w przeciągu zamykając się, a potem otwierając, jak niepewna swoich uczuć kobieta. Ściana deszczu zaatakowała polanę. Zerwałem się na równe nogi i zanim przekręciłem uchwyt, na twarzy poczułem chłodne krople wdzierające się do wnętrza pokoju. Przez moment wahałem się. Ta burza miała w sobie coś dzikiego, naturalnego. Czemu się przed nią bronić?
Poszanowanie drewnianego wnętrza, będącego, jakby nie patrzeć własnością kogoś obcego, zwyciężyło. Zamknąłem okno, ale nie mogłem odmówić sobie przyjemności obserwowania żywiołu. Rozgałęzione w pionie i w poziomie błyskawice, łomot kropli deszczu rozpryskujących się o dach i szyby stanowiły spektakl wywołujący we mnie ukryte pragnienie bycia sam na sam z tym, czego nie stworzył człowiek.
Pierwszy zareagował Goliat. W uchylonych drzwiach pojawiła się morda owczarka, który ze stoickim spokojem psa pasterskiego obrzucił kontrolnym spojrzeniem moją sypialnię, potem spojrzał za siebie i wycofał się, demonstrując ogon poruszający się, jakby coś go ucieszyło.
W drzwiach stanęła Agnieszka ze świecą w dłoni. Blask chybotliwego płomienia niezbyt skutecznie rozświetlał mrok sypialni, ale za to pozwalał bardzo dokładnie dostrzec, że kobieta w kusej i prawie przezroczystej koszulce nocnej nie miała nic pod spodem. Miała za to bardzo przerażone oczy. I nabrzmiałe sutki wybrzuszające cieniutki tiul.
– Przepraszam – jej drżący głos świadczył o tym, że naprawdę się boi.
W tym momencie zdałem sobie sprawę z faktu, że jako że mam zwyczaj spać bez zbędnego obciążenia, stoję w półmroku zupełnie nagi. Może przez burzę, może przez coś innego, wcale nie poczułem się skrępowany.
– Za co, pani Agnieszko? – odpowiedziałem odruchowo, chociaż grzmot pioruna chyba zagłuszył moje słowa.
Kobieta przełożyła świecę z prawej dłoni do lewej, zdmuchnęła płomień i otworzyła usta, aby coś powiedzieć. W tym samym momencie kolejny piorun uderzył w drzewo, rosnące na skarpie. Huk i rozbłysk iskier zlały się w jedno.
Odwróciłem głowę w kierunku okna i w tym samym momencie poczułem ciepło wtulającego się we mnie ciała. Nie wiedziałem, gdzie rzuciła świeczkę, ale rozsądna część mojej jaźni zarejestrowała fakt, że ją wcześniej zgasiła.
– Pożaru chyba nie będzie… – mruknąłem idiotycznie.
– A może jednak? – usłyszałem cichy szept, który spowodował, że pochyliłem głowę w kierunku źródła jego dźwięku i nasze wargi spotkały się na ułamek sekundy.
Agnieszka, która jest sporo niższa ode mnie, podniosła ramiona do góry. Poczułem dotyk jej palców na szyi, a w świetle kolejnej błyskawicy, w zielonych oczach, w których do dzisiaj widziałem notoryczną ironię, zobaczyłem coś zupełnie nowego. I ekscytującego. Bardzo ekscytującego. Do tego stopnia, że odruchowo odsunąłem biodra od jej brzucha, żeby nie poznała jak bardzo ekscytującego.
Na próżno. Przysunęła się bliżej i sam nie wiem jak, ale nasze usta znowu się spotkały. Moje dłonie, zupełnie bez zgody świadomości, zaczęły błądzić po biodrach Agnieszki, która wspięła się na palcach stóp. Kolejny grzmot za oknem spowodował, że jej ciało zadrżało. Niewykluczone, że powodem nie był grzmot, tylko nasze języki, które muskając się wzajemnie, wywoływały u mnie dawno nieodczuwane emocje i intuicyjnie wyczuwaną zapowiedź nirwany.
Protegowana redaktora Borysa była zupełnie inna, niż kobiety, które znałem dotychczas. Łączyła w sobie cechy, których zawsze pragnąłem. Wiedziałem to, do cholery, teraz czułem instynktem samca. Cechy tak przeciwstawne, że zawsze pozostawały w sferze marzeń. Tak nieprawdopodobne w sensie wystąpienia u jednej osoby, że jednocześnie ich pragnąłem i bałem się tego, co może się stać, gdy je znajdę. Chyba bałem się, że stanę się wobec nich bezbronny. Że stracę przewagę.
W czasie, w którym warmińskie niebo rozbłysło kolejną błyskawicą, zdałem sobie sprawę, że to się właśnie dzieje.
Cieniutka koszulka łatwo przesunęła się przez głowę, jędrne piersi otarły się sutkami o moje ciało, na chwilę straciłem poczucie czasu i miejsca, a po chwili leżeliśmy na łóżku. Smak pocałunku kobiety bywa różny. Usta i język Agnieszki smakowały jak produkowana przez jakiś czas czekolada wedlowska. Pomarańcza z chili. Pikantna słodycz, połączenie grzechu i anielskości. Poczułem wzbierającą falę czułości. Pieściłem poruszające się zmysłowo ciało na wszelkie sposoby. Uda Agnieszki rozchyliły się powoli dając mi dostęp do najwrażliwszych miejsc. Jej miękkie włosy łonowe łaskotały moją twarz, a odgłosy burzy mieszały się co jakiś czas z narastającymi pojękiwaniami, tworząc niezapomniane akordy. Nie pamiętam jak długo to trwało. Dawanie czasem bywa cenniejsze niż branie. Czas nie ma znaczenia. Kolejna błyskawica oświetliła kobiece ciało wygięte w łuk, a grzmot stopił się z krzykiem rozkoszy. Agnieszka wbiła mi paznokcie w szyję, oddychając jak po długim biegu.
Przez chwilę patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a potem uniosła się na łóżku, głaszcząc po włosach. Jej dłonie przesunęły się niżej i poczułem dreszcze. Palce pani fotograficzki promieniowały niesamowitą energią. Każde muśnięcie łączyło w sobie ukojenie i podrażnienie zmysłów. Potem poczułem wilgotny dotyk języka…
Po raz drugi straciłem na chwilę poczucie czasu i przestrzeni. Boskie bodźce na chwilę ustały, za to zobaczyłem piękny kształt wypiętych pośladków górujących nad rozchylonymi udami.
Nad lasem znowu przetoczył się podmuch szkwału. Uniosłem się, obejmując biodra Agnieszki.
Po chwili fala ulewnego deszczu uderzyła w szyby…
Leżeliśmy, trzymając się za ręce na skotłowanej pościeli. Burza odchodziła na północ. Gasnące za jeziorem błyski coraz rzadziej oświetlały nasz mały, zagubiony gdzieś w puszczy świat.
– Maciek… – usłyszałem z lewej strony szept.
– Tak? – ścisnąłem tkwiącą w mojej dłoni dłoń.
– Ty znasz kilka języków, prawda?
– No… mniej więcej.
– A jak jest „kocham cię” po francusku?
– Je t`aime.
– Mieszkałeś na Węgrzech. Jak to jest po węgiersku?
– Szeretlek.
– Jeździsz na wakacje do Chorwacji, jak jest po chorwacku?
Uniosłem lekko brwi.
– Volim te.
Agnieszka zamyśliła się przez moment.
– A kiedy mi to powiesz po polsku?
– Czy mogę się do pana zwrócić po imieniu? – zapytał mój pasażer.
Seria błyskawic rozświetliła warmińskie niebo. Sam nie wiedziałem, jak dojechaliśmy prawie do celu. Celu, którego przecież nie znałem. Nie planowałem. Pierwsze krople deszczu zastukały o dach samochodu.
– Może pan – wykrztusiłem, wciąż rozdarty pomiędzy teraz a kiedyś.
– Maćku… Powiedz mi, co się potem stało? W książce ona nagle znika. Niedokończony wątek.
– Bo zniknęła! – krzyknąłem. – Szukałem jej! Rozpłynęła się jak zjawa! Borys twierdził, że wyjechała za granicę. Do Ameryki Południowej. To niemożliwe! Po skończeniu reportażu umówiliśmy się na spotkanie. Nie przyszła! Nie wyjechałaby bez słowa wyjaśnienia!
Pan Aleksander poluzował krawat.
– Czasem ludzie mają ważne powody, żeby zniknąć. Wbrew temu, co czują… Kochałeś ją?
Trzepnąłem dłonią w kierownicę. Goliat podniósł się ze swojego legowiska.
– Nadal kocham!
– A powiedziałeś jej to? Kochasz? Więc jedź tam.
– Tam?
– Tak. Tam. To jeszcze tylko kilka kilometrów. Dziś jest taka sama burza jak wtedy… A tu mnie wysadź, proszę.
– Tu?! Przecież tu nic nie ma! To środek lasu!
– Uważasz, że las to nic?
– I deszcz pada przecież.
– Nic mi nie będzie. Zresztą… Za kilka minut tędy będzie przejeżdżał inny samochód z kierowcą, który… być może również potrzebuje wsparcia. I dziękuję za autograf.
Zatrzymałem samochód na poboczu. Pan Aleksander uścisnął mi dłoń. Otworzył drzwi.
– Może jeszcze się kiedyś spotkamy – szepnął i rozpłynął się w ciemności.
Jak Ci się podobało?