Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie…
5 marca 2024
50 min
Po pierwsze, by niepotrzebnie nie przedłużać: „Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie…” jest najprawdopodobniej ostatnim opowiadaniem, jakie publikuję na Pokątnych. Przy czym owo „najprawdopodobniej” nie oznacza, że jutro zmienię zdanie, ale że bardzo (baaardzo!) chcę napisać jeszcze jedno, w którym wreszcie wykorzystam swoje pierwsze pomysły pisarskie jeszcze z roku 2005 (nie, nie pomyliły mi się daty), jednak nie jestem w stanie przewidzieć, kiedy i czy w ogóle to się stanie. Poza tym jednak nie przewiduję żadnej dalszej aktywności literackiej ani teraz, ani wcale. I… to właściwie tyle.
Jednocześnie nie mam zamiaru usuwać swoich tekstów. Przede wszystkim dlatego, że osobiście wybitnie nie lubię – żeby nie użyć mniej kulturalnych słów, bo tych padnie jeszcze aż nadto – sytuacji, w których autorzy nagle znikają bez słowa wyjaśnienia, a wraz z nimi ich prace. Czytajcie więc i komentujcie do woli bez obaw, że za chwilę nie będziecie mieli czego.
Po drugie: obszerna – i jednocześnie przedstawiona mocno dyplomatycznie – historia powstania niniejszego opowiadania znajduje się w postach na moim profilu facebookowym, natomiast tutaj opiszę ją w skrócie, za to bez jakże zbędnej pierdolonej poprawności politycznej. I od razu uprzedzam, że mało mnie już w tym momencie interesuje, co kto sobie i o moich przemyśleniach, o i mnie ogólnie pomyśli.
Po co więc to robię? Przede wszystkim po to, by „podziękować” tym wszystkim fałszywym królom i królowym, co to najpierw mnie zaślepili, później okradli z marzeń(*), a przez cały ten czas udzielali dobrych rad z dupy, że przecież wystarczy tylko wyjść ze swojej strefy komfortu, wcześniej wstawać, ciężej pracować i zrezygnować z tostów z awokado, a Ferrari już będzie czekało tuż za rogiem. Tymczasem jakże często nie ma absolutnie żadnego, kurwa, znaczenia, jak bardzo się staracie, jaką faktyczną jakość ma wasza praca i jak wielki wpływ całą dalszą karierę (nie tylko) pisarską może mieć pojedynczy sukces. A w szczególności porażka. I teoretycznie możecie robić wszystko, co należy i jak należy: pisać opowiadania pod konkretne wytyczne konkursów czy rekrutacji do wydawnictw, eksperymentować z nowymi formami wyrazu (pracując jednocześnie intensywnie nad rozwojem warsztatu, bo wbrew temu, co niektórzy twierdzą, nie mam naturalnego talentu i cała moja twórczość jest efektem ciężkiej harówki), współpracować z innymi autorami, jak również udzielać się aktywnie na grupach, forach oraz oczywiście portalach literacko-erotycznych, rozwijając przy okazji wszelkie możliwe i niemożliwe social media. Z takim praktycznym skutkiem, że – cytując pewną piosenkę – wszystko chuj.
I kiedy po kolejnej przegranej, odmowie i odrzuceniu naprawdę niewiele brakowało mi już do jębnięcia tym wszystkim w pizdu, na przełomie 2021 i 2022 roku znana i ceniona w środowisku autorka zaproponowała mi udział w antologii, organizowanej przez równie poważne wydawnictwo. Efektem tego było powstanie opowiadania na tyle dobrego, że zostało ocenione pozytywnie zarówno przez samą organizatorkę naboru, jak i zawodową redaktorkę, a na koniec zaowocowało oficjalną umową wydawniczą. Podpisaną. Własnoręcznie. Przyznam wprost, że było to naprawdę miłe i jeszcze bardziej satysfakcjonujące.
I co dalej? Ano… gówno. Szybko okazało się, że gdyby nie rezygnacja lepszych (czytaj: bardziej rozpoznawalnych) autorek, nikt by nawet na mnie nie spojrzał, praktycznie wszystkie zaangażowane w projekt osoby zamiast walczyć o wspólne dobro, skupiły na własnych doraźnych interesikach, a wspomniana umowa okazała się być warta tyle, ile papier, na której została wydrukowana. I po jej jednostronnym zerwaniu (nie pytajcie jak i dlaczego, widocznie tak można) przez wydawnictwo, moje poczucie własnej wartości upadło i sobie głupi ryj rozwaliło, pozostawiając poczucie straconej raz na zawsze szansy oraz brak jakiejkolwiek chęci do dalszego pisania. No i przygotowany już właściwie do druku tekst, z którym nie bardzo było co zrobić.
Jaki więc płynie z tego wniosek? Ano taki, że trzeba było podejść do tematyki „dark erotic” (bo taki klimat miała mieć ww. antologia) na mocne 30% jak dla obcego i napisać na odpierdol kolejny wtórny do bólu piczy romans mafijny, względnie inny równie przaśny pseudo-bedeesem na poziomie „nakolana suko twuj pan karze”. Bo nikogo nie obchodziła, nie obchodzi i obchodzić nie będzie ani oryginalne podejście do fabuły, ani możliwie wierne historycznie tło opowieści, ani tym bardziej forma i styl całości. A co się liczy, to odpowiedzcie sobie sami – podpowiem tylko, że nic innego jak bilans spodziewanych zysków, przeliczany na złote polskie, który w tym wypadku najwyraźniej nie był dość satysfakcjonujący. W przeciwieństwie do wspomnianej mafijno-bedesemowej szmiry, którą wydawnictwo wydawało i (o ile mi wiadomo) wydaje nadal.
Skoro więc tak właśnie było, tak jest i tak najwyraźniej będzie, i nawet tekstem napisanym w gruncie rzeczy ponad własne możliwości nie udało mi się szerzej zaistnieć, to dalsze starania nie miały, nie mają i nie będą miały żadnego sensu. Zwłaszcza że, patrząc choćby na „sukcesy” powstałych od tamtego czasu innych prac (o tym, co się działo na Facebooku, Instagramie, Wattpadzie, NE i jeszcze w paru innych miejscach nawet nie wspominam, bo to temat na jeszcze dłuższą dyskusję), trzeba było przerwać ten i tak nieuchronny upadek najdalej na etapie „#valentinestory”, a „Fin de siècle” zamieścić na Pokątnych dosłownie dzień po rozwiązaniu niedoszłych zobowiązań wydawniczych. Wszystkim wyszłoby to na zdrowie, a już na pewno mnie i mojemu zdrowiu. Nie tylko psychicznemu.
Dlatego też na koniec dobrze radzę: nie popełnijcie mojego podstawowego błędu i nie starajcie się za bardzo, bo najzwyczajniej w świecie nie warto. Nikt tego nie doceni, a już najmniej osoby, które będą wam takie docenienie obiecywały.
Niezależnie jednak od całego tego o wiele za długiego, gorzkiego i najpewniej zbyt emocjonalnego (z czego nie mam najmniejszego zamiaru się tłumaczyć, wybaczcie) wstępu, zapraszam serdecznie wszystkich do lektury. Jednocześnie najpewniej ostatni raz dziękuję Wam, Nieocenieni Czytelnicy oraz Jeszcze Wspanialsze Czytelniczki za to, że tyle czasu ze mną byliście, oraz oczywiście byłyście. I raz jeszcze przepraszam. Wy już wiecie, za co.
Poza tym jak lepiej się pożegnać, jeśli nie tekstem o takim tytule i publikowanym równo pięć lat (co do dnia!) od ukazania się mojego pierwszego oficjalnego dzieła na stronie głównej Pokątnych?
PS Niniejsze opowiadanie nie jest identyczne z tym, które miało znaleźć się w antologii. Wówczas dość mocno ograniczał mnie limit wielkości, konieczność powstrzymywania się przed nadmiarem agnesizmów oraz możliwie płynne prowadzenie akcji bez zbytnich dłużyzn czy opisów tła. Teraz już nie, efektem czego są mniejsze lub większe zmiany, rozszerzające tekst o mniej więcej 30% względem oryginału. Mam nadzieję, że przy okazji nie udało mi się narobić zbyt wielu błędów, a jeśli już takowe są, proszę z góry o wyrozumiałość.
A czy całość mogłaby być jeszcze lepsza? Widocznie nie, skoro nie jest.
(*) "The world is full of Kings and Queens, who blind your eyes then steal your dreams" - Black Sabbath "Heaven and Hell"
Od zawsze żyłam w przekonaniu, iż pomimo mych rozlicznych wad, przywar, słabostek oraz niepoliczalnej ilości wszelkiej maści błędów, jakie w życiu popełniłam, w ogólnym rozrachunku byłam, jestem i będę przyzwoitym człowiekiem. Oddzielającym jasno dobro od zła, niepozbawionym kręgosłupa moralnego i przede wszystkim niezdolnym do celowego skrzywdzenia drugiej osoby. Zwłaszcza bliskiej. Cóż z tego, skoro wystarczyło pojedyncze zdarzenie z udziałem ledwie dwojga osób, by cały mój system wartości posypał się niczym domek z kart. Ja zaś sama z może nieidealnej, lecz mimo wszystko bogobojnej kobiety, wiernej żony i sumiennej pracownicy stałam się perfidną intrygantką, wyuzdaną sadystką oraz wyjętą spod ludzkiego i boskiego prawa…
Zacznę jednak od początku, a konkretnie od pierwszego z winowajców mego upadku, czyli męża. Poznałam go we w gruncie rzeczy banalnych okolicznościach, kiedy zwyczajową niedzielną przechadzkę po Parkach Podjasnogórskich przerwała mi nagła ulewa. Schroniłam się czym prędzej w pobliskim pawilonie, pozostałym po tyle co zakończonej Wystawie Przemysłu i Rolnictwa, gdzie czekałam, czekałam… i czekałam. Nudziłam się jak mops, zezując przez jedno ramię na jakże znienawidzony pomnik Nayiaśnieyszego Alexandra II Cesarza Wszech Rossyi Króla Polskiego etc. etc., a zza drugiego bezskutecznie wypatrując dorożki, gdy niespodziewanie wyrósł przede mną lekko szpakowaty elegancik, uśmiechający się przymilnie spod modnego wąsika. Bez dalszych wstępów przestawił się jako „Ludwik Pierre Dolny de Żaba” – albo coś w tym guście – a następnie z przeuroczym francuskim akcentem zaproponował użyczenie parasola. Wraz z nim samym, ma się rozumieć.
Wahałam się dłuższą chwilę, w jaki sposób powinnam zareagować na tę jawną impertynencję, niemniej nie uśmiechało mi się ani dłużej tam tkwić, ani tym bardziej zmoknąć. Kiwnęłam więc tylko głową w niemym przyzwoleniu i przystałam na propozycję, modląc się w duchu, by nikt znajomy nie przyuważył mnie z obcym kawalerem pod rękę. A że miałam do pokonania całą długość Ulicy Panny Maryi aż do samego Nowego Rynku, zdążyłam odmówić bodaj wszystkie pacierze, jakie tylko znałam. Szczęśliwie dotarłam do domu bez dalszych przygód, co jednakże nie oznaczało, że nie zebrałam solidnej rodzicielskiej bury za niezaradność, poplamioną błockiem sukienkę i przede wszystkim nieoczekiwanego towarzysza, z obecności którego musiałam się naprawdę gęsto tłumaczyć. Wówczas jednak inicjatywę przejął sam Ludwik, przepraszając za niezręczną sytuację, w jakiej mnie postawił, po czym… ewidentnie skorzystał z okazji i wprosił się na prywatną wizytę. I jeszcze jedną, i kolejną, aż wreszcie stał się regularnym gościem w naszych drobnomieszczańskich progach.
Nie mogłam powiedzieć, by jego wizyty były sprawiały mi jakąkolwiek przykrość. Doceniałam maniery, obycie w szerokim świecie i zwłaszcza jakże barwnie opowiadane historie, co nie oznaczało bynajmniej, iż nie byłam świadoma faktycznych intencji, jakie mogły za tym stać. I stały. Dlatego nie zdziwiłam się specjalnie, gdy po upływie paru miesięcy takich podchodów Ludwik zjawił się wyfiołkowany jak nigdy wcześniej i poprosił o… nie, nie o mą rękę. A przynajmniej nie od razu. Najpierw chciał bowiem porozmawiać tak szczerze, jak to tylko możliwe. Przyznał otwarcie, że nie jest dziedzicem ani majątku, ani herbu, ani nawet zapisanymi złotymi zgłoskami w annałach historii nazwiska, a jedynie skromnym potomkiem popowstaniowego emigranta, próbującym jakoś odnaleźć się w ojczyźnie przodków. Przyrzeka jednak na wszelkie świętości, iż uczyni, co w jego mocy, by nie zawieść pokładanych w nim nadziei!
I dopiero wówczas się oświadczył.
Nie wiedziałam, czy bardziej skonfundowało to mnie, czy rodziców. Mogłam oczywiście wysłać niespodziewanego absztyfikanta w diabły, tyle że… jaki tak naprawdę miałam wybór? A przede wszystkim czy mogłam liczyć na cokolwiek – a raczej kogokolwiek – więcej? Przecież poza urodą porcelanowej laleczki oraz cokolwiek mglistymi perspektywami przejęcia skromnego rodzinnego sklepiku z galanterią damską (bo niby jako jedynaczce należał mi się on w posagu, ale nieprzewidywalne życie lubiło wywracać do góry nogami nie takie plany) także nie miałam wiele do zaoferowania, a Ludwik przynajmniej postawił sprawę jasno. No i… tak, podobał mi się! Zdecydowanie bardziej niż dowolny z lumpenproletariackich gołowąsów, wyłażących z równie brudnych co oni sami zaułków Starego Miasta, którzy zwykli się do mnie jakże topornie zalecać. Ostatecznie więc spojrzałam na matkę oraz ojca, dostrzegając w ich milczeniu powściągliwą, lecz pełną nadziei aprobatę, po czym przyjęłam propozycję Ludwika, stawiając własny los na jedną – i to wcale niezbyt pewną – kartę.
Nie miałam jednak zamiaru się zamartwiać, o nie! Za to cieszyć obecnością oficjalnego już narzeczonego, który na każdym kroku starał się udowodnić, że zasłużył na ów tytuł, już jak najbardziej tak. Ludwik komplementował mnie bezustannie, z pełnym zaangażowaniem pomagał w codziennych sprawunkach, natomiast w towarzystwie zachowywał się z przesadną wręcz grzecznością. Gdy zaś udawało się nam wymknąć gdzieś we dwoje, wówczas… cóż, momentalnie zapominał o etykiecie, potrafiąc choćby znienacka podwinąć mi suknię aż do kolan, że nie wspomnę o skradanych coraz odważniej pocałunkach w policzki, szyję, uszy. I usta, kiedy to ma młodzieńcza kobieca słodycz przenikała się z jego dojrzałą tytoniową męskością.
Oddawaliśmy się takim skrywanym przed światem afektom przez jakieś pół roku, aż wreszcie umęczeni wszechobecnymi konwenansami postanowiliśmy sprawę jasno: czym prędzej bierzemy ślub i idziemy na swoje. A skoro tak, skupiliśmy się na jakże koniecznym ciułaniu każdego rubelka, spotkaniach z rodziną, urzędnikiem, księdzem, no i poznawaniu siebie nie tylko z tej dziennej, ale i nocnej strony. Owszem, przyrzekłam zarówno Ludwikowi, jak przede wszystkim sobie zachować czystość aż do przysięgi, lecz w pozostałych kwestiach nie miałam zamiaru czekać. Nie tylko z powodu coraz trudniejszych do okiełznania emocji, lecz także – a może przede wszystkim – zapobiegliwości. Może i sama nie miałam nie wiadomo jakiego doświadczenia życiowego, niemniej zdążyłam się już naoglądać nieszczęśliwych małżeństw, samotnych matek, opuszczonych ojców, bezpańskich dzieci, długo mogłabym wymieniać.
Dlatego też postanowiłam przygotować się do swej przyszłej roli najlepiej, jak było to możliwe. Ludwika zresztą też. Zarówno w teorii, jak i praktyce. Wynalazłam w tym celu całkiem przytulne – i położone w odpowiednim oddaleniu od ciekawskich spojrzeń sąsiadów, ma się rozumieć – pokoiki na godziny, których właścicielka nie zadawała zbyt wielu pytań. I tam właśnie po raz pierwszy ukazałam się ukochanemu taką, jaką mnie Bóg stworzył, by następnie, drżąc ze wstydu oraz podniety jednocześnie, pozwolić wyraźnie bardziej doświadczonemu kochankowi dotykać wciąż niedojrzałych piersi, smukłego brzucha, ściśniętych ud. W zamian poprosiłam go o taką samą nagą prawdę i… przyznam, że gdy ujrzałam go w pełnej krasie, nie mogłam wyjść z podziwu na widok może już nie najmłodszego, lecz wciąż pełnego werwy mężczyzny. Po czym, zachęcona przez samego Ludwika, w przypływie odwagi chwyciłam okazałe przyrodzenie i sprawiłam, by po ledwie kilku chwilach wytrysnęło spełnieniem.
Prędko przekonałam się również, że także tamte, najbardziej wstydliwe miejsca, można pieścić nie tylko dłońmi, lecz i ustami! I to z jakże cudownym efektem! I choć miałam świadomość, że przecież dopiero zaczynam poznawać zarówno siebie, jak i przyszłego męża, zaś gorset przyrodzonego skrępowania wciąż boleśnie mnie uciskał, już wówczas przydarzały mi się momenty, w których płonące żywym ogniem cielesne namiętności brały górę nad chłodną logiką rozumu. Do tego stopnia, że nieraz musiałam wciskać twarz w poduszkę, by nie zwabić nieartykułowanymi odgłosami namiętności żądnych wrażeń podglądaczy.
Co zaś się tyczyło wyczekiwanej nocy poślubnej, przebiegła ona… zwyczajnie. Bez anielskich chórów, spadających gwiazd i całej reszty bajdurzenia, jakie nieraz wyobrażają sobie zaczytane w naiwnych romansidłach pannice. Po prostu tu i ówdzie było mi przyjemnie, w paru innych miejscach trochę pobolało i właściwie to tyle. Niemniej, nawet jeśli wciąż brakowało mi wprawy a niewielka czynszówka, służąca nam jako z założenia tymczasowe mieszkanie, nie sprzyjała nie wiadomo jakim miłosnym uniesieniom, starałam się, jak tylko potrafiłam. Przed każdym sypialnianym tête-à-tête układałam fryzurę, podmalowywałam usta czy nawet perfumowałam się tu i ówdzie, jakbym szła na co najmniej proszony raut do ministra. Przede wszystkim jednak przygotowywałam się na coraz to nowe doznania. Raz wolałam być klasycznie pod ukochanym, innym razem nad, czasami też obracałam się tyłem i prężyłam niczym kocica w rui. A przede wszystkim pytałam, czego by chciał. Zwierzałam się, czego sama bym pragnęła. Lub, co także się przecież zdarzało, czego nie.
Uwielbiałam na przykład, kiedy Ludwik wycałowywał mą kobiecość, lecz gdy posuwał się ledwie kilka centymetrów dalej, nieustępliwie odmawiałam. Podobnie sama odwdzięczałam się intymnymi pocałunkami, jednak nieustępliwie nie pozwalałam, by dochodził do finału w ten sposób. W dłoniach, na biuście, brzuchu, pośladkach czy gdziekolwiek indziej – owszem, ale w ustach przenigdy! No i nie chciałam nawet słyszeć o zbytnim wystrzyżeniu kasztanowych loczków, z których iście satynowej miękkości byłam taka dumna! Nie stanowiło to jednak na tyle istotnych kwestii, by wywoływały rozdźwięk między nami. Przeciwnie: uczyły wzajemnej tolerancji i zrozumienia, a także dopingowały do poszukiwania innych, nieodkrytych dotąd sposobów sprawiania rozkoszy.
Co niemniej istotne, nie marnowaliśmy czasu jedynie na łóżkowe igraszki, lecz także – a może przede wszystkim – w pocie czoła pracowaliśmy na wspólną przyszłość. A skoro potrafiłam szyć zgodnie z wykrojem, w razie potrzeby zdjąć miarę, a i projektowanie nowych wzorów też szło mi całkiem nieźle, postanowiłam nie wyważać otwartych drzwi, tylko podążyć po wydeptanych śladach rodziców. Tyle że o co najmniej kilka kroków dalej i na własny rachunek. Zostałam więc najpierw pomocnicą w niedalekiej pracowni gorseciarsko-bieliźniarskiej, a niedługo później, gdy właścicielka na własnej skórze – i to dosłownie – przekonała się o mym wrodzonym talencie, de facto jej główną krojczynią. Na dodatek mogłam dowolnie korzystać z resztek materiałów, dzięki czemu wypróbowywałam w praktyce zarówno te bardziej tradycyjne, jak i zdecydowanie mniej przyzwoite pomysły. Zazwyczaj najpierw na sobie, a gdy efekt okazywał się satysfakcjonujący, wówczas dzieliłam się nimi z szerszą publicznością.
Oczywiście miałam cichą nadzieję, iż moje (nie)skromne propozycje modowe spotkają się z akceptacją klientek, jednak nie spodziewałam się aż takiego odzewu! Owszem, konserwatywne matrony zerkały na prezentowane przede mnie coraz odważniej zwiewne koszulki nocne, wydekoltowane gorsety czy koronkowe pasy do pończoch z nieukrywanym zgorszeniem, jednakże te bardziej otwarte na nowinki damy były nimi wprost zachwycone! Co istotniejsze, nie ograniczały się jedynie do słów uznania, a sięgały do portmonetek. I to głęboko. A skoro tak, postanowiłam iść za ciosem i konsekwentnie poszerzać asortyment, w czym wydatnie zaczął pomagać mi… Ludwik.
Nie minęło wiele czasu, a zauważyliśmy, iż pełen eleganckiego uroku mężczyzna w średnim wieku ma znacznie większy posłuch wśród socjety niż towarzysząca mu młoda kobieta. Mało tego, potrafił przekuć ową rosnącą pozycję towarzyską na bardzo konkretne pieniądze. Tam, gdzie ja traciłam całe godziny na (daremnych zwykle) próbach wynegocjowania lepszych cen nawet na odrzuty drugiego gatunku, on wchodził jak do siebie, pożartował, popił i podjadł na koszt gospodarza, po czym wychodził z rękoma pełnymi najprzedniejszych koronek, jedwabi, szyfonów, batystów i sama nie wiedziałam, czego jeszcze. I to niejednokrotnie za półdarmo. Zamiast jednak chwycić w ręce sztandar rewolucji i wraz z innymi zajadłymi sufrażystkami u boku wojować z ową jawną niesprawiedliwością, postanowiłam pragmatycznie zostawić mężowi kwestie zaopatrzeniowo-sprzedażowe, zaś samemu zająć tym, co umiałam najlepiej. Czyli nie mniej i nie więcej, a przemienianiem pozbawionych jakichkolwiek emocji beli materiału we wzbudzającą pożądanie bieliznę. Z odpowiednim zyskiem, ma się rozumieć.
Interes szedł nadspodziewanie dobrze i nie minął kolejny rok, a byliśmy z Ludwikiem w stanie wykupić cały interes na własność, co zresztą uczyniliśmy. Połączyliśmy go od razu ze sklepem moich rodziców, dzięki czemu mogliśmy oferować pełen katalog produktów dla nowoczesnych pań oraz panien: od modnych parasolek, przez eleganckie rękawiczki, po szyte na każde, najbardziej nawet nietypowe kształty oraz potrzeby elementy garderoby. W ciągu ledwie jednego sezonu wyrobiliśmy sobie taką reputację, że już to nie my jeździliśmy na przeszpiegi do Warszawy, by podglądać najnowsze trendy, ale klientki stamtąd odwiedzały nas, nie szczędząc ani pochwał, ani zwłaszcza grosza.
Dzięki temu stać nas wreszcie było na przeprowadzkę do nowego mieszkania. Nie tylko znacznie bardziej licującego wielkością i wyposażeniem z bieżącym statusem materialnym, lecz także dającym znacznie lepsze perspektywy na odpowiednie wychowanie dzieci, o które coraz intensywniej się staraliśmy. Tutaj jednak pojawił się z pozoru banalny, a jednak zupełnie niezauważony zawczasu problem – okazało się, że jesteśmy oboje na tyle pochłonięci interesami, iż mimo najlepszych chęci nie damy rady sami odpowiednio zająć się takim lokum. Podjęliśmy więc decyzję, która zaważyła na pojawieniu się drugiej aktorki wspomnianego we wstępie dramatu: postanowiliśmy mianowicie zatrudnić służącą.
Udaliśmy się w tym celu do pobliskiej pensji dla guwernantek, której dyrektorka stwierdziła co prawda, że na daną chwilę nie jest w stanie polecić nam nikogo od ręki, jednak ma inną propozycję. Konkretnie taką, by zamiast płacić osobie już wykwalifikowanej, może przyjęlibyśmy mniej doświadczoną dziewczynę w zamian za wikt i opierunek? Bo jest taka jedna sierota, pilnie potrzebująca odpowiedniej opieki… i gdybyśmy byli tak uprzejmi i pomogli… jak się sprawdzi, to przyjmiemy ją na stałe, a jak nie, to wtedy powrócimy do poszukiwań… a w ogóle, to najlepiej od razu nam ją przedstawi!
Co prawda Ludwik zerkał raczej krzywym okiem na perspektywę pilnowania kogoś, kto przecież sam powinien pilnować i siebie, i całego naszego dobytku, niemniej ja zobaczyłam w tej zestrachanej, wyraźnie niepewnej własnego losu istotce coś, co kazało mi się za nią wstawić. I od razu zadeklarować buńczucznie, że wezmę całkowitą odpowiedzialność za jej edukację, wychowanie i co tam jeszcze było konieczne. No i niech mnie piorun publicznie strzeli, jeśli nie zrobię z Afrodyty – bo takie dostojne imię biedaczka nosiła, co było swoją drogą jawnym prztyczkiem od złośliwego losu – najlepszej służącej w całej Kongresówce! A co!
Owszem, była ona mocno nieokrzesaną dziewczyną z gminu, której okiełznanie przypominało zakładanie krowie chomąta, równocześnie jednak tryskała entuzjazmem, nie bała się ciężkiej pracy i przede wszystkim zachowywała nad wyraz uczciwie, czym szybko zaskarbiła sobie nie tylko uznanie Ludwika, lecz i mą szczerą przyjaźń. I choć zdawałam sobie sprawę, że zbyt dalekie spoufalanie nie wszystkim musiało się podobać, nie mówiąc już o napytaniu nam obu niemałej biedy, z pełnym przekonaniem zaufałam Afrodycie. Znaczy Ditce, bo tak zaczęłam ją zdrobniale wołać.
Niestety nie wszystkie sprawy układały się tak pomyślnie, jakbym sobie tego życzyła. Zwłaszcza te małżeńskie. Już niedługo po ślubie zauważyłam zmianę w zachowaniu Ludwika – coraz częściej traktował mnie protekcjonalnie, by nie rzec instrumentalnie, zwłaszcza gdy w grę wchodziły interesy. Wybaczałam mu jednak, gdyż przecież sam robił tak wiele dla naszego wspólnego dobra, a i mnie czasami ponosiły niezdrowe emocje. Zupełnie czym innym była sfera intymna – choć nie byłam żadną niedotykalską cnotką, lubiłam odważne, momentami wręcz obrazoburcze praktyki łóżkowe i starałam się całym tak sercem, jak i ciałem, w obliczu coraz odważniejszych propozycji Ludwika coraz częściej tchórzyłam. Zwłaszcza gdy zachęcał mnie do szukania inspiracji w wichrzycielskich dziełach jego libertyńskich rodaków – na czele z ich niekoronowanym władcą, niesławnym markizem de Sade – których nijak nie akceptowałam. Zupełnie nie rozumiałam i tym bardziej nie czułam potrzeby podobnych pragnień i żadną miarą nie potrafiłam się przemóc, by otworzyć swą intymność szerzej. Tak w przenośni, jak i dosłownie. Z każdym więc mijającym tygodniem i miesiącem owe różnice narastały i narastały, aż wreszcie stało się, co stać prędzej czy później musiało.
Nie mogłam dłużej udawać, że nasze problemy rozwiążą się same, a skoro tak, postanowiłam przynajmniej spróbować stać się na powrót żoną idealną i przekonać się, co z tego wyniknie. Pewnej niedzieli przygotowałam (oczywiście z wydatną pomocą Ditki) wystawny obiad, po którym wybraliśmy się na romantyczny spacer jedynie we dwoje, zakończony w pobliskiej cukierence. Wieczorem natomiast znów zasiedliśmy w trójkę przy jednym stole, zaśmiewając się z opowiadanych dykteryjek, które wraz z kolejnymi kieliszkami domowej nalewki stawały się coraz sprośniejsze. Gdy wreszcie butelka pokazała dno, odprawiłam cokolwiek wstawioną służkę do siebie, natomiast mężowi zapowiedziałam, iż widzimy się za kwadrans w sypialni.
Nie planowałam od razu przekraczać wszelkich norm przyzwoitości, niemniej szumiący w głowie alkohol wyraźnie dodał mi animuszu. Odświeżyłam się więc bardzo dokładnie – by nie rzec: dogłębnie – założyłam ledwie-ledwie przysłaniający biust gorsecik z czarnego atłasu oraz pończochy na haftowanym pasie, a twarz przysłoniłam karnawałową maseczką. I w takim właśnie, wybitnie nieprzyzwoitym anturażu, powitałam Ludwika, który bez dalszych zachęt zabrał się do dzieła.
Musiałam przyznać, iż do pewnego momentu zachowywaliśmy się owszem, jednoznacznie niegrzecznie, lecz wciąż wszystko odbywało się w dobrze nam znanych ramach. Wówczas jednak zobaczyłam w oczach męża… czyżby oczekiwanie na coś więcej? Nadzieję na spełnienie fantazji, których dotychczas mu odmawiałam? A może zwyczajny zawód, że przecież tak bardzo się dla mnie stara, słysząc w zamian jedynie: „nie, nie tak, nie chcę, nie dzisiaj, nie jutro”. Dlatego tym razem postanowiłam choć trochę się odwdzięczyć, nawet gdyby wiązało się to z naruszeniem wydawałoby się absolutnie nienaruszalnych granic. Najpierw pozwoliłam wycałować się aż do finału, po czym, nie zwlekając ani chwili, zadarłam wysoko pośladki i rozchyliłam je dłońmi. Ludwik aż wytrzeszczył oczy na ten widok, jednak wciąż nie był pewien, co czynić. I dopiero wyszeptane „wyliż mnie… tam” przełamało opór. Nas obojga.
Nie mogłam powiedzieć, by było mi nie wiadomo jak przyjemne, lecz nadto wyraźnie widziałam, słyszałam i czułam zachwyt Ludwika, którego satysfakcji tak przecież bardzo pragnęłam. Kochałam jak nikogo innego na calutkim świecie. Rozkoszował się on nowym doznaniem, podskubując wargami niesforne loczki i mrucząc kolejne pochwały, z których każda była odważniejsza od poprzedniej. Aż w końcu zapytał, czy byłabym gotowa na więcej.
Zanim zorientowałam się, dokąd to wszystko zmierza, klęczałam z rękoma przywiązanymi jedwabnymi szarfami do ramy łóżka i opuszczoną nisko głową, za to tyłkiem wypiętym jak u dyplomowanej córy Koryntu w co najmniej trzecim pokoleniu. I – choć nijak nie chciałam się przyznać ani przed mężem, ani tym bardziej samą sobą – samo poczucie znajdowania się w tak bezwstydnej pozie sprawiało, że policzki płonęły mi żywym ogniem. Mniej lub bardziej intencjonalnie otwierałam się przed już nie powściągliwym, starającym się postępować jak najczulej mężem, a buchającym rozgrzaną do czerwoności chucią samcem, który pragnął mnie posiąść. Zdobyć i podporządkować. Tutaj i teraz. Ja zaś miałam mu się taka oddać. Całkowicie bezwolna. Zdana na jego łaskę i niełaskę.
Mimo że bolały mnie kolana, plecy sztywniały a skręcona niewygodnie szyja przyprawiała o zawroty głowy, pozwalałam na wszystko. Na bezwstydne wylizywanie absolutnie każdego fragmentu ciała. Na wpychanie dalekich od delikatności palców nie tylko w uwrażliwioną niedawną rozkoszą kobiecość. Na… choć bardzo chciałam, nie potrafiłam już użyć delikatnych słów i nazwać tej sytuacji inaczej niż ordynarnym, kurewskim wręcz rżnięciem. Ostatkiem sił tłumiłam wzbierające w gardle wycie, gdy żylasty chuj rozpychał obolałą cipę, zaś ociekająca śliną dupa zaciskała się boleśnie na wciśniętym w nią bezczelnie kciuku.
To bym jednak jeszcze wytrzymała, gdyby w pewnym momencie jego miejsca nie spróbował zająć wspomniany kutas. I na nic zdało się szamotanie, prośby czy w końcu błagania o litość – Ludwik brał mnie, jak chciał. Jak mnie wydawało się, że chciałam. I tylko i wyłącznie wydawało, niestety. Popchnięta rozdzierającym bólem do ostateczności, wreszcie przełamałam wstyd i wydarłam się na całe gardło. Na całą kamienicę, podwórze i co najmniej pół Rynku. Z takim skutkiem, że Ludwik jedną ręką szarpnął mnie za włosy, a drugą ścisnął odsłonięte gardło. Nie byłam w stanie krzyczeć, uwolnić się, nic. Coraz bardziej zamroczona brakiem oddechu, poddawałam się iście zwierzęcemu pierdoleniu do chwili, aż straciłam świadomość.
Niby powróciłam do rzeczywistości, lecz wciąż nie potrafiłam do końca wytłumaczyć, co się właściwie ze mną działo. Leżałam otulona kojąco chłodną pościelą na kolanach Ludwika, który z rozanielonym uśmiechem głaskał mnie po policzku, szepcząc najczulsze z czułych słówka. Dziękował za to, jaka byłam cudowna, jak niesamowitą przyjemność mu sprawiłam i wciąż powtarzał, jak bardzo mnie kocha. Jednocześnie głowa mi huczała, ciało drżało a miejsca intymne paliły żywym ogniem. Najgorsze były jednak myśli, których nijak nie potrafiłam doprowadzić do ładu. Nie miałam bladego pojęcia, czy powinnam się cieszyć, płakać, złorzeczyć, paść przed mężem na kolana, czy może raczej wyrzucić go z domu. Najlepiej wprost pod załadowany po brzegi wóz z węglem. I ani wizyta w łazience, z której musiałam czym prędzej skorzystać, ani przepełniona cierpieniem noc, ani wcale nie bardziej radosny poranek nie przyniosły ukojenia.
Wprost przeciwnie. Co prawda nie byłam wykwalifikowaną pielęgniarką, starałam się też ze wszystkich sił nie wyobrażać sobie od razu nie wiadomo czego, lecz ślady, jakie pozostawiłam po sobie w toalecie, napełniały mnie obrzydzeniem i przerażeniem zarazem. Miałam już nawet zamiar wołać Ditkę, by czym prędzej biegła po doktora, lecz nie potrafiłam się przemóc. Zresztą spodziewałam się, że jego słowa zamiast pomóc, popchną mnie w jeszcze większą rozpacz. Wrzuciłam więc tylko ukradkiem zakrwawioną bieliznę do pieca, założyłam świeżą, na wszelki wypadek wzięłam jeszcze czyste ręczniki i na powrót powlokłam się do łóżka, starając się ze wszystkich sił nie zacząć wyć.
Z początku Ludwik wyglądał na szczerze przejętego mym stanem, lecz z każdym kolejnym dniem jego momentami przesadna wręcz troska ustępowała coraz wyraźniejszej irytacji. Aż wreszcie podczas jednego ze śniadań, zamiast wreszcie przeprosić mnie na kolanach i z co najmniej bukietem kwiatów, przynajmniej spróbować wytłumaczyć się z wybitnie niegodnego zachowania i przede wszystkim porozmawiać o tym, co właściwie i dlaczego się wydarzyło, niespodziewanie odprawił służącą i spojrzał na mnie ni to ze złością, ni z jawną pogardą. Po czym wycedził lodowatym głosem, że nasze stosunki ulegną znaczącym zmianom. I żebym nie udawała zdziwionej, bo przecież sama do tego doprowadziłam! Tyle czasu kusiłam go, prowokowałam i obiecywałam nie wiadomo co, po czym wycofywałam się w ostatnim momencie, aż stracił cierpliwość i siłą weźmie, co mu się od dawna należy.
Oczywiście nie za darmo, co to, to nie! W zamian za łóżkową uległość będę doceniana jak żadna inna, hołubiona, wielbiona, wynoszona pod same niebiosa. Dostanę wszystko, czego tylko zapragnę i co sobie wymarzę w najśmielszych snach: od takiej ilości pieniędzy, jakiej nie będę w stanie wydać, po gromadkę pociech, którym także nie braknie nawet ptasiego mleka. Jeśli natomiast choć spróbuję się sprzeciwić, nie mam co liczyć na litość. A gdybym wciąż wątpiła w jego słowa, ma też inne argumenty.
Zamiast dokończyć, wstał znad stołu, podszedł do mnie i chwycił za włosy, zmuszając do pochylenia głowy. Bez cienia subtelności rozchylił palcami usta, po czym wepchnął w nie wyciągniętego ze spodni sztywnego już kutasa. Pieprzył tak długo – nie szczędząc po drodze nie tylko słów uwłaczających mej godności, ale też dalszego niszczenia fryzury czy nawet policzkowania, gdy nie byłam dość posłuszna – aż doszedł, nie pozwalając uronić ani kropli. Następnie, jak gdyby nigdy nic, zapiął się, pocałował w czoło i… zawołał z powrotem służącą. Oznajmił, że słabo dziś wyglądam, więc koniecznie powinnam spędzić ten dzień w łóżku i wypocząć, a ona koniecznie ma mi towarzyszyć. I wyszedł.
Musiałam wyglądać naprawdę tragicznie, skoro Ditka bez pytania znów zaprowadziła mnie do łóżka. Dopiero wówczas zrozumiałam, co naprawdę znaczyło polecenie Ludwika – mianowicie, gdy tylko skończyła sprzątać jadalnię, zjawiła się w sypialni w samej halce i z nieukrywanym entuzjazmem wskoczyła pod pościel. Nie mogłam powiedzieć, by jakoś specjalnie mi się to podobało, byłam jednak tak fizycznie oraz zwłaszcza psychicznie zniszczona, że nie protestowałam. Poza tym doceniałam może naiwną, lecz jakże szczerą troskę prostej dziewczyny, która zapewne nie do końca pojmowała dwuznaczność swego postępowania. No i było mi najzwyczajniej przyjemnie przytulić się do ciepłego, apetycznie krągłego, pachnącego kwiatowym mydłem ciała. Objęłam je więc i ani się obejrzałam, a wreszcie zasnęłam.
Mimo że ze wszystkich sił próbowałam znaleźć wyjście z tej matni, tak naprawdę poszukiwałam czegoś, co z założenia nie istniało. Nie mogłam się przeciwstawić, nie mogłam odejść, nie mogłam zrobić właściwie niczego. Nie miałam nawet możliwości zwrócenia się o pomoc do kogokolwiek – rodziców, najbliższych przyjaciół, zaufanego doktora, sędziego na ewentualnej rozprawie, bez znaczenia. Pomijając już nawet upokorzenia, jakie musiałabym znosić w wyniku wywlekania jakże intymnych spraw na widok publiczny, ryzykowałam przecież utratą nie tylko honoru. Cały interes był tylko teoretycznie wspólną własnością moją oraz Ludwika, praktycznie bowiem na lwiej części dokumentów, potwierdzeń transakcji, weksli i czego tam jeszcze widniał jego podpis. Nawet umowy nowych pracownic, których zdążyliśmy zatrudnić już kilkanaście, sygnował on.
Dlatego ostatecznie po prostu się poddałam, co innego mi pozostało? Oddawałam się poczynającemu sobie coraz odważniej mężowi niemal każdej nocy, starając się znosić dzielnie każdą perwersję, jakiej się dopuszczał. A tych było aż nadto. Ludwik krępował mnie w najbardziej wyuzdanych – i równocześnie skrajnie niewygodnych – pozach. Bił gołą dłonią, zwiniętą rękawiczką, paskiem, cieniutką trzcinką, płaską deseczką wyciągniętą wprost z kuchennej szuflady, długo mogłabym wymieniać. Podduszał wszystkim, czym tylko dało się opasać szyję. Wbijał te same igły, których za dnia sama nieraz używałam, w co wrażliwsze miejsca. Bywało, że przypalał świecą. I przede wszystkim pieprzył bez litości w każdy otwór ciała, wyzywając przy tym od najgorszych. A gdy już skończył, tulił jak swój najcenniejszy skarb, obsypywał najbardziej wymyślnymi komplementami, wyznawał dozgonną miłość i powtarzał bezustannie, że to wszystko dla mojego dobra, wpędzając mnie tym w już nie rozstrój nerwowy, a regularną histerię.
Nie byłam w stanie normalnie spać, jeść, w ogóle funkcjonować. W strachu przed ujawnieniem kompromitującej prawdy unikałam jakichkolwiek wyjść, spędzając całe dnie w czterech ścianach w towarzystwie… no właśnie – Ditki. Już nie zwyczajnej służącej, a tak naprawdę jedynej osoby, w ramię której mogłam się wypłakać. Dyskretnej powierniczki sekretów, która to, mimo że musiała widzieć ślady coraz wymyślniejszego katowania, nie zadawała zbędnych pytań, zawsze czekając cierpliwie, aż sama się zwierzę. Troskliwej opiekunki, z największą czułością pielęgnującej krwawiące szramy na ciele i duszy. A może jeszcze kogoś więcej?
Zrozpaczona, skrzywdzona i poraniona do żywego, mniej lub bardziej świadomie poszukiwałam delikatności kobiecego dotyku. Co jeszcze istotniejsze, sama ów dotyk odwzajemniałam. Oczywiście zdawałam sobie doskonale sprawę, że pod żadnym pozorem nie powinnam posuwać się tak daleko, lecz im Ludwik bardziej brutalnie się ze mną obchodził, tym mnie coraz mniej obchodziło, powinnam robić, a co nie. Aż wreszcie któregoś razu coś we mnie pękło. Raz a dobrze. Uświadomiłam sobie jakże banalną prawdę, że Ditka jest ponad wszystko młodą, mimo plebejskiego pochodzenia całkiem zadbaną i naprawdę niebrzydką dziewczyną. Owszem, nawet gdyby ubrać ją w najprzedniejsze stroje i najdroższą biżuterię, nadal brakowałoby jej wdzięku, o czymś takim jak subtelność nawet wspominając, ale jakie to miało znaczenie? Przecież nie tego w niej poszukiwałam i nie tego potrzebowałam!
Nie miałam ani siły, ani ochoty dłużej się powstrzymywać i nim się zorientowałam, nasze usta się spotkały. Spijałam z jej urzekająco miękkich warg własne łzy, szlochając ni to z rozpaczy, ni z zupełnie nieoczekiwanej przyjemności, którą tyle czasu miałam na wyciągnięcie ręki. Lizałam zwieńczoną jakże słodkim sutkiem pierś. Obcałowywałam każdy fragment skóry, jaki tylko wyłonił się spod fartuszka. Wdzierałam się palcami coraz głębiej w otwarcie oczekującą na więcej kobiecość.
Tak czy inaczej – stało się. Mimo że wcale nie tak dawno byłam gotowa poświadczyć notarialnie, iż nigdy nie czułam, nie czuję i nie będę czuła absolutnie żadnego pociągu erotycznego do własnej płci, teraz nie byłam pewna już niczego. Przeciwnie: pragnęłam Ditki jak nikogo wcześniej. Z Ludwikiem włącznie. Chciałam, by jak najczęściej się do mnie przytulała. Pieściła, jak tylko ona potrafiła. Smakowała każdy fragment mego ciała niczym najpyszniejszy łakoć, delektując się nim z przesadną ostentacyjnością. Pozwalała się odwdzięczać dokładnie tym samym. Byśmy pozornie grzecznie kładły się spać, a tak naprawdę nakrywały kołdrą i ukradkiem sprawiały sobie nawzajem rozkosz za rozkoszą. Zatracały w grzesznej namiętności, nie zważając na nic ani nikogo. Poznawały najsekretniejsze z sekretów i to z tej najbardziej intymnej, by nie rzec naturalistycznej perspektywy.
Gdy tylko nadarzała się okazja, nie tyle nawet prosiłam, a wręcz błagałam Ditkę, by rozsiadała się na fotelu, rozchylała przede mną uda na całą szerokość i pozwalała podziwiać swą jakże inną od mej własnej intymność – pulchną jak i reszta ciała, o niemalże bordowym wnętrzu, otoczonym równie ciemnym jak ten na głowie, zapewne nigdy nie przycinanym gąszczem. Chwytała w dłonie nieprawdopodobnej wręcz wielkości jak na jej wiek oraz wzrost biust i ugniatała, aż brodawki zaczynały sterczeć, po czym podstawiała mi je pod same usta. Wypinała się jak ostatnia bezwstydnica i kołysała… tak, dupą. Wielkim, trzęsącym się przy każdym klepnięciu zadkiem, który mogłam bez końca obejmować. Miętosić. Wylizywać tak głęboko, jak tylko pozwalała mi na to długość języka.
W tej właśnie na wskroś zakazanej, lesbijskiej relacji ze służącą szukałam odskoczni od tego, co robił ze mną Ludwik. I znajdywałam. Teraz już nie jedyny i ukochany ponad wszystko, a przeklinany całą duszą mąż mógł mnie do woli upokarzać, bić czy mówiąc najbardziej wprost: gwałcić, podczas gdy ja w marzeniach przeżywałam pełne przecudownej czułości chwile z prawdziwą ukochaną. I choćby nie wiadomo, jak się starał, jak mnie poniżał i jak krzywdził, nie mógł mi tego zabrać.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Niezależnie od faktu, że to przede wszystkim Ludwik dbał o prowadzenie firmy, odwiedzając w tym celu Łódź, Warszawę, Choroszcz czy parokrotnie także i sam Petersburg, od czasu do czasu to na mnie spadał obowiązek spotkań z kontrahentami, niejednokrotnie również wymagających dalszego wyjazdu. Mimo związanych z tym obaw, starałam się korzystać z każdej takiej okazji, by choć na te kilka dni wyrwać się z katowskich szponów męża. I jednocześnie za każdym razem namawiałam Ditkę, by mi towarzyszyła – oficjalnie jako pomoc w przynieś-zanieś-podźwigaj walizę wypełnioną po brzegi galanterią, a nieoficjalnie także w innych, wiadomych jedynie nam obu celach – jednak Ludwik zawsze znajdował dla niej jakieś bardzo pilne zajęcie. Mnie z kolei zwykł rugać nie tylko za najmniejsze nawet niepowodzenie, ale i dłuższą niż przewidziana nieobecność.
Mimo jak najstaranniejszego planowania, nie zawsze mi się to udawało. Dlatego gdy tym razem wyjątkowo nadarzyła się możliwość, bym dla odmiany wróciła nieco wcześniej i w ten sposób zaskarbiła sobie uznanie w oczach męża – a może po prostu uniknęła kolejnego wybuchu gniewu? – bez wahania wskoczyłam w pociąg i zamiast pojawić się około południa, wróciłam późnym wieczorem jeszcze poprzedniego dnia. Widząc zaciemnione okna, założyłam, że Ludwik śpi, więc ostrożnie otworzyłam mieszkanie własnym kluczem. Już zaczęłam się rozbierać, gdy zauważyłam coś naprawdę dziwnego – konkretnie uchylone drzwi sypialni, zza których sączyła się nie tylko migotliwa poświata, ale także… muzyka? O tej porze?
Podeszłam cichutko do szczeliny i zerknęłam przez nią ukradkiem. I zamarłam. Faktycznie, stojący na komodzie patefon odtwarzał jakąś francuską operetkę, natomiast pojedyncza naftówka dawała płomień tak słaby, że nie przenikał przez ciężkie kotary. Za to na tyle jasny, by oświetlić… Ditkę. Przywiązaną do łóżka podobnie do mnie, lecz z rękoma i nogami spiętymi dodatkowo sztywnym kijkiem. Ubraną w coś, co przypominało uzdę, tyle że skrojoną pod wymiary człowieka. Z zasłoniętymi przepaską oczami. Wetkniętym w usta wędzidłem. Końskim ogonem, sterczącym wysoko wprost z tyłka. Za unieruchomioną w ten sposób Ditką stał zaś nie kto inny jak Ludwik. Półnagi, w wysokich jeździeckich butach i zsuniętych do połowy uda bryczesach. Trzymający w jednej ręce książeczkę, która na pierwszy rzut oka wyglądała na jedną z tych jego zboczonych nowelek, w drugiej zaś szpicrutę zakończoną chwościkiem.
To jednak wcale nie był koniec, a raczej dopiero początek. Ludwik do kilka słów smagał bacikiem wypięte pośladki Ditki, na co ona rżała donośnie przez zaciśnięte na kawałku metalu zęby. Trwało to dłuższą chwilę, aż w pewnym momencie uznał, że najwyraźniej wystarczy tej lekcji literatury i odłożył książkę. Poślinił rękę, parokrotnie potarł nią stojącego na baczność kutasa, po czym zbliżył się do wypiętego tyłka. Bez słowa wyszarpnął z niej ogon, splunął do rozwartej dziury i, nie zważając na bełkotliwe protesty, wbił się w nią jednym pchnięciem. Stęknięcia, piski, charczenie, świst szpicruty i najgorsze z najgorszych bezeceństw dopełniały owego przesyconego ohydnym absurdem teatrzyku, który obserwowałam zszokowana do głębi własnego jestestwa. I pewnie stałabym jak słup soli do rana, gdyby w końcu Ludwik nie wyciągnął chuja z dupy Ditki, nie obszedł łóżka i nie uwolnił jej ust. Po czym wbił się w nie równie gwałtownie, chwycił za gardło i przycisnął do siebie, powodując najpierw dławienie, a po chwili regularne torsje.
Tego już nie byłam w stanie wytrzymać. Próbując ostatkiem sił walczyć z atakiem paniki, odeszłam od drzwi, odruchowo podniosłam bagaż i ledwie przekroczyłam próg mieszkania, zaczęłam biec na złamanie karku. Po schodach, chodniku, ulicy, nie miało to znaczenia. Pędziłam jak oszalała przez wyludnione o tej porze miasto, próbując nie tylko się nie przewrócić i sobie tej głupiej facjaty nie zdefasonować, ale przede wszystkim jakimś cudem zrozumieć, co właściwie widziałam i co powinnam w związku z tym zrobić. Z Ludwikiem, z Ditką, ze sobą. Miałabym zawrócić, nakryć kochanków na gorącym uczynku i urządzić awanturę, jakiej to miasto jeszcze nie widziało? Poddać się, tylko tym razem raz na zawsze, kończąc swój nędzny żywot skokiem z najbliższego mostu? Zaczekać do rana i jak gdyby nigdy nic udać, że nic nie widziałam i nic nie słyszałam? Ostatecznie zdecydowałam, że na razie postaram się jakoś przetrwać noc. O ile będę miała gdzie.
Pozbawiona już zupełnie tchu, z obtartymi najpewniej do krwi stopami i zalaną łzami twarzą, dotarłam bezwiednie do kolonii robotniczej Fabryki Motte i Co., po której wolałam nie kręcić się samotnie nawet za dnia, a co dopiero po ciemnicy. Rozejrzałam się więc niepewnie, szukając jakiegokolwiek drogowskazu dla dalszego postępowania, gdy nieoczekiwanie dostrzegłam światła niedalekiej gospody. Owszem, może nieszczególnie zachęcającej do odwiedzin dawno wyblakłym szyldem, niemniej dającej najpierw obietnicę łóżka pod dachem, a później… cóż, po prawdzie wciąż nie miałam pojęcia.
Niestety ani zimna woda w misce udającej toaletę, ani ledwie akceptowalne posłanie nie pomagały mi się uspokoić. Że o wypełnionej najgorszymi złorzeczeniami, rozpaczą oraz poczuciem beznadziei, niemal całkowicie bezsennej nocy nie wspomnę. Dlatego rano zeszłam do sali jadalnej tak umęczona, rozdrażniona i najzwyczajniej w świecie głodna, że z miejsca zwyzywałam Bogu ducha winną dziewczynę w kwiecistym fartuszku, proponującą śniadanie.
Miałam nieoparte wrażenie, graniczące z pewnością, że jakaś tajemnicza siła w tak samo niewytłumaczalny sposób przeniosła mnie na karty wyjątkowo podrzędnej powieści, której autorka nawet nie próbowała wyjść poza ograny do cna schemat pod tytułem: „żona przyłapuje męża na zdradzie ze służącą, w emocjach ucieka z domu, chowa się w jakiejś norze i rozpacza, że nikt jej nie kocha”. Tyle że nie znajdowałam się w żadnym tandetnym romansidle, a jakże realnej i bolesnej rzeczywistości, o czym nadto wyraźnie świadczył ślad po uszczypnięciu. Musiałam więc prędzej czy później wrócić do domu i jakimś cudem spróbować żyć dalej. Pytanie brzmiało: jak właściwie? Miałabym prosić? Błagać? Mimo wcześniejszych obaw szukać pomocy u rodziców, którzy przecież wciąż nie byli niczego świadomi? Kolejny raz przełknąć gorzkie cierpienie i uznać, że wszystko jest w porządku, choć wiedziałam doskonale, że nie było i nie będzie? Bo niestety – a może na szczęście? – na wspomniany skok wprost na tory czy do rzeki najzwyczajniej nie miałam odwagi.
A może, gdybym tak nie skończyła ze sobą, tylko raczej z… gdy pierwszy raz ta myśl przyszła mi do głowy, zlał mnie zimny pot. Owszem, byłam doprowadzoną pod sam skraj ostateczności, perfidnie wykorzystywaną i zdradzaną kobietą, jednak przenigdy nie podejrzewałabym siebie o coś takiego! Natrętna idea jednak bezustannie powracała, nie pozwalając na choćby chwilę wytchnienia, ja zaś przyjmowałam ją coraz spokojniej. Coraz bardziej naturalnie. W pewnym momencie zorientowałam się, że rozważam już nie czy w ogóle, ale przede wszystkim w jaki sposób miałabym wcielić owo jedynie słuszne rozwiązanie w życie.
Co najgorsze, perspektywa zarówno samego czynu, jak i jego konsekwencji wcale mnie nie przerażała! Wręcz odwrotnie – stała się swoistym wyzwaniem, zaprzątającym całą mą uwagę. Do tego stopnia, że dopiero klepnięcie po ramieniu i zadane z nieśmiałym uśmiechem pytanie, czy na pewno wszystko dobrze, bo jakaś taka blada jestem, przywróciło mnie do rzeczywistości.
W pierwszym odruchu zmarszczyłam brwi i już miałam odpowiedzieć, że zamiast wtykania nosa w nie swoje sprawy oczekiwałabym raczej świeżego obrusu, gdy nieoczekiwanie pojęłam jakże banalną prawdę. Skoro ubrana w byle jakie łachy, harująca zapewne za równie nędzną pensję i po prawdzie nieszczególnie ładna ni to kelnerka, ni to pomywaczka miała dość powodów, by być dla mnie zwyczajnie miła, dlaczego ja miałabym poddać się desperacji? Byłam przecież młoda, atrakcyjna, prowadziłam własny interes, miałam tyle planów, marzeń, pragnień…
Zrozumiałam wówczas, że tak naprawdę już podjęłam decyzję. Nie po latach walki z sumieniem, roztrząsaniu istoty człowieczeństwa czy podobnie pretensjonalnych rozmyślaniach nad grzechem, zbawieniem i jedna Matka Boska raczyła wiedzieć, czym jeszcze, lecz tutaj i teraz, w podrzędnej karczmie i nad wystygłymi resztkami czegoś, co jedynie z nazwy przypominało kawę. Skoro bowiem na moich własnych oczach mój własny mąż na moim własnym łóżku zerżnął moją własną służącą, mogło to oznaczać tylko jedno: zemstę. Bez litości. Żalu. Poczucia winy. Bez odwrotu.
Zamówiłam najlepsze, co tylko kuchnia miała do zaoferowania, najdroższą wódkę i dorzuciłam jeszcze parę kopiejek na wyszorowanie stolika, bo do tego można się było przykleić. I kazałam sobie pod żadnym pozorem nie przeszkadzać. Po kolei odrzucałam wszystkie najbardziej oczywiste opcje w rodzaju nasłania lokalnej bandyterki, mającej upozorować rabunek, który wymknął się spod kontroli, lecz szybko zdecydowałam, że muszę zrobić to sama. Od samiutkiego początku do jedynego możliwego i ostatecznego końca. I to jak najszybciej, nim wreszcie urodzę Ludwikowi wyczekiwane przecież nie od dziś i nie od wczoraj dziecko. Zapewne więcej niż jedno. A wówczas nie będę miała już ani siły, ani możliwości, by przerwać ten zaklęty krąg nieszczęścia.
Rozpisałam naprędce w głowie dramat na niewiernego męża, zdradziecką służącą oraz skrzywdzoną żonę, który, jeśli tylko odpowiednio go wyreżyseruję, doprowadzi do intymnego spotkania we troje. I wówczas podstępnie przejmę całkowitą kontrolę nad winowajcami mego nieszczęścia.
Po czym z pełną premedytacją – i równie niemałą satysfakcją – ich zamorduję.
Odczekałam do planowanej pory przyjazdu i wróciłam do mieszkania jakby nigdy nic. Ledwie zrzuciłam palto i buty, a już zaczęłam głośno utyskiwać na samopoczucie. Z początku nikt się tym specjalnie nie przejął, stąd postanowiłam od razu pójść na całość i odstawiłam zaziębioną paniusię rodem z najbardziej przekoloryzowanych fars, która musi czym prędzej wskoczyć do łóżka, bo jak nie, to bez nie obejdzie się bez wezwania całego szanownego konsylium. Wiedziałam aż za dobrze, że Ludwik wolałby uniknąć badawczego wzroku doktora i jego równie wścibskich pytań, dlatego zaakceptował mój stan bez mrugnięcia okiem i jak zwykle zalecił Ditce, by mnie doglądała. Postanowiłam więc skorzystać z całkiem nieprzypadkowej okazji i równie dyskretnie, co jeszcze uważniej ich poobserwować.
Pozornie nic się nie zmieniło w zachowaniu obojga i poza zwyczajowym wydawaniem poleceń czy niezobowiązującymi rozmówkami właściwie nie utrzymywali ze sobą jakiegokolwiek kontaktu. Jednakże im dłużej się przyglądałam, tym częściej dostrzegałam drobne gesty, które wcześniej mi umykały. A to Ditka otarła się niby niechcący o Ludwika, a to on szepnął jej do ucha coś, po czym się zarumieniła, a to pod byle pretekstem wyszli razem do drugiego pokoju, gdzie przez dobrych kilka minut oddawali się jakimś tajniackim konszachtom. Ja tymczasem doszlifowywałam ostatnie szczegóły zbrodni idealnej. By jednak plan zakończył się powodzeniem, musiałam odpowiednio się dokształcić. Przypominałam sobie czytane niegdyś ukradkiem powieści detektywistyczne, przeglądałam kroniki policyjne oraz felietony kryminalne w dostarczanych codziennie gazetach, a przede wszystkim oczekiwałam najlepszego momentu.
Najpierw jednak musiałam sprowokować kolejną schadzkę kochanków. Nie mogłam jednak otwarcie postąpić wbrew woli Ludwika, gdyż ten od razu by mnie ukarał… chyba że byłabym nieobecna i wówczas musiałby wyżyć się na będącej pod ręką służącej. Na szczęście po ledwie paru dniach sam oznajmił, że nie może już dłużej się mną opiekować – jakby wcześniej to robił – i musi wyjść w interesach. A kiedy wróci, będzie oczekiwał ode mnie pełnego zaangażowania w spełnianiu małżeńskich obowiązków. Nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć za sobą drzwi, a poderwałam się z łóżka i oświadczyłam Ditce, że też nagle przypomniałam sobie o jakże pilnych sprawach do załatwienia na mieście. Zignorowałam jej prośby, błagania oraz nie mniej żałosne próby powstrzymania mnie i po prostu wyszłam. Jednak zamiast na dworzec, udałam się do niedalekiej restauracji, skąd miałam widok na całą kamienicę.
Ludwik wrócił nawet szybciej, niż myślałam. Odczekałam godzinę na spodziewaną awanturę i drugą, podczas której mój równie wściekły, co niezaspokojony mąż powinien wreszcie odpowiednio zająć się kuszącymi kształtami służącej. Zgodnie z wszelkimi przewidywaniami, zastałam tak samo niedomknięte drzwi, wymięte wyro i powykręcaną Ditkę, prezentującą wszem wobec okolice intymne barwy dojrzałej śliwki. Różnica była taka, że Ludwik najwyraźniej już skończył, bo siedział rozwalony na fotelu i popalał cygaro, jakby zupełnie nie przejmując się tym, że przecież w każdej chwili mogę wrócić i zastać ich oboje in flagranti.
Odetchnęłam więc ostatni raz, pchnęłam drzwi do sypialni i wrzasnęłam z najbardziej przesadnym afektem, na jaki tylko było mnie stać:
– A mam was, wy niewierni!
Nie miałam jednak zamiaru wdawać się w żadne ciągnące się w nieskończoność dramy, wysłuchiwanie kłamliwych tłumaczeń i całego tego fałszu, zwłaszcza że po prawdzie nie wierzyłam w skruchę ani Ludwika, ani Ditki. Polamentowałam za to, jak ogromny ból oraz niewysłowioną przykrość sprawili mi swym haniebnym postępowaniem, wobec czego nie pozostaje mi już nic innego poza rzuceniem się w bezdenną otchłań rozpaczy! Ale nim to się stanie, najpierw otworzę okno na oścież i będę się wydzierała na całe gardło dopóty, dopóki nie ściągnę na miejsce tej bezbożnej rozpusty rodziców, sąsiadów, całej zgrai lokalnych przekupek, dozorcy i jeszcze najlepiej policmajstra! O!
Po czym, nie dając mężowi – bo służka w bieżącym stanie i tak nie mogła wydusić z siebie niczego poza nieartykułowanym pojękiwaniem – dojść do słowa, nieoczekiwanie zmieniłam ton i zastanowiłam się głośno, że może udałoby się uniknąć skandalu na całe miasto, gdybyśmy tylko znaleźli jakieś wyjście… i pomyślałam sobie, że skoro i tak każdy chodzi tutaj do łóżka z każdym… to może spróbowalibyśmy wreszcie zrobić to razem? We troje?
Spodziewałam się, że takie postawienie sprawy wywoła odpowiedni efekt, jednak nie myślałam, że aż taki. Ludwik, początkowo wyraźnie zmieszany, niemalże zadławił się cygarem ze szczęścia, natomiast Ditka, której jakimś sposobem udało się wreszcie wyplątać z więzów, rzuciła mi się ze łzami w oczach do stóp. I zaczęła je obcałowywać, jakby od tego zależało jej życie. Cóż…
Pierwszy etap zabójczego planu powiódł się tak gładko, że aż sama byłam zdziwiona. A skoro tak, bez dalszej – nomen omen – zwłoki postanowiłam z miejsca przejść do kolejnego. By jednak wszystko się udało, musiałam odczekać jeszcze prawie dwa tygodnie, aż do odbywających się w Warszawie wielkich targów tekstylnych. Zawczasu umówiłam kontrahentów, zarezerwowałam hotel, kupiłam bilet i nawet poleciłam dorożkarzowi, by zjawił się o konkretnej godzinie i pomógł mi znieść rzeczy. By zaś nie wpaść w międzyczasie w łapy rozochoconego perspektywą trójkącika Ludwika, poprosiłam go o rozmowę na osobności i przyobiecałam, że jeśli da mi czas na oswojenie się z tą jakże przecież niełatwą dla mnie sytuacją, odwdzięczę mu się tak, by zapamiętał to do końca życia. Ditka zresztą też. Poza tym potrzebuję przygotować odpowiedni na taką okazję strój, kupić nowe pachnidełka, błyskotki i tak dalej. A jeśli wcześniej nabierze ochoty, niech sobie poużywa ze służącą, bo przecież i tak nie musi się już z niczym kryć, nieprawdaż?
Skoro nie musiał, jeszcze tego samego wieczoru oznajmił, że tymczasowo mam spać na zapasowym łóżku w drugim pokoju, podczas gdy on będzie spędzał noce w sypialni. Nie sam oczywiście. Ja z kolei miałam wobec Ditki własne plany, bo nawet jeśli zdrada Ludwika jako męża napełniała mnie niedającą się zaakceptować odrazą, o tyle nielojalność służącej była bez porównania bardziej bolesna. To przecież ja wyciągnęłam ją z rynsztoka, ja otoczyłam opieką i robiłam wszystko, by czuła się u nas nie jak posługaczka, a pełnoprawna domowniczka, której należy się pełne zrozumienie i szacunek. I przede wszystkim zaufałam jej jak nikomu innemu, ujawniając przed nią sekrety nie tylko duszy, lecz także ciała. A ona to wszystko podeptała. Mało tego: jej paniczna reakcji na słowa o „spaniu każdego z każdym” i jednoczesny brak specjalnego zdziwienia ze strony Ludwika także dawał mi sporo do myślenia.
Oczywiście mogłam zapytać ją wprost o pewne sprawy, ale nie miałam zamiaru zniżyć się do takiego poziomu. I tak byłam aż nadto naiwna, ślepa i po prostu głupia, że przez tyle czasu nie dostrzegałam nawet najbardziej ewidentnych śladów ich perwersyjnych spotkań. Dlatego postanowiłam nie bawić się w żadne śmiechu warte kary rodem z bajeczek dla dzieci w rodzaju przebieraniu maku, o nie! Już następnego dnia, gdy tylko Ludwik wyszedł, oznajmiłam Ditce, że od teraz będzie zaspokajać wszystkie bez wyjątku zachcianki nie tylko pana domu, ale także pani. Czyli moje. I niech nie waży się pisnąć ani słówka, bo z miejsca wyleci wprost na bruk, a ja już się postaram, by dokonała swego nędznego żywota jako najbardziej podła z podłych ulicznica na zabitej dechami golicyjsko-głodomerskiej prowincji.
W ten sposób nocami Ludwik rżnął Ditkę, jak chciał, czemu nie bez perwersyjnej satysfakcji się przysłuchiwałam. Ba, potrafiłam nawet wstać, podejść do drzwi sypialni i nie tylko nadstawić ucha, ale i podglądać przez dziurkę od klucza, z jakim sadyzmem odzierał ją z resztek godności. Gdy natomiast nadchodził dzień, ja się nad nią znęcałam. Zaczynałam od zwyczajowej porannej toalety, tyle że już nie przy użyciu zwyczajowej miski z wodą, mydełka i ręcznika, a ust i języka Ditki. Później przychodziła pora na śniadanie, również podane mocno niekonwencjonalnie nie na talerzu, a nagim ciele służącej. Oczywiście zawczasu wyszorowanej do czysta, bym mogła w pełni delektować się słodkim smakiem czekoladowych profiterolek, po które Ditka musiała wcześniej iść do sklepu na bosaka. I bez majtek. Zjadałam owe smakołyki wprost z piersi, przełamując je goryczą gorącej kawy, lanej wprost z dzbanuszka na wciąż opuchniętą po wyczynach Ludwika picz. I nie daj Boże, by Ditka choć spróbowała jęknąć, czy tym bardziej otwarcie uskarżać się na cokolwiek.
Zrzucałam ją wówczas ze stołu, zakładałam obrożę i targałam po całym mieszkaniu niczym najgorszą sukę. Kazałam klęczeć na rozsypanym grochu (to akurat nawiązanie do baśni bardzo mi się spodobało) i pieprzyłam wszystkim, co tylko przyszło mi do głowy, a co udało mi się jakimś cudem wcisnąć w jej pizdę. Dupę zresztą też, skoro tak to lubiła. Ściskałam sutki klamerkami do prania i przewiązywałam gryzący jutowy sznur pomiędzy udami. Zakładałam wysokie kozaczki z szorstkiego zamszu i polecałam ocierać się o nie aż do wymuszonego orgazmu. Zazwyczaj więcej niż jednego. Dręczyłam tak długo, aż umęczona przestawała się kontrolować i sikała na parkiet, który następnie musiała… a i owszem, potrafiłam być aż tak okrutna! Kazałam jej to spijać wprost z podłogi, a jeśli uważałam, że i to nie wystarcza, stawałam nad nią, ściągałam majtki, polecałam otworzyć usta i w ten aż nadto obrzydliwy sposób dopełniałam dzieła upokorzenia. Chociaż nie, przepraszam, po wszystkim musiała raz jeszcze wylizać mnie ze wszystkich stron. I tak dzień za dniem.
Gdy wreszcie nadszedł ten ostatni, jakże wyczekiwany dzień sądu, byłam dla odmiany miła jak nigdy wcześniej. Komplementowałam Ditkę, zachęcałam Ludwika do okazywania czułości oraz zachowywałam się tak, jakby naprawdę zależało mi na wspólnym spędzeniu wspólnego namiętnego wieczoru. Momentami dawałam nawet do zrozumienia, że właściwie to nie ma za bardzo na co czekać i może zaczęlibyśmy od razu po obiedzie? Jednocześnie byłam jednak czujna jak nigdy wcześniej i pilnowałam się na każdym kroku, niby bowiem zaplanowałam każdą możliwą i niemożliwą ewentualność, lecz nie wszystko było zależne wyłącznie ode mnie.
Dlatego też, gdy w pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi, pierwsza udałam zaskoczoną i poleciłam służce otworzyć. Po chwili do salonu wszedł dorożkarz i oznajmił towarzystwu, że przyjechał mnie zabrać. Zdziwiłam się jeszcze bardziej teatralnie i zaczęłam aż do przesady narzekać, że to pewnie jakaś pomyłka… ale na wszelki wypadek muszę ją sprawdzić, bo nigdy nie wiadomo, czy na przykład jakiś ważny klient nie zjawił się bez zapowiedzi i nie czeka teraz sam na dworcu. A skoro tak, najlepiej niech Ludwik i Ditka faktycznie nie czekają na mój powrót, tylko zawczasu zaczną sami, a ja wrócę jak najszybciej i dołączę w najodpowiedniejszym momencie.
Porwałam najbardziej rzucające się w oczy torbę, kapelusz oraz płaszcz i zapakowałam się do dorożki, robiąc przy tym harmider na pół ulicy. Nie wychodząc z roli trajkoczącej o jakichś kocopołach wariatki, pokazałam konduktorowi bilet, po czym wsiadłam do wagonu… tylko po to, by w pierwszym wolnym przedziale wcisnąć krzykliwe ubrania w tobołek, nakryć się przaśną chustką i jako pospolita chłopka pospiesznie wyskoczyć z powrotem na peron. I jeszcze szybciej wrócić do mieszkania.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zerknęłam na zegar. Zostały mi ledwie dwie godziny, dlatego czym prędzej przebrałam się uszyty zawczasu specjalnie na tę sposobność, zapewniający swobodę ruchów półgorsecik bez usztywnienia, pończochy i wysokie rękawiczki. Porwałam tacę z pokaźną karafką równie uderzającego w mig do głowy portweinu oraz dwoma kieliszkami i tak przygotowana wkroczyłam do sypialni, gdzie oczekiwali już Ludwik z Ditką. Również gotowi do działania, co musiałam przyznać – on stał dokładnie tak samo, jak podczas mej pierwszej nieplanowanej wizyty, czyli z nagim torsem i w niedopiętych spodniach, ona natomiast leżała na plecach z rękami spiętymi ponad głową i rozchylonymi na całą szerokość nogami.
Od samego początku zaczęłam prowokować mężą, by na mych oczach zabrał się za oficjalną już kochankę. Co prawda próbował protestować, najwidoczniej wstydząc się przede mną takiej bezpośredniości – względnie po prostu mając inne zamiary – lecz wystarczyły ledwie trzy szybkie, podlane odpowiednio wyuzdanymi obietnicami toasty, by zapomniał o jakiejkolwiek przyzwoitości. I ostrożności przede wszystkim. Zaczął pobudzać najpierw biust, a po chwili także piczkę Ditki, której także i ja nie zaniedbywałam, podsuwając jej kieliszek za kieliszkiem pod same usta.
Nie minął kwadrans, a Ludwik z pasją wylizywał spływającą winem nie tylko cipę, ale i dupę, ja zaś… nie, już nie tylko patrzyłam. Nalałam Ditce po raz ostatni, zakneblowałam ją związanymi w pęk majtkami i chwyciłam przygotowany już wcześniej bacik. Na przemian smagałam nim oboje kochanków, rzucając coraz mniej przyzwoitymi uwagami na ich temat. A że nasłuchałam się nadto obrazoburczych epitetów od Ludwika pod własnym adresem, nie musiałam się nawet specjalnie starać, by na bieżąco wymyślać nowe.
Byłam tym tak zaabsorbowana, aż nie zauważyłam, jak Ditka zaczęła dochodzić. Przez moment autentycznie się wściekłam, że na to pozwoliłam, lecz prędko uznałam, iż może i dobrze? Będzie bardziej rozluźniona i przede wszystkim podatna na sugestie. Ludwik też najwyraźniej dał się ponieść emocjom, bo nie zwracając już najmniejszej uwagi na mnie, otarł dłonią mokre nie tylko od alkoholu usta i nasunął się na kochanicę, która – w tym momencie już ewidentnie spita – oddawała mu się bez reszty. Mnie natomiast… zaczynało to podniecać. I to znacznie bardziej niż powinno.
Zrozumiałam, że jeszcze dosłownie kilka minut takich widoków, a zamiast pieczołowicie zaplanowanej wendecie oddam się wspólnej orgii. Wyciągnę Ditce knebel, usiądę na twarzy i zmuszę do wycałowywania mnie całej, aż będę ociekała jej śliną i własnym pożądaniem. Następnie zamienię się z nią miejscami i polecę Ludwikowi pieprzyć mnie do utraty tchu, tak byśmy oboje nie wiedzieli, gdzie jest sufit a gdzie podłoga. A kiedy znajdziemy się o krok od finału, polecę mu dojść na mojej kobiecoś… przeruchanej na wszelkie sposoby, ociekającej lepką żądzą cipie tak, by potem służka zlizała z niej wszystko do ostatka, sprawiając mi tym rozkosz nad rozkosze.
Dosłownie odskoczyłam jak oparzona, nie wierząc w to, co właśnie pomyślałam! Czy naprawdę potrafiłabym upaść tak nisko? Nie tylko zaakceptować i pogodzić się ostatecznie ze zdradą obojga, ale wziąć w niej czynny udział? O, nie…
Nie mogąc pozwolić sobie na choćby chwilę słabości, powiedziałam Ludwikowi, by się tak nie spieszył, gdyż mam dla niego naprawdę wyjątkową, przygotowaną specjalnie na tę okazję siurpryzę, której nijak się nie spodziewa. Przez moment się wzbraniał, lecz wiedziony ciekawością ostatecznie zgodził się na wszystko. Skoro tak, podałam mu już nie kieliszek, a butelkę, z której solidnie pociągnął. Poprosiłam uwodzicielsko, by w pełni mi zaufał i oddał się całkowicie w moje ręce, jego natomiast czym prędzej związałam na plecach mocnym sznurem.
Pomogłam też Ditce obrócić się tak, by klęczała z głową w dół. Zasłoniłam jej oczy atłasową przepaską i bez śladu delikatności najpierw wepchnęłam palce w pizdę, a następnie do dupy. Nie bacząc na spięte mięśnie, rozchyliłam ją na całą szerokość i nakazałam gotującemu się już z podniecenia Ludwikowi, by się w nią wdarł. Od razu i z pełnym impetem! Rżnął ją tak bez litości i ani chwili wytchnienia, podczas gdy ja zsunęłam rękę niżej i zaczęłam ugniatać picz tak mocno, aż pojękiwania zamieniły się w stłumione piski. Wówczas podniosłam pełen triumfu wzrok na męża i zobaczyłam… no właśnie – co?
Czyżbym dostrzegła wyrzuty sumienia? Zrozumienie, że to ja jestem jego jedyną i ukochaną żoną, której oficjalnie przysięgał. Ditka z kolei to… cóż, tylko Ditka. Posługaczka, która dziś jest, a jutro może jej nie być. Jednak nawet jeśli faktycznie tak było, to mocno poniewczasie.
Teraz to ja decydowałam o ich losie. Nikt inny.
Mimo to znów się zawahałam. Zemsta zemstą, desperacja desperacją, lecz czy naprawdę byłam zdolna do pozbawienia z zimną krwią życia dwojga ludzi? A może wystarczyłoby ostatecznie ich upokorzyć? Mimo wcześniejszej obietnicy, że się do tego nie posunę, jednak rozewrzeć okiennice, krzykiem ściągnąć służby porządkowe oraz gapiów, w międzyczasie narzucić na siebie zwyczajne ciuchy i odegrać publicznie rolę przerażonej, odartej ze wszelkiej czci i honoru żony, która nakryła niewiernego męża ze służką? Oj, mieliby ludzie używanie, mieli…
Nie! Nic z tych rzeczy! Działałam w takim afekcie, że już nikt ani nic nie mogło mnie powstrzymać! Wyciągnęłam kutasa skrępowanego Ludwika z tyłka tym bardziej unieruchomionej Ditki, po czym dłonią doprowadziłam do wytrysku wprost do wciąż rozwartej dziury.
Nie marnując ani sekundy, pchnęłam męża na łóżko, usiadłam mu na plecach i zarzuciłam na szyję ukryty zawczasu w szafce stryczek. Z całych sił zaciągnęłam węzeł i dla pewności docisnęłam kark kolanem. Przez kilka pierwszych chwil Ludwik wyraźnie nie mógł zrozumieć, co się dzieje, a gdy wreszcie to pojął, było już o wiele za późno. Owszem, może i był postawnym mężczyzną w sile wieku, ja zaś drobniutką kobietką, jednak leżąc pode mną ze związanymi na plecach rękoma, pijany jak bela i zamroczony dopiero co przeżytym orgazmem, nie był w stanie zrobić nic poza bezładnym rzucaniem się w pościeli. Do chwili, aż stęknął po raz ostatni, zadrżał agonalnie i znieruchomiał.
Korzystając z nieświadomości Ditki i dających iście nadludzką siłę, wrzących wściekle emocji, przerzuciłam koniec liny przez belkę pod sufitem i zaczęłam podciągać martwe ciało. Co prawda nie udało mi się sprawić, by zawisło nie wiadomo jak wysoko, lecz pozostawiłam ewentualne wątpliwości śledczym. Na koniec uwolniłam Ludwikowi jedną z rąk, zostawiając jednocześnie drugi wciąż obwiązany sznurem, poprawiłam mu spodnie i przewróciłam krzesło, by scena wyglądała możliwie naturalnie. Wciąż nie zdejmując rękawiczek, przyniosłam z sąsiedniego pokoju maszynę do pisania i ignorując pytające postękiwania, wystukałam kilkanaście słów.
Dopiero wówczas siadłam przy Afrodycie i odsłoniłam jej twarz. Poczekałam cierpliwie, aż pojmie, co się właśnie wydarzyło, po czym wyszczerzyłam zęby w lodowatym uśmiechu. Owszem, kusiło mnie, by na sam koniec zadać jej jeszcze ostatni ból i wepchnąć naraz już nie palce, a całe pięści w pizdę oraz dupę i jebać, aż prześcieradło spłynęłoby krwią, którą potem rozprowadziłabym po odpowiednich częściach ciała Ludwika. Jednak nie miałam w sobie aż tyle okrucieństwa… a może najzwyczajniej brakłoby mi czasu? W zamian złożyłam na jej drżących ustach perwersyjnie okrutny pocałunek, po czym tą samą szarfą, którą wcześniej przysłoniłam oczy, obwiązałam szyję. Teraz wystarczyło już tylko po raz drugi zacisnąć pętlę i podziwiać, jak w tych ogromnych, ciemnych niczym węgielki i – co musiałam przyznać uczciwie nawet teraz – hipnotyzująco pięknych źrenicach gasną ostatnie iskry życia.
Przed upływem kolejnych dziesięciu minut schodziłam cichutko ku tylnemu wyjściu z kamienicy, prowadzącemu na podwórze. Z niego przemknęłam na kolejne i jeszcze następne, by wreszcie wyjść na ulicę trzy bramy dalej jako nierzucająca się w oczy kobieta w ciemnym płaszczu oraz kapelusiku z woalką. Nie zwracając niczyjej uwagi, dotarłam szybkim krokiem na dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Zajęłam pierwsze z brzegu miejsce, skłoniłam się milcząco współpasażerom i jak gdyby nigdy nic wyjęłam Pismo Święte, które w połączeniu z żałobnym strojem powinno skutecznie odstraszać potencjalnych rozmówców.
Miarowy stukot kół powoli mnie uspokajał. Spoglądając na migoczące w oddali światła mijanych miasteczek, rozmyślałam nad tym, dlaczego właściwie zrobiłam to, co zrobiłam. Czy naprawdę zostałam do tego zmuszona, a wszystkie powody mojej decyzji razem (i każdy z osobna) powinny mnie w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać? Czy sposób, w jaki to uczyniłam, świadczył nie tyle o działaniu w afekcie a raczej zimnej, od początku do końca zamierzonej zemście? Czy wreszcie przebieg wydarzeń i pozostawione ślady na pewno zostaną właściwie zinterpretowane przez odpowiednie służby, które – o co mogłam się założyć w ciemno – nie omieszkają obejrzeć sobie tak miejsca zbrodni, jak i przede wszystkim ofiar jak najdokładniej i ze wszystkich stron? Zatrzymywałam się kolejno na każdym punkcie mego doskonałego planu i nijak nie znajdowałam w nim najmniejszej nawet skazy, umożliwiającej jakiekolwiek powiązanie mnie z… tak, zbrodnią! Przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach i popełnionym z pełną premedytacją morderstwem dwojga najbliższych mi osób, których jedyną winą była jakże pospolita zdrada.
Tylko co z tego? Uśmiechnęłam się do siebie nie bez satysfakcji. Wszystko udało się tak idealnie, że wydawało się to aż nieprawdopodobne, a mego żelaznego alibi nie podważyłby ani C. Auguste Dupin, ani nawet sam Sherlock Holmes! Bo tak: dorożkarz widział naszą trójkę całą i zdrową, po czym zawiózł mnie na dworzec, gdzie z kolei konduktor musiał zapamiętać, jak wsiadałam w pociąg do Warszawy. Mało tego, zjawiłam się tam zgodnie z rozkładem, o czym już niedługo zaświadczę wpisem w księdze hotelowej. Tylko czy godzina mojego wyjazdu, przyjazdu do stolicy, adnotacji w hotelu oraz samego morderstwa na pewno będą się zgadzały i odsuną ode mnie wszelkie podejrzenia?
Otóż będą. A to dlatego, iż tą trasą o tej porze jeżdżą dwa pociągi: wcześniejszy – na który bilet spoczywał bezpiecznie w torebce, czekając na okazanie w odpowiednim momencie – przeznaczony był dla lokalnych podróżnych i stawał po drodze w każdej możliwej oraz niemożliwej wiosce. Natomiast ten, którym właśnie jechałam, był kursem przyspieszonym, przeznaczonym dla pasażerów pragnących możliwie jak najszybciej pokonać całą trasę, dzięki czemu docierał do celu niemal równo z poprzednikiem.
Gdy nadejdzie poranek, wyślę telegram, że bezpiecznie dojechałam. Oczywiście goniec nie będzie w stanie go doręczyć ani za pierwszym, ani każdym kolejnym razem, czym zwróci uwagę sąsiadów lub prędzej dozorcy. Zresztą jego samego też zapewne zainteresują zamknięte na głucho drzwi, że nie wspomnę o nieobecności kręcącej się zwykle w pobliżu służki. A nawet gdyby jakimś cudem się to nie zdarzyło, następnego dnia zatelefonuję z recepcji na miejscowy posterunek i poproszę policmajstra, by sprawdził, czy wszystko w porządku, bo tak bardzo się zamartwiam…
Cóż więc odkryją postronni, gdy wreszcie dostaną się do środka? Związaną, brutalnie zgwałconą, ze śladami wielokrotnego pobicia i przede wszystkim uduszoną Afrodytę. Powieszonego Ludwika. Histeryczny, napisany z celowymi błędami list pożegnalny, w którym tłumaczy, że kuszony przez samego diabła dał się ponieść zakazanej namiętności, błaga o wybaczenie i finalnie wyznaje, iż honor nie pozwala mu postąpić inaczej po tak haniebnym czynie. Owszem, wszędzie dokoła będą walały się moje rzeczy, ale czyje by miały? Imperatora Mikołaja Aleksandrowicza? Te natomiast, na których mogłyby pozostać świadczące przeciwko mnie dowody, w rodzaju poplamionych rękawiczek, gorsetu oraz drugiego biletu na pociąg, którym właśnie podróżowałam, nie odnajdą się nigdy. Co innego na przykład dwa kieliszki z resztkami wina, świadczące jednoznacznie o ilości uczestników tragicznej orgietki. No i, co najistotniejsze, mieszkanie będzie zamknięte od środka na klucz, wciąż tkwiący w dziurce. A że jest to możliwe od zewnątrz przy pomocy odrobiny sprytu, sznurka i szydełka, nikt poza mną nie będzie musiał wiedzieć.
Tak czy inaczej, gdy zbrodnia wyjdzie na jaw, pozostanie mi jeszcze tylko odpowiednio długie i sugestywne poudawanie rozpaczy przed całym światem, a później… cóż, nowe życie, pełne dostatku i szczęścia! Tyle że tym razem będę musiała znacznie uważniej dobierać sobie partnerów. Partnerki zresztą też.
Co jak co, ale więcej morderstw już nie planuję popełnić. A przynajmniej tak mi się na obecną chwilę wydaje.
Kurjer Warszawski, dnia…
„Tragedyja na torach!”
Z przykrością informujemy, iż wczoraj w godzinach późnowieczornych miało miejsce straszne a smutne wydarzenie. Otóż, wedle zeznań naocznych świadków, ubrana w żałobny strój kobieta przy wysiadaniu z pociągu poślizgnęła się tak wielce nieszczęśliwie, iż spadła z peronu na torowisko. Skutkiem tegoż wypadku skręciła kark, ponosząc tym samym śmierć na miejscu. Zajmujący się sprawą funkcjonarjusze służb nie ujawniają na ów moment ani tożsamości, ani także powodu przybycia denatki do miasta, jednakże już teraz pragniemy gorąco apelować o daleko idącą ostrożność, gdyż jak widać o wypadek wcale nietrudno!
Ciąg dalszy na stronie trzeciej, zaraz obok reklamy pomady do włosów znanej a cenionej marki…
Słowniczek co trudniejszych pojęć:
Fin de siècle – 1. okres schyłku XIX wieku związany z dekadentyzmem i reakcją na niego na początku XX wieku w różnych dziedzinach życia; 2. koniec znaczącego okresu w czyimś życiu lub jakiejś działalności. Przy czym taka ciekawostka historyczna, zanim ktoś mi zarzuci, że pewne detale w tekście nie pasują do tytułu: zgodnie z prostą matematyką XIX wiek trwał (jak każdy inny) równo 100 lat, zaczął się w roku 1801, a skończył w 1900. Jeśli natomiast brać pod uwagę kwestie polityczno-społeczno-kulturowe, to zdecydowanie nie. Ciekawych zachęcam do własnych poszukiwań.
Nayiaśnieyszy Alexander II Cesarz Wszech Rossyi Król Polski etc. etc. – nie, to nie moja radosna twórczość, tylko autentyczny zwrot, zapożyczony z dokumentu z epoki. Z tego samego powodu obecna Aleja NMP jest Ulicą Panny Maryi, bo taka nazwa widnieje na mapach z przełomu wieków, podobnie jak nazwa fabryki Motte i Co.
Wystawa Przemysłu i Rolnictwa – trwała od sierpnia do października 1909 roku w Częstochowie i była jedną z największych wystaw na ziemiach polskich przed I wojną światową. Zwiedziło ją około pół miliona osób, podczas gdy ludność całego Królestwa Kongresowego liczyła wg spisu powszechnego z samego końca XIX wieku nieco ponad dziewięć milionów.
Choroszcz – tak, TA Choroszcz znalazła się w tekście nie jako mrugnięcie okiem do czytelnika (niezbyt subtelne nawet jak na mnie), a miejsce, w którym prężnie działała duża fabryka sukiennicza C. A. Moesa. I to właśnie w pozostałościach po niej działa dziś wiadomo-jaka-instytucja.
Tête-à-tête – (fr.) dosł. głowa w głowę; spotkanie sam na sam dwóch osób, zwłaszcza przeciwnej płci, ale też rodzaj dwuosobowej sofy, której kształt pozwalał na prowadzenie intymnej rozmowy bez posądzenia o nieprzyzwoitość, gdyż uniemożliwiał kontakt fizyczny.
In flagranti – (łac.) na gorącym uczynku.
Golicja i głodomeria – śmieszno-straszne określenie Galicji i Lodomerii. Kto nie przysypiał na historii, ten wie.
Siurpryza – (dawn.) niespodzianka.
Mikołaj Aleksandrowicz – znany nam bardziej jako Mikołaj II Romanow.
Kurjer Warszawski – prawdziwa gazeta z tamtego czasu. Niestety nie udało mi się zbyt udanie naśladować ówczesnego języka, niemniej, gdyby ktoś był bardziej biegły w polszczyźnie z początku XX wieku, zapraszam do kontaktu!
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:
facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/
Z góry dziękuję!
Agnessa
Jak Ci się podobało?