Echo zapomnianych legend (I)
21 listopada 2016
23 min
Poranek leniwie dobiegał końca. Słońce smagało swoim ciepłem jego twarz, zmierzając do zenitu. Jego nogi kołysały się zawieszone luźno, podczas gdy on siedział na skraju dachu jednego z budynków. Solidna drewniana półka pełniła prawdopodobnie rolę rynny, niemniej ważne było to, że jawiła się jako wyjątkowo wygodne siedzenie pod jego tyłkiem. Poniżej ludzie pogrążeni byli w swoim codziennym, niezbyt dynamicznym rytmie. Dziewczyny rozwieszały świeżo uprane rzeczy odbierane od siłujących się z deskami do prania kobiet. Widział ich pokaźne, podskakujące biusty spomiędzy własnych butów. Były tuż pod nim.
Ach, te buty, pomyślał. Całkiem znoszone buciska zakrywały kostkę, były masywne i skórzane. Stanowiły jednak dobrą ochronę dla stóp, no i przede wszystkim nie miał na razie żadnych innych. Patrząc na krzątające się osoby, paradujące w samych łapciach, bądź nawet boso, zerknął z większym szacunkiem na obuwie. Kiedyś wyglądały całkiem elegancko, ale był to szmat czasu temu. W ogóle nie chciał tego wspominać. Pomyśleć tylko, że nie zmienił się zupełnie od tego czasu...
Uniósł twarz ku górze, by zebrać teraz najprzyjemniejszy okład gorących promyków padających od południowego słońca. Gdzieś w oddali jakiś mężczyzna postukiwał regularnie drewnem o drewno. Wydawało mu się, że ów pracuś mógł wzmacniać zagrodę przed domostwem.
Panoramę na port przysłaniało mu jedynie strzeliste zwieńczenie tutejszego kościoła. Ale to dobrze, jego statek mógł jeszcze nie odpłynąć. Choć był tylko chłopcem okrętowym, marynarze mogli go szukać, w końcu na morzu liczy się każda para rąk. Nie chciał jednak znowu wysłuchiwać, jak wiele jeszcze pozostało mu, do odpracowania swojego „szkolenia”, wiktu i opierunku. Tak, współpracy z tym towarzystwem ewidentnie nie zaliczy do udanych przedsięwzięć. Jednak początkowo zdawało się to być zajęcie wręcz idealne dla kogoś z jego problemem.
Dlatego teraz odchorowywał resztki mętnej lury nazwanej przez karczmarza wczorajszego wieczoru piwem, wciąż lekko otumaniające jego głowę. W jego stronach alkohol w tym trunku był ledwie wyczuwalny i tego rodzaju dolegliwości zdarzały się niezwykle rzadko. Tutaj, na wysokości wiatr orzeźwiał jego buzię, targał bujną czupryną, jednocześnie ustępując ciepłu słonecznego dnia.
Zapiął kilka guzików koszuli, poprawił nóż przytroczony do paska z tyłu i ostatni raz zerknął na falujące w ferworze pracy cycki.
Najwyższy czas sprawdzić jak wygląda sytuacja w porcie. Po zgrabnym ześlizgnięciu się po daszkach i murze, ruszył boczną ścieżką, nie rozglądając się na boki.
Kolejny raz naszły go myśli, jak by to było znowu zacząć dalej dorastać i starzeć się, i czy wówczas jego los nie byłby przypieczętowany wieczną tułaczką.
Miasto sprawiało wrażenie przytulnej osady, mógłby tu zabawić przez jakiś czas.
♦ ♦ ♦
Cienie radośnie tańcowały na ścianie z kamienia zwieńczonej półkami. W komnacie panował półmrok rozświetlany gdzieniegdzie przez ogniki migoczące w małych kloszach. Finn znudził już się trochę przesłuchaniem. Przedziwna morska kobieta leżała dosyć spokojnie na kozłach obitych miękką skórą. Zupełnie nie wiedział, co z nią dalej zrobić. Nie odzywała się ani słowem, a próżność jakichkolwiek dalszych tortur wydawała mu się oczywista. Kilkakrotnie usłyszał wydobywający się z jej strony cichy dźwięk przypominający kakofonię dziwnie przestrojonych dzwoneczków, ale mogło mu się wydawać. Zatopiony w myślach postukiwał palcami w duży, odbijający światło pośladek, wparłszy się o drugi łokciem. Te sporawe poduszki kontrastowały z jego jasnobrązową karnacją i ciemną czupryną. Za plecami słyszał i czuł łomot odchodzącej burzy, a szum sztormu przebijający przez mury zdawał się miło relaksować. Podrapał się leniwie po szpiczastym uchu, po czym zanurzył kolejny raz w pokaźnej poduszce krogulcze paznokcie węglowej barwy.
Bez wątpienia nie mogłem się spodziewać takiej zdobyczy od marynarzy.
Popatrzył na jej sino-białą skórę odbijającą blask ogników, wydawała mu się cała ze srebra, kiedy zmrużył oczy.
Musiała dać im nieźle popalić, a oni jej.
Kobieta sprawiała wrażenie wręcz odprężonej, więc mógł się tylko domyślać z jakim nastawieniem przywitali ją żeglarze.
Skąd ją wzięli? Co to za istota?
Finn kolejny raz spróbował przywołać w pamięci ostatnie godziny.
Zmierzch zapowiadał się cudownie. Jak jeden z tych wieczorów, kiedy wszystko truchleje przed nadchodzącymi grzmotami, a marynarze modlą się o pomyślny podmuch mogący przypadkiem wyrzucić ich statek na piaszczysty brzeg. Nawet nie musiał się starać. Świeży drewniany wrak czekał na niego na pobliskich skałach niczym prezent od lorda sztormu.
Parę świecidełek, żelastwo, monety o przyzwoitym nominale. I ona. Słyszał jej wołanie przez szum fal, choć była pod wodą. Oswobodził ją z więzów i wydobył na powierzchnię.
Aż cmoknął przypominając sobie tę przygodę i, by odgonić nudę, zaklaskał jej pośladkami o siebie wzajemnie, wcześniej wpijając w nie pazurzaste palce. Sam nie przypominał zwykłego chłopaka.
Niemniej Morska Dama, bo tak zdążył już ją tytułować, była nieco większa od większości kobiet, o mleczno-morskiej barwie, równie jasnych oczach i grubych, posplatanych włosach. Ledwie dało dostrzec się w jej oczach spojrzenie, tak swoją barwą zlewały się z resztą.
– Całkiem przyzwoicie... naprawdę – klepnął palcami kolejny raz, utraciwszy nadzieję na porozumienie się.
Miał ochotę odpiąć pasy mocujące ją do kozłów. I tak nie stawiała oporu. Choć była cała naga, wyczuwał ciepłotę jej ciała. Opierała policzek na bawełnianej poduszce w zupełnie niezmąconej błogości, która zaczęła udzielać się również Finnowi. Widok ponętnych krągłości tak pięknie teraz oświetlonych niemal sam pokierował jego dłońmi w stronę zapięć, choć musiał się naprawdę porządnie nachylić, aż jego twardy brzuch położył się wygodnie na okazałych poduszkach ze srebrnego aksamitu.
Nagłe łupnięcie gromu wyrwało go z otumanienia. Piorun musiał uderzyć niemal w samą nadmorską skałę, w której przed wiekami wyryta została jego komnata, bo wstrząs był tak mocny, że poczuł go nawet na stopach.
Spojrzał na siebie. Miał już palce pod pasem opiętym na talii swojej zdobyczy, a nogi owinięte wokół jej ponętnego uda.
– Nie! – poderwał się nagle, próbując wyrzucić z siebie zniewalający, słodki czar.
– Spokojnie. Jutro pójdę spieniężyć swoje skarby i znajdę też sposób na zaprzyjaźnienie się z tobą.
Poprawił przepaskę na biodrach już mocno wygiętą... pożegnał ją klapsem i zniknął w bocznej wyrwie.
W mieście niewiele się zmieniło. Finn przemierzał portowe uliczki, zmierzając w kierunku doków. Wczorajsza burza, choć niezwykle gwałtowna i nieprzewidywalna, nie wyrządziła większych szkód. Ot, mały bałagan na brukowanych ścieżkach, porozrzucane jeszcze gdzieniegdzie rozmaite przedmioty. Inaczej rzecz wyglądała z perspektywy jego skały, z której zwykle obserwował miasto na bezpiecznym dystansie. Całkiem ludne miasto handlowe zmalało do rozmiarów pociemniałej mieściny smaganej świetlistymi batami przez mroczne niebo.
Pojedynczy mieszkańcy usuwali resztki śmieci i naniesionego deszczem błota, ale większa część porządków była już za nim. Przy samych dokach zdejmowano narzuty ze statków, a rybacy taszczyli mniejsze łodzie, by postawić je z powrotem na wodę. Wielkie, pokryte deszczówką płachty łopotały mu nad głową, gdy marynarze ściągali je sprawnie bosakami. W miejscu, w którym zazwyczaj spotykał swoich zaufanych cwaniaków, życie kwitło. Zawsze po sztormie lub innym dotkliwym kataklizmie profesjonalne szumowiny ustawiały swoje łodzie przy zachodnim pomoście, licząc na dobre oferty od szabrowników.
Uśmiechnął się, widząc Tomma machającego mu z daleka.
– Co przyniosłeś?
– Same graty, to co zwykle – Finn wysypał na blat zawartość tobołka. – Przecież nigdy nie przynoszę ci nic innego.
– Nigdy nie mogę mieć pewności, czy nie wyrzucisz mi nagle trupa na pokład, czy czegoś takiego, kocie – Tomm zachichotał i stuknął trzymanym w ręku widelcem w jego pazury. – Za to kiedyś się obrażę. Wiesz ile mam już od ciebie sztućców nie do pary?
Wychudzony mężczyzna o suchej od soli morskiej skórze starannie układał żelastwo na wadze, wyceniając też inne przedmioty. Za to właśnie Finn go lubił. Zupełnie nie czuł przy nim, żeby robił coś co mogłoby wydawać się niemoralne lub przynajmniej nie do końca legalne.
– Słuchaj Tomm, czy nie wydarzyło się ostatnio coś niespotykanego?
– Niespotykanego? Co masz na myśli? – Tomm aż strącił ze stołu srebrne kielichy swoją żywą gestykulacją. – Nie widziałeś nigdy burzy? Była sroga, to prawda, ale niepierwsza taka i nieostatnia. Nie, nikt z władz nie pytał o ciebie, jeśli o to pytasz – odmachnął chłopakowi z rezygnacją i zaczął pakować najnowszy zakup do skrzyni.
Finn przemierzał miejskie uliczki rozmyślając. Był bogatszy o parę monet, a rześki wietrzyk zwykle pojawiający się po burzy przyjemnie owiewał jego twarz i czuprynę. Cienka koszula pozbawiona rękawów ledwie go okrywała.
Czy wpuszczą mnie do kościoła w takim stroju? Już pomijając to, że mogę być dla nich diabłem.
Klucząc ciasnymi ścieżkami dostał się na teren plebanii. Udało mu się przez to uniknąć wchodzenia otwartym wejściem do górującego nad innymi budynkami kościoła. Bezszelestnie prześlizgnął się po wysokim murze okalającym rewir kościelny w mieście. Wokół było zupełnie pusto, nie oglądając się więc Finn ruszył w stronę tylnego wejścia, które jeśli nawet było zamknięte, jawiło się jako atrakcyjny punkt do wspinaczki w kierunku strzelistych okien położonych wyżej. Nagle poczuł przeszywający dotyk na klatce piersiowej.
– A ty dokąd?
Młody jasnowłosy chłopak stał celując w jego pierś dwoma palcami w oskarżycielskim geście. Finn parsknął. Długie włosy powiewały strażnikowi na twarz, dlatego początkowo wziął go za dziewczynę.
– Ja... chciałem skorzystać z biblioteki – odzyskując fason strzepnął atakującą go dłoń. Kościelny chłopak był jego wzrostu, wszelkie zakłopotanie zatem znikło tak szybko, jak się pojawiło.
– Przecież wejście jest od strony świątyni. Trzeba się umówić i wpisać na listę.
– Obawiam się, że mógłbym nie pasować do wystroju – Finn odgarnął pazurami ciemne, lekko kręcone pukle ukazując szpiczaste ucho.
Dłuższą chwilę przyglądali się sobie.
– Brata Karola teraz nie ma. Pojechał na pobliskie gospodarstwo. On zajmuje się biblioteką... – blondyn niepewnie łypnął raz jeszcze na groźnie wyglądające szpony koloru węgla – wpuszczę cię, ale będziesz musiał wpisać się na listę.
Szli chłodnymi korytarzami z szarej cegły. Droga nie była wcale krótka, a jasnowłosy przewodnik z wprawą kierował ich w coraz to mniej widoczne zakręty i odnogi. Finn zastanawiał się, czy to dlatego, by nie mógł spamiętać drogi. W końcu dotarli do schludnego przedsionka umeblowanego jedynie stolikiem. Kościelny chłopak odgarnął włosy na brązową bluzę ze sporym kapturem, którą zapewne dostał od zakonników.
– Wpisz się na listę – powiedział pogodnym tonem, podtykając mu grubą księgę.
Sądząc po ostatnich linijkach, biblioteka nie cieszyła się dużym zainteresowaniem w minionych miesiącach.
Okazałej wielkości komnatę spowijała głucha cisza. Przemierzali kolejne regały z księgami przeróżnych barw i opraw. W powietrzu unosił się duszny zapach starego papieru i skóry.
– Co cię w zasadzie interesuje, Finn? – chłopak musiał zdążyć dyskretnie odczytać jego podpis, zanim zamknął grubą księgę wpisów.
– Zbiory o stworzeniach morskich, dzienniki rejsowe. Wszystkie jakie są.
Zaczął myśleć o swoim gościu, minęło już tyle godzin... Pewnie jest głodna. Tym bardziej przeraziły go rozmiary stosu książek, jakie wybrał dla niego ten osobliwy jegomość. A wybierał jeszcze kolejne, przesuwając drabinę przy regale z szyldem „Morze. Żegluga i handel morski”.
– Jesteś nowicjuszem? Przyszłym zakonnikiem, tak?
– No... na razie pomagam tylko parafii, jestem tu od niedawna.
– To wiem. Nie kojarzę cię.
Pokazał Finnowi na małą aulę oświetlaną przez rzeźbione okna witrażowe.
– Przybyłem niedawno z... odległych stron. Przyjęto mnie na tę posadę... – złapał Finna za nadgarstek gwałtownie, gdy ten zabrał się do przeglądania ksiąg. – Nie tak, delikatniej. Potniesz papier tymi pazurami. Kim właściwie jesteś?
– Mówisz o tym pewnie o tym – uniósł dłoń, by lepiej ją było widać, i pomachał ostentacyjnie palcami zwieńczonymi szponem.
– I o tym – rozmówca łypnął na wystające spod włosów szpiczaste ucho.
– Pierwszy raz widzę coś podobnego, a sporo już widziałem.
– Jeśli pytasz o moje uszy i palce, najlepiej zwróć się do moich rodziców. Ja nie miałem okazji ich poznać. Odkąd pamiętam, wychowywała mnie Swojska Orda, wędrowna trupa cyrkowców i akrobatów. Dzieciństwo miałem wesołe. Teraz mieszkam tutaj.
Blondyn słuchał, marszcząc niekiedy brwi lub zerkając na ściany pokryte księgami, by kłopotliwie potaknąć głową na koniec. Uśmiechnął się.
– Ja jestem Filemon. Mieszkasz blisko kościoła?
Finn rozprostował pogiętą kartę książki wprawnym ruchem palca. Ciężko było cokolwiek znaleźć poza wiedzą fachową oraz instruktażem technicznym dziedziny morskiej.
– Nie aż tak. Mieszkam pod urwiskiem za miastem. Widać je pewnie z wież kościoła.
– To na tej skale da się mieszkać? ...nie widziałem żadnego domu.
Zauważywszy jeszcze większą bezrozumność na twarzy chłopaka, zaczął wyjaśniać, że w skale wyryte zostały komnaty wieki temu, które jednak zapadły się podczas wyjątkowo okrutnego sztormu. Miejsce stanowiło obecnie zapomniany relikt lokalny.
– ...jak nietrudno się domyślić, nie jestem przez wszystkich traktowany jak pełnoprawny mieszkaniec miasta, dlatego musiałem zakraść się od tyłu, żebyś mi otworzył – kończąc swoje tłumaczenia, zatrzasnął grubą oprawę księgi.
– Ja też się nim nie czuję – Filemon odparł bez najmniejszego zakłopotania.
– Wymknąłem się załodze okrętowej, kiedy przybiła do tego portu, i w zasadzie ukryłem tutaj. Dystans wobec mieszkańców jest mi na rękę. – Znowu rzucił okiem na stos ksiąg. – Znam się na żegludze. Powiedz, czego konkretnie szukasz, a spróbuję ci pomóc.
– To nie jest raczej coś, w czym mógłbyś mi doradzić... dziękuję, muszę już iść – odsunął się od stołu dosyć szybko i ruszył w stronę wyjścia.
– Odłożę ci te księgi – usłyszał jeszcze w oddali za sobą.
Zaczęło już się ściemniać, mimo to w mieście można jeszcze było zaopatrzyć się w jedzenie. W porcie mieściły się dwie karczmy, z czego druga wyraźnie mniejszej świetności. Do niej właśnie udał się Finn. Pomieszane ze sobą wrzawa i duchota w dwójnasób go uderzyły, kiedy tylko zamknęły się zań drzwi. Gaworzący ze sobą głośno marynarze i pracownicy portu siedzieli przy ciasno ułożonych stolikach. Co jakiś czas przez rozmowy przebijał się rytm śpiewanej wspólnie pieśni z towarzyszącym mu akompaniamentem wybijanymi uderzeniami w blat. Jednak nie na tyle głośno, by zaraz nie ucichnąć. Finn przecisnął się między spoconymi mężami i krzątającymi się wokół kobietami. Woń kobiecych perfum i alkoholowych oddechów mocno zamieszała mu w głowie. Przy okazji otarł się o kobiece wdzięki, poczuł na ramieniu głęboko wydekoltowaną pierś i odepchnął się raźno, by móc ruszyć dalej, dotykając dłonią sam nie wiedział czego.
– Ty, smyku! – usłyszał tylko za sobą żeński głos i poczuł, jak czyjaś dłoń szczypie go w pośladek.
Nie, nie. Poczekaj aż będziesz w domu. Przemknął obok karczemnego blatu, nie licząc nawet, że uda mu się dopchać do zamówienia przez rząd silnych, żądnych piwa i dziwek mężczyzn.
Zastukał w znane mu boczne drzwiczki prowadzące do kuchni i tam poprosił o jakieś zapasy z końca dnia. Kiedy młoda kucharka pakowała mu pieczywo, ser, wino i inne resztki niewykorzystane dziś dla gości, wyobrażał sobie już, jak zjada je z piorunującego wzrok ciała morskiej piękności. Zacisnął dłoń na udzie, dziurawiąc własne spodnie, i z uśmiechem dał dziewczynie nawet mały napiwek.
♦ ♦ ♦
Ocknął się w wąskiej skalnej wyrwie. W rozszczepieniu przed nim błyskał się jasnopomarańczowy blask ognia. Uświadomił sobie, że trzyma się za bok.
Na wielkiej przestrzeni płonęła lawa, buchając w rozmaitych rozgałęzieniach i korytarzykach pomiędzy brunatnym podłożem, więc kiedy wychynął ze swojej kryjówki, blask początkowo go oślepił. W oddali rozlegało się głuche, niskie dudnienie przechodzące chwilami w warkot. Wydawało mu się, że pośród złowieszczej melodii słyszy wycie i jęki. Aż zrobiło mu się dobrze. Doczłapał do najbliższej kolumny, po czym zaczął przemykać między kolejnymi. Wyglądały na zwykły skalny efekt naturalnych procesów toczących się głęboko pod ziemią, jednak ich misterny kształt i uporządkowane rozmieszczenie sprawiały wrażenie, jak gdyby zaprojektował je inteligentny architekt.
Udało mu się schować za kolumną położoną tuż przy rozpadlinie. Żar ognistej rzeki aż parzył jego plecy, rozpościerając wzdłuż nich gorący dreszcz. Objął kamienny słup, słysząc szuranie. Z niewidocznej dotąd jamy wyślizgnął się wstrętny pies. Nienawidził takich psów, ani trochę nie przypominały przyjacielskich stróży pasterskich, ani nawet wilków. Pozbawione sierści potwory przypominające bardziej dzikie świnie z krótkim pyskiem, kaprawym ślipiem i malutkimi szpiczastymi uszami niczym u gargulców, które widywał na... No właśnie, gdzie? Kiedy? Nie mógł sobie przypomnieć. W ogóle nie rozumiał, co tu robi, choć czuł, że zna to miejsce.
Czworonogi demon przemknął drepcząc odnóżami niezdarnie i prężąc nienaturalnie muskularny kark. To idealny moment, by pomimo drżenia rąk przebiec po cichu ścieżką skalną dalej. Przeskoczył niewielki wąwóz wypełniony ogniowym strumieniem i zniknął w wielkiej, czarnej dziurze wyrytej w ścianie z dala od lawy.
Co tu robię?... jak to było?
Próbował sobie przypomnieć, acz bez skutku.
Szum lawy ucichł, a głuche, upiorne dudnienie stało się lepiej słyszalne, choć stłumione przez grube ściany. Przedzierał się przez mrok po niewygodnym, kamienistym podłożu, raniąc stopy odziane już tylko w strzępy butów osłaniających część skóry i podeszwę. Poza tym miał na sobie tylko poszarpane, łachmaniarskie spodnie.
Po godzinach, a może chwili snucia się w ciemnościach, wybierania przypadkowych korytarzy na rozstajach i rozdzierania skóry na krwawiących stopach wyległ na delikatnie oświetloną komnatę. Okalała ją szarozielona cegła oświetlona tylko lampką zawieszoną na środkowej kolumnie. W przejściu dalej majaczyła kolejna. Uświadomił sobie, iż jest to swego rodzaju labirynt zbudowany z identycznych ciasnych pomieszczeń.
Dojrzał swoje odbicie w połyskliwej cegle, wysoką i szczupłą sylwetkę, ślady szponów na boku... Odgarnął pozlepiane włosy z twarzy. Gdyby się wyprostował, wyglądałby na nawet sprawnego młodego mężczyznę, ale wycieńczenie i długotrwały strach zamieniły jego posturę w przygarbioną karykaturę. Gdzieś z boku ciszę przerwało łopotanie materiału. Do pomieszczenia weszła krokiem bezgłośnym postać odziana w ciemną szatę, z kapturem na głowie. Dłońmi zaczęła szukać czegoś w metalowej skrzynce zawieszonej z boku kolumny. Zza kaptura dostrzegł brązowe, wychudłe trupie oblicze bez ust, w których miejscu twarz przechodziła w otwór z widocznymi wszystkimi zębami. Nagły gość odwrócił głowę w jego stronę.
Filemon obudził się przeszyty zimnym dreszczem. Serce waliło mu jak młot, którym ojciec kiedyś tam uderzał o kowadło. Prosta koszula nocna, którą dostał od zakonników, była niemal cała mokra na górze. Podniósł się powolnie i zrzucił z siebie przepocony łach. Nigdy nie miał aż tak przerażającego snu, choć nieraz już śnił o labiryncie. Nigdy do teraz. W komnacie nocą było zimno, więc dorzucił drew do ledwie tlącego się kominka. Wreszcie przycupnął przy biurku z pucharem wina przyniesionym z kuchni. Na drewnianym blacie z widocznym słojami leżał stos książek. Odrzucił większość technicznych poradników na bok po uprzednim przewertowaniu ich. Zostały tylko nudne, w jego przekonaniu, dzienniki i groteskowa książka z baśniami morskimi dla dzieci.
Nigdy nikt by nie napisał, jak to naprawdę jest na morzu. Żmudne życie pełne poniżających sytuacji i monotonii, które później wilki morskie odkuwają sobie w portach. A jak jesteś chłopcem okrętowym, w ogóle nie masz życia. Trzasnął z niesmakiem ostatnim z dzienników, gdy tylko doszedł do momentu o przygodzie z podwodnymi ludźmi. Został tylko zbiór bajek. Przynajmniej prezentował ładną okładkę z malowidłem wyobrażającym ramę z wodorostów i muszli. Dopił wino do końca i odłożył kielich między rozgrzane świeczki. Papier mocno pożółkł, a niektóre ilustracje ledwie się zachowały. Filemon nie mógł rozpoznać wszystkich. Większość scenek wyrastało z wodorostowych dekoracji, wymyślnie poprowadzonych przy krawędziach wybranych stron.
„Czai się na dnie,
życie ci skradnie.”
Ze znużeniem przedzierał się przez kolejne kartki, kolejne ilustracje okraszone niezbyt wylewnymi wierszykami. Miał ochotę odrzucić książkę razem z innymi, by z samego rana odłożyć wszystko do półek, jednak jego wzrok zatrzymał się na ilustracji oblepionego wodorostami maszkarona. Siedział na podwodnym kamieniu i długimi szponami obejmował wielkie piersi. Strona miała mocno rozmazaną farbę, w zasadzie trudno było dostrzec cokolwiek więcej. Chłopakowi jednak od razu zrobiło się przyjemnie między nogami. Dawno nie miał okazji widzieć kobiety, a zbereźność ilustracji wydawała się większa w kontraście do monastycznej atmosfery, w której zatopił się ostatnimi tygodniami porannych modlitw i wieczornych nieszporów. Pogłaskał się kilka razy po spodniach i skierował wzrok na stronę obok, z zamazanym całym tekstem. Ktoś musiał często czytać w tym miejscu albo rozlać jakiś płyn. Po przystawieniu świecy, Filemon wytężonym wzrokiem odczytał przykryte mgłą ostatnie wersy.
„... a za nią bierze pocałunek,
całkiem przyjemny to rachunek.”
Zamknął karty książki, by cisnąć nią w stertę pozostałych. Nie obdarzono go nieskazitelną pamięcią, ale tamte słowa sprzed kilkunastu lat pamiętał doskonale.
Chodzi mi tylko o pocałunek.
Wyjrzenie przez szeroko otwarte okno dobrze mu zrobiło. Chłodny wiatr nocy rzeźwił jego twarz, a w pełni świecący księżyc rozświetlał dachy budynków, aż po port. Chłopak dojrzał też skalne urwisko położone dalej. Zastanawiał się, czy Finn tam teraz jest. Czy śpi i co w ogóle robi na co dzień.
Szybko minął kolumny budynków i wydostał się poza mury miejskie. Osobom powiązanym z parafią nie robiono większych problemów. Noc była dosyć rześka, ale powolne, długie podmuchy wiatru przyjemnie łopotały kapturem i kosmykami włosów Filemona, gdy kroczył szeroką ścieżką prowadzącą na urwisko. Widział błyszczące okna co poniektórych budynków, skrzące się niczym świetliki na kwieciu po zmroku. Odpowiadały one gwiazdom przykrytym z lekka chmurną pierzyną. Dalej szumiało słabo widoczne morze zatrzymujące się na dokach.
Zrobiło mu się gorąco, kiedy dotarł na samą górę. Rozejrzał się i nie dostrzegłszy zupełnie niczego co mogłoby go naprowadzić na rzekomo istniejące mieszkanie, kopnął leżący opodal kamień, aż ten potoczył się do końca skarpy i zleciał bezgłośnie. Nagle do jego uszu dobiegło coś, co przypominało głos, gwałtowną rozmowę, szybko zlewając się z w jednolity jęk z szumem fal rozbryzgujących się o skały na dole.
Kiedy z ciekawości skierował się w tamtą stronę, dojrzał obskurnie wyżłobione kloce, tworzące kręte schodki w dół. Prowadziły do głęboko osadzonego w skale wielkiego otworu okiennego, za którym blask ułożonych niemal wszędzie świeczek odbijało wiercące się ciało. Filemon wytężył wzrok przyzwyczajony do mroku i dopiero teraz zrozumiał, że są to dwa nagie ciała kołyszące się wspólnie. Z każdym kolejnym, miękko i cicho stawianym krokiem, obraz odkrywał przed nim coraz więcej. Mały ciemniejszej karnacji tyłek podskakiwał energicznie na sporej, z wdziękiem wypiętej pupie księżycowo-mlecznego koloru. Wokół walały się poprzewracane naczynia z napoczętym jedzeniem, rozlane wino. Stojąc już blisko, ujrzał... dyszącego Finna pokrywającego ponętną, niecodzienną kobietę z biustem jakby dokładnie wyjętym z ilustracji oglądanej jeszcze niedawno przez Filemona w jego komnacie. Stał jak wryty, nie mogąc oderwać spojrzenia, a materiał jego spodni zaczął mocno wyginać się do przodu. Ciemne pazury zaciśnięte na piersi i karku ujeżdżanej jasnoskórej piękności ewidentnie pomagały Finnowi utrzymać się na jej grzbiecie. Filemon aż zacisnął palce w pięść, odruchowo wczuwając się w podglądaną sytuację. Z ust kobiety wypłynęła pieśń przypominająca melodię dzwoneczków, dudniąc coraz głośniej i głośniej, czarem swojego dźwięku odurzając głowę chłopaka. Zamroczony zobaczył zdziwioną twarz Finna niezaprzestającego jednak kolejnych pchnięć. Pod rozkoszną mgiełką upajającą bardziej niż najmocniejsza marynarska starka, parę oglądało się jeszcze milej. Kobieta dochodziła, dźwięcząc swym głosem melodyjnie, aż Filemonowi zakręciło się w głowie. Wszystko dokoła zawirowało, a i jego nowo poznany kolega z biblioteki wyglądał na zdezorientowanego. Kobieta gdzieś zniknęła, rozpłynąwszy się wraz z migocącym otoczeniem i wtedy obaj znaleźli się pod wodą. Czas spowolnił, opóźniając ruchy jego i dryfującego obok nagiego Finna. Chłód głębiny nieco ostudził jego podekscytowanie, choć jego kroczu dodało to zaskakujących doznań. Miał ochotę opuścić się bezwładnie i zatopić w ogarniającej go rozkoszy na dnie czeluści. Dopiero któreś z rzędu potężne szarpnięcie kolegi otrząsnęło go z zamyślenia. Pojął wtem, że znajdują się bardzo nisko pod kostropatymi skałami, a jemu zaczyna brakować powietrza. Czując nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej i akompaniujący mu ból w okolicach skroni, ruszył za Finnem, pnąc się coraz wyżej po morskiej ścianie. Aż głośno zawył, gdy już obaj wynurzyli swoje głowy. Nie przeszkadzała mu nawet zalewająca jego twarz i rozwarte szeroko usta woda morska. Każdy kolejny dech przywracał życie i dawał wytchnienie.
– Na pewno nie chcesz następnego kielicha?
Niebo zrobiło się już ciemnoszare, kiedy obaj grzali się przy kamiennym palenisku. Filemon wylegiwał się z głową skierowaną na okienne wejście. Na powolnie jaśniejącej szarzyźnie wciąż migotały gwiazdy, a on wciąż się zastanawiał zwinięty w suchej już, grubej wełnianej bluzie. Wysłuchał opowieści Finna o wyłowionej istocie z głębin. Może komuś innemu wydałaby się nieprawdopodobna, ale nie jemu.
– Na pewno. Przynajmniej nie dziś – poziomym ruchem dłoni opędził się od kolejnej z rzędu propozycji.
Gościnność towarzysza doprowadziła go do stanu, w którym zaczął zastanawiać się nad wyjawieniem swojej tajemnicy. Nie mógł do tej pory nikomu się zwierzyć, nawet spowiadając się u jednego z kapłanów omijał treść swojej przygody sprzed lat. W zasadzie nie mogło być lepszego kandydata do podzielenia się nią, niż Finn. Oryginał, wyrzutek i od teraz przyjaciel.
– Na ile lat wyglądam?
Wystające spod włosów ucho Finna zatrzęsło się, po czym on sam uniósł głowę znad blatu, na którym wygrzewał się przy ogniu. Patrzył pytająco.
– Nie wiem... z szesnaście. Może więcej, może mniej, wyglądasz trochę jak dziewczyna – machnął niedbale pazurami i wyciągnął wygodniej.
– Tyle miałem dziesięć lat temu. Kiedy spotkałem czarownicę. Od tej pory nie starzeję się skazany na żywot wagabundy.
Finn wybałuszył oczy i sięgnął po omacku butelki.
– To musi być bardzo interesująca historia.
♦ ♦ ♦
Drzwi nie wydawały się już takie nieprzyjazne. Choć były masywne i na swój sposób obskurne, zdołał się już oswoić z ich widokiem. Po drugiej stronie jawiły się jako nieustępliwe wejście do mrocznej rudery, a teraz dało się nawet dostrzec piękno ich drewnianych rzeźbień. Ewidentnie warto było przy nich pogrzebać, mimo obaw, że ktoś może być w środku. Teraz aż żałował , że oskrobał nieco okolice ozdobnego zamka wypalonym końcem włóczni, a właściwie całkiem kształtnego, ale nieobronionego, poza wyostrzonym czubkiem, długiego badyla.
Tak czy inaczej, siedział teraz na dębowym dużym krześle i wpatrywał się w drzwi. Czy ktoś wejdzie? Zastanawiał się. Czy ktoś w ogóle tu mieszka?
Budynek z zewnątrz sprawiał wrażenie opuszczonej dawno rudery. Nieoświetlony w środku nocy i przykryty lasem skutecznie unikał blasku księżyca, który dzisiaj i tak swoją drogą nie dopisywał.
Wewnątrz prezentował się surowo, ale proste, choć eleganckie zdobienia wyżłobione w drewnie, z którego głównie się składał, dodawały mu odrobiny przytulnego charakteru.
Niewątpliwie dało się go lubić po parogodzinnej tułaczce przez gęsty, suchy las i jego złośliwie zaczepiające o ramiona i włosy krzewiska. Teraz miękkość nóg i suchość w gardle ustały. Gościnność tego osobliwego mieszkania dodały mu pewności siebie na tyle, że postanowił wstać i sprawdzić jeszcze raz niewyraźne szmery na górze.
Schody mimo drewnianego budulca nie skrzypiały, przynajmniej nie na tyle głośno, by przebić się przez dźwięk dmącego teraz silnie wiatru.
Na górze obyło się bez rozczarowań. Smukłe palce nierozpoznanego owocowego drzewka drapały z pasją powierzchnię okna, przez które wpadała namiastka księżycowego światła. Napięcie powoli z niego uchodziło. Pozwolił sobie oprzeć całkiem luźno biodro o kant drewnianego łóżka postawionego na wysokich nogach. Życząc sobie, by w miarę szybko minęło do rana, gapił się bezmyślnie w rozmazaną, brudną szybę.
Zesztywniał całkiem, gdy usłyszał coś, co ewidentnie nie było postukiwaniem gałązek o wierzch domu. Wyraźny odgłos otwieranych, a potem zatrzaskiwanych pięknych drzwi wejściowych skuł mu szyję, nogi i palce, aż nie mógł ruszyć się ani o milimetr, a dzida wysunęła się z dłoni, uderzając ze stukotem o deski.
Desperacka próba ucieczki przez okno nie powiodła się, trzęsące ręce tylko narobiły więcej hałasu.
– Kto tu jest? – chłodny, ale przepełniony uprzejmością głos rozległ się w pomieszczeniu.
Przez drzwi przeszła piękna, całkiem naga kobieta. Razem z nią wwiało chmarę złocistych jesiennych liści i tyle samo kwiatów, choć teraz nie był pewien, czy nie było ich tu od początku. Wnętrze wydawało się przytulniejsze. Stanęła przed nim ze swymi długimi, ciemnymi włosami puszczonymi wolno na duży biust. Pośrodku szerokich bioder, poniżej pępka prezentowała się gęstwina ciemnokasztanowych włosów. Usta koloru krwistej jarzębiny rozchyliły się w serdecznym uśmiechu, kiedy wrócił wzrokiem na jej buzię.
– A cóż to za przystojny gość? – zgrabne palce ujęły jego podbródek, by przesuwać nim jak jakimś eksponatem do oglądania. – Zgubiłeś się.
Szedł tuż przy niej za rękę. W międzyczasie zrzuciła z niego ubranie, więc maszerował zaraz za nią, skrywając swoją buzującą męskość w jej krągłym pośladku, kołyszącym się w rytm stawianych kroków. Przez całą drogę mocno ściskała jego dłoń.
W parterowym pokoju znajdowała się zapadnia prowadząca do godnie urządzonej piwniczki. Kolorowe płomienie świeczek rozświetlały półki wypełnione rozmaitymi składnikami schowanymi w słojach. Przy rozgrzanym alembiku stało masywne, dębowe krzesło. Siedział jej na kolanach, czując bicie jej serca pod piersią, wyczekiwał na porcję nalewki powitalnej. Opary zlewały się z zapachem ususzonych roślin porozwieszanych w pękach na ściance za nimi. Dłoń pięknej pani głaskała jego pośladki, uszy wypełniały słodkie słowa o ujmującej słabości do młodych gości, podczas gdy paznokcie drugiej dłoni sunęły wzdłuż jego brzucha coraz niżej...
Ocknął się nagle rozbudzony głośnym szumem fal. Widok rozbujanych ścian kajuty sprawił, że Filemonowi zrobiło się niedobrze, a przyjemny dreszcz rozlewający się po jego brzuchu przerodził się w zimny i niespokojny. Wyległ na pokład i tam odnalazł Finna, spijającego pierwsze kufle ze swym znajomym. Kuter Tomma nie był najwytworniejszym środkiem transportu, nie był również najdroższym.
Sen wytrącił go z równowagi... pamiętał jak zostały po niej tylko rozrzucone liście i gęsta para. Ale teraz nie miało to znaczenia. Właśnie dobijali do przystani sąsiedniego opactwa po tym jak tutejszy egzorcysta odpowiedział na jego list.
Jak Ci się podobało?