Desperacja (V)
27 marca 2018
Desperacja
25 min
Niedziela 14:24
Budzę się. W ciszy. Bez bólu głowy. Bez suchości w ustach. Ubrana.
Chociaż nie, głowa lekko boli, pulsuje lekko, ale nie jak od kaca, to nie to.
W ustach czuję kwaśny posmak niemytych zębów, ale nie alkoholu.
W pokoju pachnie odświeżaczem powietrza, wanilią, nie starym winem.
Otwieram oczy, jest pół-ciemno; widzę zaciągnięte beżowe zasłony. Spoglądam na zegarek, którego nigdy nie zdejmuję do spania – czternasta. Spałam jakoś od północy. Dlatego boli głowa, tak. Ale chyba nie tylko dlatego. Im bardziej rozbudzona, tym mocniej czuję swoją twarz; jest opuchnięta, większa, pieką mnie oczy, policzki, dolina łez. No tak, żałosna byłam i jak nastolatka ryczałam przed snem w poduszkę, jakbym miała powód, o ja idiotka, a teraz twarz mnie boli i głowa, brawo, debilko. Koniec z tym. Dla odmiany na serio. Postanawiam sobie przestać być żałosną.
Jestem w hotelu, więc za chwilę zadzwonię po zdrowe śniadanie. Potem wezmę prysznic, umyję zęby, włosy, uczeszę się, zrobię makijaż i ubiorę się jak kobieta sukcesu. I wyjdę pozwiedzać, tak, jakby nigdy wcześniej mnie tu nie było, jakbym nie mieszkała tutaj większość życia, jakbym nie miała żadnych złych wspomnień. Odrodzę się jako nowa kobieta.
Och, ile razy sobie to powtarzałam…
Ale tym razem naprawdę. Nie jestem słaba. Potrafię zebrać swoje życie do kupy. Dam radę.
Dzwonię do obsługi, zamawiam jakąś gównianą sałatkę, w telewizorze plazmowym włączam kanał muzyczny. Całkiem przyjemny ten pokoik, jak na obrzeża Sopotu. Kiedy wróciłam wczoraj na peron, myślałam, że jak tylko Magda i jej gach odejdą, pójdę na Długą i schleję się samotnie, albo i nie samotnie, bo rozmawiając z Neptunem. Ale podjechał pociąg, więc wsiadłam, na gapę. Wysiadłam w Sopocie, bo lubię molo. Ale byłam już zmęczona, więc zatrzymałam się w pierwszym hotelu, do którego pokierował mnie jakiś pieszy. Z zewnątrz wydawał się mały, skromny, ze zdecydowanie wygórowaną ceną, hotel, a nie pieszy; ale pokój jest naprawdę bardzo przyjemny. Dwuosobowe łóżko zaścielone jakby od linijki, pościel w kolorze cappuccino, ciemnobrązowe poduszki. Kremowy dywan, w kolorze zasłon, jasne ściany, dwie lampy nad łóżkiem i jedna stojąca obok. Dwa fotele, trochę PRL-owskie, ale miękkie. Telewizor zdumiewająco nowoczesny, nieduży, ale cienki. Czajnik, kawa, woda, suszarka – to, czego najbardziej potrzebuję.
Żeby tylko wanna jeszcze była a nie prysznic, to mogę tu zamieszkać.
Czy jeśli pójdę już teraz do łazienki, to obsługa zostawi mi śniadanie? Chyba tak. Przecież się z nim nie wrócą. To idę. Poprawię po sobie łóżko, co by nie mieli mnie za wieśniarę. Kiedyś miałam tę wątpliwą przyjemność sprzątać pokoje hotelowe, jeszcze w liceum; koleżanka mi poleciła „wysokie napiwki”. Wytrzymałam jedną zmianę. W pokoju, który mi przydzielono, ktoś nasrał pod prysznicem.
Jest wanna. Idealnie.
Puszczam wodę; ciśnienie jest niskie, ale woda gorąca. Nie ma soli do kąpieli – a co ty myślałaś, że w Hiltonie jesteś? – ale jest płyn do kąpieli, więc nalewam go trochę, lubię bąbelki. W moim mieszkaniu, kawalerce, nie mam wanny. Tylko prysznic tak mały, że seks pod nim pozostaje w sferze marzeń, groziłby wybiciem ścianki. Ale teraz nawet nie chcę kobiety w tej wannie, nie potrzebuję. Chcę spokoju, ciszy, samotności, tego, przed czym uciekłam. Ale nie chcę wracać. Jeszcze nie wiem gdzie będę mieszkać. Może nigdzie. Może będę podróżować, zarabiać na kolejną trasę w jakimś tandetnym fastfoodzie, myć naczynia i smażyć kotlety. Może.
Gdy ktoś puka do drzwi i woła serwis!, woda zajmuje niecałe pół wanny. Bardzo niskie ciśnienie. Nie szkodzi, nie spieszy mi się. Przynajmniej odbiorę ten „serwis”.
Sałatka rzeczywiście jest gówniana. Sałata lodowa, pomidory koktajlowe, feta, kapka oliwy, jakieś kiełki, zielony ogórek, rzodkiewka. Koszyk z pieczywem czosnkowym. Kawa, która śmierdzi piwnicą. Nudy. Ale głodna jestem, więc zjem. Nieważne, najpierw relaks, najpierw doprowadź się do porządku, zmyj z siebie tę porażkę, to życie, niech nikt nie wie, że uciekasz, choć nie masz przed czym. Pogłaśniam muzykę - już na nikogo nie czekam. W słabo doborowym towarzystwie Lady Gagi zrzucam z siebie wczorajsze ubranie - tak żałosna, nawet się nie przebrałam – i zanurzam się w wodzie.
Gorąca. Zamykam oczy, zanurzam się płytko; wanna jest niewielka, bo choć piersi mam nad wodą, to wciąż wystają zgięte kolana, ale nie szkodzi. Przyjemny dreszcz przechodzi mnie od włosów po czubki palców u stóp; dotyka mnie swoimi miękkimi opuszkami po każdym milimetrze ciała, otacza mnie, wpływa we mnie, całuje w czoło, otula. Pomimo muzyki słyszę jak cicho, cichutko pękają bąbelki piany; delikatne pyk, pyk, pyk tuż obok ucha, kojący dźwięk, delikatny, delikatny tak, jak dawno nic dookoła mnie nie było delikatne, tak, jakbym chciała, żeby wszystko było. Pieszczą mnie te bąbelki, piana mnie pieści, uspokaja, relaksuje. Zamiast Lady Gagi wolałabym towarzystwo Hansa Zimmera i szampana, ale może być, może być i ona. Osuwam się jeszcze nieco niżej, nogi mogą wystawać, nie szkodzi, ale piersi chcę zanurzyć do końca, aż woda przy każdym ruchu dotyka mojej twarzy. I jeszcze niżej; broda, usta, policzki przebijają się przez miękką warstwę spienionego płynu, uszy, czoło, włosy znikają pod wodą. Gaga zanika, wszystko zanika, słyszę tylko szum, kojarzący się z omdleniem. Wstrzymuję oddech, bo nie umiem oddychać pod wodą nawet nosem; mijają sekundy, a z każdą kolejną rośnie oszołomienie. Czuję mrowienie ust i czubka nosa, szum jest coraz głośniejszy. Jakby za mgłą, gdzieś na dnie podświadomości rejestruję chłód, który owiewa wystające kolana. Wytrzymaj jeszcze trochę, jeszcze kilka sekund, jeszcze nie wstawaj, nie podnoś się, wytrzymaj.
Serce bije coraz szybciej; choć wiem, że mogę w każdej chwili unieść głowę i odetchnąć, zaczynam czuć strach. Przyjemny. Oczami wyobraźni widzę kogoś bez twarzy, jego lub ją, silnego lub silną, trzymającą, trzymającego mnie za szyję, niech będzie ona, niech kobieta będzie moim dusicielem. Pogubiłam się w liczeniu, nie wiem ile sekund minęło, ilenaście, iledziesiąt, teraz liczę sekundy strachu i bólu w klatce piersiowej. Nie liczę. Nie umiem się skupić. Chłód w kolanach zmienia się w szczypanie, całe ciało szczypie, gardło wypełnia się wszystkim i niczym, szum rozrywa czaszkę, brak oddechu rozrywa płuca i serce. Czy tak czują się wisielcy? O czym myślą, kiedy z każdą chwilą tracą świadomość coraz bardziej? O czym myśli duszony, jak długo widzi swojego oprawcę? Już chyba nie wytrzymam długo, zaraz chyba zemdleję i jutro po południu, kiedy obsługa hotelowa zorientuje się, że się nie wymeldowałam, znajdą mnie siną, spuchniętą na dnie wanny, z wystającymi kolanami, pewnie posraną, bo puszczą mi zwieracze; woda z topielcem pełna gówna, ręce pełne roboty, policja, zapach gówna i lawendy.
Podnoszę się, powietrze rozrywa mnie, boli, ale łapię je szybko, chaotycznie, przerażona nie podduszeniem a tym, że znaleźliby mnie obsraną.
Nie znaleźliby, przecież nie próbowałam się utopić. Nie jestem samobójcą. Nie mam na tyle odwagi.
Wraca świadomość. Zimno mi w nogi. Chowam je pod wodę. Zrelaksuj się. Niech się zrelaksuje. Relaksuję się. Już nie ma Lady Gagi. Jakaś inna. Nie znam. One wszystkie i tak brzmią tak samo. Skupiam się na bąbelkach, nie słyszę Pani Z Telewizora, tylko pyk-pyk, pyk, pyk. Uspokaja. Mogłabym zasnąć w tej wannie. Moje kolejne mieszkanie będzie miało wannę.
Nie rozumiem. Przecież Magda mówiła, przez telefon mówiła, że nie ma nikogo, że jest sama, pytałam. Dlaczego kłamała? Nieważne. Nawet nie do niej tutaj jechałam, przypomniałam sobie przypadkiem, pod wpływem chwili, wspomnień w pociągu, więc po co mi ona? Ale kim on był? Na pewno ojcem dziecka. A może nie. Ale całował ją. Więc na pewno partnerem. Nieważne. Wycisz się.
Pomyśl o czymś przyjemnym. O Pani Z Okienka. Nagiej. Obok.
Nie potrafię.
Pierdolę tę kąpiel.
Wyszłabym gdzieś. O tak. Zabawić się, potańczyć, schlać jak nigdy wcześniej; bo przecież rzadko się upijam, to znaczy upijam często, ale nigdy tak bardzo, tak do nieprzytomności. Miałam być kobietą sukcesu. Od jutra. Dzisiaj się odchamię, zakończę ten żałosny etap w swoim życiu porządnym upierdoleniem.
Nie.
Koniec chlania, koniec bycia żałosną pizdą.
Koniec użalania się nad sobą w wannie.
Nie wiem ile już tak leżę, niedługo, ale palce mam jak suszone owoce, pora wyjść, pora postanowić co dalej. Gdzie pójdę, gdzie pojadę, co jutro, co dzisiaj? Gdybym chociaż wiedziała, czego chcę. Nie wiem. Chcę niezależności. Spokoju. Nie chcę spokoju.
Wychodzę z wanny, stawiam stopy na ręczniku, który rzuciłam na podłogę. Lustro jest zaparowane; oczyszczam je dłonią. Będę patrzeć na siebie tak długo, aż wymyślę, co dalej. Nad swoim ramieniem widzę Alicję; opiera na nim brodę, dłońmi zakrywa mi biust, uśmiecha się jak zawsze uśmiechała, przytulając w łazience. Dość, kurwa, dosyć tego, dosyć Alicji, dość, że ciągle wraca, że nie umiem się jej pozbyć, że wisi nade mną, ciągnie się zielona jak kłębek smrodu w filmach animowanych. Jak mam pójść dalej, zmienić coś, skoro ona ciągle tu jest?
Już wiem, co mam zrobić.
Muszę się pozbyć Alicji raz na zawsze.
Bez Magdy, bez tych wszystkich klubowych panienek, bez cytrynówki, Mohito i Fresco.
Zrobię to sama.
Pojadę wszędzie tam, gdzie była Alicja, gdzie byłam ja, my, i sprawię, że będę tam tylko ja.
Zniknę ją. Tak, jak ona zniknęła.
Ale najpierw makijaż i gówniana sałatka.
20:12
Molo jest dokładnie takie, jakie zapamiętałam. Piękne. Krótkie, tandetne, białe, ale piękne. Deski trochę bardziej kołyszą się niż przed laty, ale wszystko inne jest takie samo. Wątły zapach glonów, soli i mokrego piasku; wilgotny, chłodny wiatr. I mewy. Nie wiem, dlaczego tak wielu ludzi ich nie lubi – to znaczy wiem, przez te wrzaski, ale przecież to właśnie one są w mewach najbardziej interesujące. W Trójmieście. Mewy są jego dźwiękiem. Siedzi teraz jedna, tłusta, na oparciu ławki naprzeciw mnie i wpatruje się w morze z uporem i cierpliwością, których ludziom zdecydowanie brakuje. Myślę, że jest mewią matką a to jej chwila relaksu, ucieczki od swoich wrzaskliwych mewich córek i synów. Siedzi nieruchoma i spokojna, jakby pierwszy raz od dawna nie musiała zastanawiać się czy wystarczy jej pożywienia dla całej rodziny. Jakby dzień wcześniej zapierdalała dwanaście godzin w pracy, wyciągając z morza ziarna piasku i przerzucając je na plażę, ona, mewa z ambicjami, pracująca dla jakiegoś żałosnego gołębia; ale gołąb jest z bogatej rodziny, odziedziczył plażową firmę po ojcu. Więc może zatrudniać mewy do łowienia piasku. A mewa chciałaby robić coś więcej. Coś ważnego. Zostawić po sobie ślad lepszy niż biała plama na włosach turystki. Mewa chciałaby pozować ludziom do zdjęć i zarabiać dzięki temu o wiele więcej kawałków chleba i bułek z kebaba, niż daje jej za dniówkę ten pieprzony gołąb, bo ludzie płacą dużo.
Odleciała. Razem z moimi idiotycznymi myślami o mewim życiu.
Często przychodziłyśmy tutaj z Alicją. Przyjeżdżałyśmy. Z Gdańska, bo z Gdańska jest, była, Alicja. I byłam ja, gdy przyjechałam do niej, gdy mieszkałyśmy razem. Obie wolałyśmy Sopot, ale tam miała mieszkanie, nie musiałyśmy płacić czynszu, więc było wygodniej. Ale tak, Sopot, Sopot był naszym ulubionym miastem. Molo, ulubionym miejscem. I ta ławka, dalej ta sama, dalej biała i drewniana, i zimna, i wilgotna od wilgotnego powietrza, i brudna, i obsrana ptasią pogardą.
Razem obserwowałyśmy mewy, układałyśmy całe scenariusze ich życia. Godzinami swatałyśmy Panią Mewę z Panem Mewą, choć do dziś nie wiem, czym się różnią. Tak jak teraz mnie, mijało nas grono turystów; nieważne czy to grudzień, czy lipiec, czy maj, zawsze jednostki, dziesiątki, setki turystów. Dzieciaki z goframi, kobiety z wózkami, młodzi - zakochani przy zachodzie słońca, zakochani tandetnie. Też takie byłyśmy. Tandetnie zakochane. Obiecałam sobie przed lustrem, że nie będę pić, że przestanę, że rozpocznę wyrzucanie Alicji trzeźwa i silna, ale Sopot jest silniejszy, molo jest silniejsze. Wzięłam dwie setki cytrynówki. Wystarczy. Zapiję ją, w miejsce naszych wspomnień wstawię wspomnienie samotnego picia do mewy, pracownicy gołębia.
- Kocham cię, Anno.
Anno. Nigdy Aniu, Aneczko, żadnych gównianych zdrobnień. Dla niej byłam Anną. A ona jest Alicją. Była. Nieważne czy szeptała moje imię w ekstazie, czy wypowiadała je z miłością, uśmiechem, czy wykrzykiwała w złości prosto w twarz – zawsze Anna. Uważała, że Ania to imię dla kota.
- Może to zabrzmi jak z ckliwego romansu dla kur domowych, ale chcę żebyś wiedziała, że nigdy cię nie opuszczę. Że chcę siedzieć z tobą na tej pieprzonej ławce do końca życia. Mawiają by nie obiecywać miłości, bo to zawsze kłamstwo, ale ja ci ją obiecuję. Zawsze będę przy tobie, Anno.
Ty kłamliwa suko. Dobrze mawiają, o tak, to zawsze kłamstwo. Kłamałaś mi w żywe oczy, kłamałaś każdego cholernego dnia.
Cytrynówka pali w gardło. Dobrze. Niech wypali ją, tę sukę, moją Alicję nie moją, ze mnie raz na zawsze.
Choć spędzałyśmy na tej ławce wiele godzin, wieczorów, poranków i pewnie łącznie wiele dni przez te wszystkie lata, nigdy się na niej nie pokłóciłyśmy. Pomimo, że kłóciłyśmy się często. Ale tutaj, tu zawsze byłyśmy spokojne. Gdy nie obgadywałyśmy mew, po prostu siedziałyśmy w ciszy. Ona wtulona we mnie, ja wtulona w nią; z dłońmi splecionymi jak nastolatki. Wpatrywałyśmy się w to cholerne morze z uporem pani mewy. Lubię na nie patrzeć. Od morza bije siła, moc, której mi brakuje.
- Zawsze będę przy tobie, Anno.
A może wcale nie kłamałaś, bo przecież dalej jesteś ze mną, choć ja już wcale tego nie chcę. Zostawiłaś mnie, a jednak nie potrafię się ciebie pozbyć. Łazisz za mną, gapisz się na mnie, nawet teraz kurwa czuję spojrzenie twoich wielkich oczu, wiecznie jakby zdziwione, jakbyś widziała mnie pierwszy raz. Zawsze sądziłam, że jesteś silniejsza ode mnie, ale skoro zniknęłaś, to może wcale nie jesteś, nie byłaś. Albo jesteś, bo potrafisz mnie wciąż prześladować. Ile jeszcze łyków, ile dwusetek potrzeba, bym przestała czuć nacisk twojego ramienia na moje? Bym poza zapachem molo czuła zapach twoich perfum? Ile, no ile kurwa mam wypić?!
Brzydziłaś się alkoholem.
Więc twoje zdrowie, koniec flaszeczki, zdrobnienie irytujące jak złotóweczka. Może jak wyrzucę flaszeczkę za molo, to wypadniesz razem z nią? Nie wypadasz. Tylko spogląda na mnie z pogardą jakaś stara pizda, taaaak, gap się, takie te dzisiejsze kobiety żałosne, chleją w samotności i rzucają puste butelki na plażę, chleją i śmiecą, zobacz, stara pizdo, w jakich czasach żyjesz.
- Pani się odpierdoli!
Odwraca wzrok szybko i kroku przyspiesza, może się boi stara pizda, że kolejną flaszeczką zarobi w swoje spasione dupsko. Co ja robię? Wyzywam niczemu winną starszą kobietę, czyjąś babcię, babulinkę, która wnusiowi zawsze doleje dokładkę pomidorowej, kolejną i kolejną, bo wnuczek za szczupły, bo musi być silny, żeby pannicę utrzymać.
Chuj z nią.
Czy już mną gardzisz, Alicjo? Nie gardzisz, bo dalej tu jesteś. Albo jesteś, ale z pogardą. Nie wiem. Ale jesteś. Milczysz. W porządku, więc też będę milczeć. Taaaaak, zostawiłaś mnie, ale pewnie, nie mów nic, przecież nie jesteś mi winna wyjaśnień, nic nie musisz mi tłumaczyć, po co, po co masz mówić, dlaczego cię nie ma, choć jesteś. Milcz, ja będę milczeć, będziemy wpatrywać się razem w morze jak gdyby nic się nie stało, jakbym nie musiała wyjeżdżać z Trójmiasta daleko i mieszkać sama w gównianej kamienicy, pieprzyć się z beznadziejnymi w łóżku pannami i gdy zasną, zaspokajać sama pod kołdrą, jakbym nie siedziała tu teraz z cytrynówką i rozmazywała makijażu solą, na którą nie zasługujesz.
Jestem pijana.
Znowu.
Wróć, błagam, kurwa mać, błagam, Alicjo, wróć.
Albo odejdź, ale tym razem na zawsze.
* * *
- Zaśpiewamy z nimi?
- Wiesz, że ja nie śpiewam.
- Oj, jak ty marudzisz dzisiaj! To posłuchamy. No chodź, Anno!
Ja, w krótkich spodenkach i górze od bikini – tandetna. Ty, w przewiewnej, półprzezroczystej czarnej sukience, sukienko-halce, narzucie na bikini – tandetna również, ale i seksowna. Seksowna, dziewczęca, uwodzicielska. Ja – nudna. Ty – letnia, świeża, podniecająca. Moja, nie ich, nie nikogo. Moja.
- No nie wiem…
- No chodźże. Może mają trawę, widzisz przecież, że to gówniarze!
Alkohol fuj, alkohol nie, ale trawka – taaak, to lubi moja Alicja; trawkę lubi, papierosy lubi, kwas lubi, kawę lubi, seks po kwasie lubi, różne rzeczy Alicja lubi. A ja lubię alkohol, nie lubię kwasu. Trawka… może być.
Co tam trawka, co alkohol. Twój uśmiech, on mnie przekonuje. Przekonuje mnie zawsze, do czego tylko chcesz. Zresztą i tak zrobisz co będziesz chciała; idziesz już w kierunku tej grupy dzieciaków, pewnie nieletnich, siedzących w kółku na piasku. Trzymasz mnie za rękę, ale już powoli ją puszczasz. Stop. Tę chwilę chcę zatrzymać, jak w filmie, nacisnąć pauzę.
Tę, w której stoisz do mnie tyłem, odwracając tylko głowę w moją stronę. Tę, w której tylko opuszkami palców trzymasz moją dłoń. W której uśmiechasz się najpiękniej, tak… zmysłowo. Tak, jak uśmiechasz się niezamierzenie. Burza włosów dookoła młodej, dwudziestodwuletniej twarzy; włosów prostych, brązowych, lśniących na złoto. Oczy jak dwie czekoladki; ciemne, głębokie tęczówki niemal zlewają się ze źrenicami. Idealne, moje. Pełne usta pozbawione makijażu - nie cierpię scałowywać szminki, pomadki, błyszczyków i innych gówien i ty dobrze o tym wiesz, szanujesz, pozwalasz mi całować usta, nie mazidła. Ale przecież żadna to strata, kiedy masz usta tak malinowe, tak miękkie jak twoje. Kiedy nie musisz ich podkreślać, by samym uśmiechem wywoływać drżenie.
Zatrzymuję tę chwilę i upajam się zapachem, który znajduję co dzień w zagłębieniu twoich ramion; zapachem, który oplata cały bok szyi. To zapach Ciebie. Feromony, Kobiecość, trochę perfum, kapka powietrza, nieco wody. Ten zapach to Ty. Tak pachnie Twoja połowa łóżka, taki zapach mają Twoje ubrania.
Plecy odkryte, opalone, okrutne. Działają na mnie najbardziej, prawie najbardziej, bo zaraz po Zapachu. Delikatnie zarysowane łopatki, wcięcie w talii mocne, biodra szerokie, duże, krągłe. Jesteś na pauzie, więc mogę podejść bliżej, dotknąć cię, dotykać. Poczuć jeszcze raz miękkość skóry, jej ciepło – to, jak bardzo rozgrzana jest słońcem. Poza Twoim Zapachem, czuję olejek do opalania. Wtulam twarz we włosy i zaciągam się nim, Zapachem; tak niewiele trzeba, by wywołać dreszcz.
Nie jestem pewna czy bardziej Cię kocham, czy bardziej chcę zerwać tę cholerną halkę, razem z bikini.
Jesteś piękna, Alicjo.
- Idziesz?!
Siedzisz już z dzieciakami, opowiadasz o czymś z pasją; z entuzjazmem, którego zawsze Ci zazdrościłam. Siedzisz z dwiema dziewczynami w wieku na oko szesnastu lat i czwórką chłopców, raczej nie starszych – i w sekundę dopasowujesz się tak, że wcale nie widać między wami ogromnej różnicy wieku. Nagle jesteś dziewczynką, nastolatką; mówisz jak oni, śmiejesz się jak oni. Zawsze sprawiałaś, że czułam się… stara.
Przykucam za Tobą, przytulam od tyłu. Dzieciaki pijane, pijane albo naćpane, kto wie; gwiżdżą i biją brawo, prawdopodobnie pierwszy raz widzą lesbijki w innym środowisku, niż pornograficznym. Irytują mnie. Nie lubię być trzeźwa w towarzystwie pijanych ludzi. Pijani ludzie mnie wkurwiają. Są natrętni, śmieją się z nieśmiesznych rzeczy, wszystkim ekscytują. A zwłaszcza pijani gówniarze. Ale Ty cieszysz się wraz z nimi, więc siedzę. Zawsze jest po Twojemu.
Nie podoba mi się sposób, w jaki patrzysz na gówniarza z gitarą. Ładnego gówniarza, uroczego, z dobrym głosem. Nie podoba mi się to, że coraz bardziej wyrywasz się z mojego uścisku, a uśmiech kierujesz w jego stronę. Nie podoba mi się to, jak wkrótce gładzisz go po udzie i nie podoba mi się to, jak maślane staje się jego już i tak najebane spojrzenie.
I choć wiem, że gówniarz wcale cię nie interesuje, no bo przecież dlaczego by miał, to tylko dzieciak, to jednak odwracam wzrok i czuję irytację. Zastanawiam się jak długo będzie trwał ten idiotyczny, udawany flirt; kiedy w końcu podpierdolisz mu tę trawkę i będziesz mogła przestać chichotać z jego idiotycznych żartów.
Zaciskasz szczupłe, długie palce na jego udzie,; w jego oczach opuszkami dotykasz krocza, choć ja widzę, że gdy cofasz zaciśniętą dłoń, błyszczy w niej skrawek woreczka z zielskiem. Coś-tam szepczesz mu na ucho, gówniarz rumieni się, śmieje, duka nawalony jak szpadel. Nie rozumiem ani słowa, ty też nie, ale uśmiechasz się i potakujesz, Bóg jeden wie na co.
- To co Bartuś, jaramy to? Poczęstuj dziewczyny, co z ciebie za gospodarz! – woła inny gówniarz, trochę bardziej trzeźwy, dotąd mało rozmowny, zbyt zajęty wylizywaniem migdałków koleżanki.
- Jaaaaasne! – Bartuś próbuje wstać; kuca, wiatr halny wódkowy zwiewa go do tyłu, siada na piasek. Przy drugim podejściu staje na dwóch nogach. Zatacza się kilka kroków, towarzystwo się cieszy, nagrywają telefonem jego pijaną żałość, potem będą kumplom pokazywać: hehe-stary-patrz-jak-bartuś-się-nakurwił, hehe-frajer, hehe, hehe. Czuję się stara. Irytująco trzeźwa. Ale z Alicją.
Maca się Bartuś po kieszeniach spodni, krzywi; coś mu nie pasuje. Wywala jedną na lewą stronę, na piasek wypada pomięta chusteczka i paczka gum do żucia. Trawki brak. Wywala drugą, wypadają jakieś śmieci. Trawki brak. Oklepuje kieszenie na tyłku, o-kurwa-ziomek-zgubiłem-palenie, rozgląda się po piasku, po kolegach, szuka jak pies zakopanej kości.
- To wy panowie szukajcie, a my pójdziemy w krzaczki za potrzebą… - uśmiecha się Alicja flirtująco, łapie mnie za rękę, pomaga wstać.
Spędziłyśmy wtedy całą noc na drewnianej wieży ratowniczej, paląc lufkę po lufce. Nie wiem ile ukradła dzieciakom tej trawki; może gram, może dwa, wystarczająco. Leżałyśmy na deskach w samej bieliźnie, z nogami zwisającymi nad ziemią, z piaskiem pod plecami, naśmiewając się z biednego, napalonego chłopaczka.
Alicja uwielbiała seks. Zawsze, wszędzie. Nigdy nie bolała jej głowa, nie szukała wymówek, sama wychodziła z inicjatywą. Zdecydowanie dominowała. A marihuana pobudzała jej libido jeszcze bardziej. Już po pierwszej lufce patrzyła na mnie w Ten Sposób, ten rozbierający, ten pragnący… kochający. W sposób, który do dziś widuję w snach, widzę go gdy zamykam na chwilę oczy, kiedy patrzę w szybę jadąc autobusem, którego szukam w każdej panience z Lex. Czasami znajduję podobne spojrzenie, ale z reguły przypomina raczej wzrok tego chłopaczka od trawki: napalony. I tyle. A Alicja… roztapiała mnie. Patrzyła mi w oczy z uśmiechem krążącym tylko po jednym kąciku ust, a mi już miękły nogi. Tylko jedna kobieta po niej potrafiła patrzeć w Ten Sposób – Magda. Chociaż nie, Magda też patrzyła tylko seksualnie, tylko i aż jednocześnie. W oczach Alicji widziałam miłość. Pierwszy i ostatni raz w życiu.
Sprawiała, że byłam szczęśliwa. Każdego dnia. Pomimo wielu godzin spędzonych na żarliwych kłótniach, mimo setek straconych łez i kilku rozstaniach trwających z reguły parę minut, byłam cholernie szczęśliwa. Dziś jestem tylko nudną, smutną pijaczką, desperatką szukającą tego, czego nigdy nie znajdzie.
Nie potrafię uwierzyć w to, że jej nie ma.
Trochę otrzeźwiałam.
Molo było takie samo, jak zapamiętałam – a wieża ratunkowa jest zupełnie inna. Tamta pewnie zapadła się przy kolejnym sztormie, nie wiem, nie znam się. Może po prostu ją zburzyli, bo była brzydka i popękana, bo ratownik bał się, że w końcu się pod nim załamie, bo w dupie mają cudze wspomnienia, co ich obchodzi, że jakieś dwie naćpane lesby mizdrzyły się na niej letnią nocą. Ta jest jakby wyższa, też drewniana, ale wykonana z grubszego drewna, innego, lepszego. Ta nie skrzypiałaby, nie kołysała na boki przy każdym naszym ruchu. Czuję się dziwnie, bo zrobiło mi się przykro z powodu braku tej cholernej, obsranej przez mewy wieży. Mam wrażenie, że z dnia na dzień dostaję coraz większego świra.
Nie wiem po co na nią wlazłam, to znaczy wiem, po to samo, po co na molo – żeby przegnać wspomnienie tej suki, ale jednak nie wiem. To wszystko nie ma najmniejszego sensu. Uganiam się jak cholerna gówniara za czymś, czego nie ma, za czymś, co siedzi w mojej głowie; przychodzę w miejsca, które przyprawiają mnie o ból większy od zaklęcia Crucio. A to wszystko w imię czego? Niespełnionej, gówniarskiej miłości?
- Zamknij oczy.
Zamykam. Niezbyt mi wygodnie, bo wieżyczka jest zdecydowanie za mała dwa dwóch osób, poza tym służy do stania, co najwyżej siedzenia, a nie leżenia, ale posłusznie zamykam oczy. Słyszę szum morza, spokojne, delikatne uderzenia fali i jestem tak fantastycznie zjarana, że czuję, jakby uderzały tuż pode mną. Mam wrażenie, że całe moje ciało dryfuje.
- Nie otwieraj… - szepczesz wprost do ucha, a twoje włosy łaskoczą mnie po twarzy. Nieważne. Teraz nic nie jest ważne. Poza tobą, nami – i hajem, który coraz bardziej rozgrzewa moje żyły. Jakby kilka tysięcy ciepłych mrówek biegało mi pod skórą.
- Nigdy ich nie otwieraj… - unosisz mnie lekko, rozpinasz stanik na plecach, zdejmujesz, delikatnie kładziesz z powrotem na deski. Jest zimno, nie mam pojęcia, która jest godzina; pewnie koło drugiej, trzeciej w nocy, ale wcale nie marznę. Może dlatego, że jestem naćpana, a może dlatego, że jesteś nade mną.
Ręce zabierasz mi nad głowę, krępujesz je czymś miękkim, pewnie swoją własną sukienką, sukienką czy tam halką, tym przezroczystym czymś, co miałaś na sobie. Mam wrażenie, że nie myślę, choć przez głowę przebiega mi tysiące słów. Materiał zaciska się na moich nadgarstkach; w każdej chwili mogłabym wyplątać z niego dłonie, ale nie chcę. Lubię, kiedy mnie wiążesz. Lubię udawać, że nie mogę nic z tym zrobić. Choć wciąż nie otworzyłam oczu, to ci wcale nie wystarcza; je również zakrywasz materiałem, zaciskasz z tyłu głowy delikatny węzeł.
- Kocham cię… - szepczę niewyraźnie, bo gardło mam całkowicie przesuszone marihuanowym dymem. Potrzebuję wody, marzę o wodzie, ale nie czas teraz na wodę, o nie, nie, teraz jestem twoja.
- Milcz – mruczysz mi do ucha wcale nie władczo; przeciwnie. Głos masz delikatny, wątły, słyszę cię jakby z odległości kilkuset metrów. Kręci mi się w głowie. A jeżeli stąd spadniemy? A jeśli deski połamią się pod nami? Czy umrzemy, spadając na plażę? Nie, chyba nie, chyba nie umrzemy, o, o boże… przywracasz mnie do rzeczywistości, językiem witając sterczący z zimna i podniecenia sutek. Wpijasz się w niego, zasysasz jak dziecko spragnione mleka matki.
Zimną, lodowatą wręcz dłonią suniesz w dół po moim brzuchu; samymi opuszkami zwiedzasz podbrzusze, prawe biodro, udo, łydkę. Wracasz do góry po jej boku, wewnętrznym, kierując się w stronę mojego spragnionego wnętrza. Ssiesz, liżesz, przygryzasz sutek na zmianę. Przestaję wiedzieć gdzie jestem, przestaję czuć, że deski boleśnie wbijają mi się w plecy razem z drobinkami piasku. Rozchylam nogi, jednak gdy dobiegasz palcami do końca uda, przejeżdżasz nimi na brzuch – i drugą nogę.
- Proszę… - gardło boli coraz bardziej, przypominam sobie, że potrzebuję wody. Mam wrażenie, że słowa tną wysuszone usta; boję się oddychać.
Nie odpowiadasz. Zjeżdżasz ustami z piersi na brzuch, serce przyspiesza mi na samą myśl tego, co za chwilę zrobisz. Wiesz, że uwielbiam gdy pieścisz mnie ustami; potrafię dojść po kilku sekundach, jak piętnastoletni prawiczek na widok nagiego biustu. Kiedy całujesz moją bieliznę, delikatny prąd przebiega mnie od stóp do czubka głowy. Ale nie, wcale nie zamierzasz dać mi ukojenia; będziesz się nade mną znęcać, taaak, wiem to, czuję; czuję twój uśmiech. I własne soki ściekające po udach.
-Bła… - litery utykają w wysuszonym gardle, nawet nie musisz mnie kneblować, i tak nie umiem mówić. Za dużo wypaliłam, za dużo, chyba mi niedobrze, chciałabym, żeby te fale pod plecami przestały falować, ale kurwa, przecież my wcale nie jesteśmy na morzu, nie, ono jest przed nami.
Siadasz na mnie, czuję twój ciężar. Czuję twoją wilgoć; wyobrażam sobie jak teraz wyglądasz, przywołuję widok ukochanych piersi, płaskiego brzucha, ciemnych włosów łonowych. Ocierasz się o moje udo. Choć nie widzę nic, to jednak wyobrażam sobie jak opierasz dłonie na deskach, głowę odrzucasz do tyłu; jak twoje kręcone włosy wiszą nad moimi łydkami. Wyobrażam sobie jak niewielki biust faluje ci przy każdym ruchu. Przyspieszasz; ocierasz się coraz szybciej, twoja wilgoć rozmazuje się na mnie, a ja wariuję z braku dotyku. Wybuchnę, zaraz kurwa wybuchnę, a ty bawisz się na mnie sama ze sobą, znęcasz się, wiesz, że jestem już tak cholernie podniecona, że wystarczy byś wsunęła we mnie jeden palec, a ja już dojdę.
Nie wiem czy bardziej chcę żebyś w końcu ty dotknęła mnie, czy uwolnić dłonie i zająć się tobą. Nie wiem, ale nie robię nic. Choć przed oczami mam tylko ciemność, to ta ciemność wiruje jak opętana. Z każdym ruchem twojej kobiecości na moim udzie coraz bardziej.
Przestajesz, choć byłaś bliska końca, znęcasz się też nad sobą. Całujesz mnie, w końcu nawilżasz moje usta; zrywasz bieliznę, mówisz coś, nie dociera do mnie nic. Och, dotarło, zrozumiałam, powiedziałaś przepraszam, ale za co; dowiaduję się za co, kiedy uderzam policzkiem, brzuchem i piersiami o deski. Nie czuję bólu, ale wiem, że gdy wytrzeźwieję, to będzie boleć jak cholera. Zaskakuje mnie, że tego nie poczułam, choć sztywne sutki otarły się o podłoże pełne ostrego piasku. Zdzierasz materiał z dłoni, uwalniasz je, nadgarstki pulsują tępym bólem, który do mnie nie dociera.
Rozdzierasz moje uda, unosisz biodra, jedną dłonią zakrywasz mi usta, a drugą w końcu dotykasz rozgrzanego do czerwoności ciała.
Wchodzisz we mnie tylko palcami, a jednak nie wiem już nic; nie tracę przytomności, czemu bym miała, ale jednak nie wiem nic. Gryziesz mnie w kark, ja gryzę twoją dłoń; to tylko palce, a jednak czuję, że to nie seks, tylko rżnięcie. Nie wiem ile pchnięć, ile sekund, czy chociaż minuta lub trzy mijają, gdy mój umysł wybucha, gdy wybucha całe ciało. Puszczasz moje usta, pewnie krzyczę, nie wiem, kurwa; łapiesz mnie za włosy i ciągniesz do góry, unosisz. Czuję twoje sztywne sutki na plecach; myślę o mewach, o wodzie, o molo, statkach i tym, jak cholernie zrobiło mi się zimno. Dreszcz obiega całe ciało, a ty nie przestajesz; wpijasz się językiem w moją szyję, zasysasz płatek ucha i przyspieszasz, dodajesz kolejny palec. Boję się, że kiedy to się skończy to zemdleję, albo że zemdleję tu i teraz; nie wiem co myślę, czy coś mówię. Zaczyna boleć, drażnią mnie twoje paznokcie, ale nie przestawaj, nie, to najdłuższy orgazm w moim życiu i niech trwa, niech nie skończy się nigdy, choć prawdopodobnie nie będę umiała się wysikać z bólu przez kolejny tydzień.
Nie mam siły klęczeć; padam przed siebie, opieram się na dłoniach wypięta przed tobą jak suka. Chcę więcej, choć nie wiem ile więcej można; czytasz mi w myślach, czytasz we mnie; językiem suniesz po plecach, łopatkach, wolną dłonią otaczasz udo, palcami rozchylasz pulsującą kobiecość i dotykasz nabrzmiałej łechtaczki; wsuwasz we mnie kolejny palec. Nie wiem ile ich jest. Kiedy zaczynasz Ją masować, to już naprawdę nie wiem nic.
Wybucham kolejny raz.
Siedzę na tej nowej wieżyczce i nie wierzę, nie wierzę po prostu, że ktoś mógł mi to odebrać.
Wspomnienie naszej najbardziej intensywnej nocy, najdziwniejszego seksu, najlepszego orgazmu. Rzeczywiście, po tym, co mi zrobiłaś, przez kilka dni nie umiałam normalnie korzystać z toalety – paznokciami wycięłaś mi masę maleńkich ran. Pamiętam, że przepraszałaś mnie chyba z tydzień.
Przepraszałaś mnie, kurwa, za pociętą paznokciami pusię, tak, pusię, nienawidzisz tego określenia, pusię, pusię, pusię, pusię, przepraszałaś mnie za pociętą pusię, a za to, że siedzę tutaj sama i ryczę za tobą i pieprzoną wieżyczką, to już mnie nikt nie przeprasza.
Jak Ci się podobało?