Desperacja (III)
31 stycznia 2018
Desperacja
12 min
Wszelkie uwagi oczywiście bardzo mile widziane.
15:00
Lubię pociągi. Panuje w nich – gdy masz szczęście i nie podróżujesz z dwuletnim dzieckiem – ten rodzaj ciszy, która uspokaja zamiast przytłaczać. Jednostajny stukot, tupot jakby, działa na mnie kojąco. Czuję się miękko, błogo, ciało jak po morfinie wlewa się w siedzisko, ja staję się siedziskiem, ono staje się mną. Wpatruję się w mijane drzewa, żółte tafle rzepaku okalające pola i białe, ogromne wiatraki elektrowni, choć tak naprawdę jakby ich nie widzę. I ten szum, szum pracującej ciężkiej maszyny, spoconej, zmęczonej dźwiganym ciężarem pasażerów, szybkim seksem uprawianym w trzęsących się, cuchnącym moczem prowizorycznych toaletach, łzami wylewanymi przez tych, którzy wracają z pogrzebów, śmiechem dzieci, modłami zakonnic, błaganiami gapowiczów, żeby może jednak mandat był niższy.
Stację temu do mojego przedziału wszedł starszy mężczyzna, zajął miejsce naprzeciwko mnie. Nie odzywa się, rozmyśla nad krzyżówkami. Jakby mnie nie widział, jakby mnie nie było, idealnie. Pytam czy nie będzie mu przeszkadzać gdy napełniam piersiówkę (przecież mam jeszcze dwie dwusetki, przezorna zawsze zabezpieczona, a cytrynówka wchodzi jak nigdy), on spogląda zaskoczony – może rzeczywiście nie zauważył mojej obecności, co nieco dziwne. Dzieli nas jakieś pół metra przestrzeni, o ile w ogóle, a u wejścia wciąż stoi moja walizka. Wzrusza w końcu ramionami, z pogardą albo z obojętnością i wraca do swojego świata nierozwiązanych haseł, pionów, poziomów. Więc piję dalej, z łyka na łyczek tafle rzepaku stają się coraz bardziej żółte i płaskie, a ja coraz miększa. Od wódki pali mnie w gardle, ale tak przyjemnie. Wypiłam dopiero jedną dwusetkę, a już czuję w głowie ten szum obojętności, wiem, że moje oczy stają się przeszklone, pijane, ja staję się pijana. Spoglądam na dziadka i śmieszy mnie jego skupienie, to, jak ogryza końcówkę od długopisu, rozwiązując zapewne jakiś ogromny problem wszechświata, śmieszą mnie jego okulary grube jak denka od butelek, jego zakola mnie śmieszą i głęboka rysa na czole mnie śmieszy. Poczuł, że się w niego wpatruję i spojrzał na mnie, nasze oczy się spotkały i teraz widzę kolor jego tęczówek, są tak wyjątkowo błękitne, tak jasnoniebieskie, tak piękne jak oczy... jak oczy mojej Alicji. Przestań, kurwa jego mać, to nie twoja Alicja, Alicji nie ma, nie ma od lat i nigdy już nie będzie, nie wróci, nie chce cię, nigdy nie chciała, w dupie ma cię twoja Alicja nie twoja, gdy myśli o tobie to mówi, że pies ją jebał, choć nigdy o tobie nie myśli, ja też mam nie myśleć, nie wspominać, nie pamiętać, nie kojarzyć, nie kochać, nie chcieć, nie nienawidzić, wypchnąć, wyrzucić, razem z cytrynówką wyrzygać.
Dźwiga mnie z nerwów, wypycham policzki, gdy czuję jak wódka wraca do przełyku, gdy wita się z podniebieniem i językiem, przecież nic dzisiaj nie jadłam, więc dlaczego te mdłości, czemu zawsze gdy o niej myślę, jak gówniara jakaś, nastolatka. Przełykam tę obrzydliwą, ostrą maź, zakrywam usta i kaszlę; czuję na sobie obrzydzony wzrok dziadka, wzrok potępieńczy, pewnie myśli sobie, że jestem pijaczką, menelówą, że biletu nawet nie mam, że jestem żałosna, ohydna. A może mu mnie żal i lituje się nade mną – nie wiem sama co gorsze, chyba litość, nie lituj się nade mną starcze, przestań się na mnie kurwa gapić jakbyś liczył na loda, nie mam nic przeciwko milfom, ale nie jarają mnie fiuty, naprawdę.
Policzki wypychają się jeszcze raz i jeszcze bardziej, więc wstaję chwiejnie, ale nie wiem jak mogę się chwiać od jednej zaledwie lampki wina i dwusetki. Chcę wybiec do tej żenującej pekapeowskiej toalety, potykam się o walizkę, wpadam na drzwi i rozsuwam z impetem, jeszcze tylko parę kroków do korytarza. Wytrzymaj, kurwa żesz czyjaś mać, wytrzymaj i nie rzygaj na podłogę, nie rób sobie wstydu, damą bądź a nie pijaczką, choć dla dziadka już nią jesteś, tak, czuję jego wzrok. Kibel otwarty, śmierdzi szczynami tak, że nawet drzwi nie zamykam tylko padam na tę mokrą, ohydną podłogę i witam się z tronem piekącą żółcią. Krztusi mnie, żołądek skacze wraz z kołami na szynach, tron wiruje i nie wiem nawet czy trafiłam do kibla, czy obrzygałam sobie buty. To już? Nie już, wraca, chwytam się toalety i czuję, że jest mokra, obsikana, dotykam czyjegoś moczu i wyrzucam nową falę; dzisiejszą, wczorajszą, mohito, Fresco, cytrynówkę, soki Gładkiej, jej ślinę i moją ślinę, wszystko zmielone w jedną całość – ta całość to ja, to zobrazowanie mnie. Jestem przetrawiona, wczorajsza, wyrzygana do pociągowego kibla.
18:00
Budzę się.
Dziadka już nie ma.
Nikogo nie ma.
Przełykam ślinę, gardło wciąż piecze. Język spuchnięty, szorstki. W ustach sucho, śmierdząco, kwaśno, jak w dupie. Nie pamiętam, o czym śniłam. W głowie pustka. Za oknem szaro, zaczyna robić się ciemno; wcześnie, jak na sierpień. Wstydzę się.
Wstaję do prowizorycznego lustra i widzę w nim nie-siebie. Twarz obwisła, zapadnięte policzki. Schudłam. Dawno się nie ważyłam, ale to pewne. Wyostrzyły mi się kości policzkowe. Dotykam swojej twarzy; policzek delikatnie wgłębia się pod palcami, cera jest szorstka, szara, jakby pokryta popiołem. Pod oczami dolina łez głęboka, długa, żółto-fioletowa. Usta popękane z bruzdami dookoła, wyschnięte jak jesienna gałąź. Włosy w nieładzie, jakby nieczesane od tygodnia, choć moje farbowane na rudo loki zawsze tak wyglądają, pseudo-artystyczny bałagan na głowie, udaję, że tak ma być, a tak naprawdę nie chce mi się nad nimi zapanować, żyją własnym życiem. Ale odrost mi się zrobił, już na co najmniej trzy centymetry, a nad tym panowałam zawsze. Mam dwadzieścia cztery lata. Wyglądam na trzydzieści pięć. Twarz palacza, choć nie palę. Niezadbana. Zrobię makijaż, zakryję zmęczenie, zatuszuję kaca.
Ten okropny smak wymiocin. Chciałabym umyć zęby, ale jak w pociągu, gdzie, przecież nie wypłuczę ust wodą z kibla; nawet, gdyby w ogóle była w nim woda. Gumy do żucia. Miałam gdzieś. W Kurtce. Biorę dwie; pieką w podniebienie, mocno mentolowe, aż się chłodno robi.
Spoglądam na buty, przypominając sobie, że chyba poplamiłam je wymiotując – nie, jednak nie, jednak trafiłam do toalety, albo na podłogę, ale omijając stopy. To dobrze, bardzo dobrze, bo tanie nie były, choć nie tak drogie jak Valentino czerwone, kobiety w czerwonych Valentino nie jeżdżą pociągami, tym bardziej nie drugą klasą w TLK.
Jestem cholernie głodna, gumy do żucia przypomniały o tym, że nie jadłam nic od wczoraj. Zjem w Gdańsku na dworcu, pamiętam, że jest tam KFC, to chociaż frytki kupię. Nie jadam mięsa od kiedy poznałam Alicję, bo ona nie jadła. Powtarzała tę swoją pokojową, hipisowską gadkę o tym, że wszyscy są równi; geje, lesbijki, transwestyci, psy, świnie, jastrzębie, pająki, politycy nawet. Ciągnęła mnie stale na swoje pro-zwierzęce pikiety, ale nie rajcowało mnie to tak samo, jak parady równości. Ale nie miałam problemu z tym, żeby odstawić mięso; to było ważne dla niej, a ona była ważna dla mnie.
Za dwie godziny będziemy w Gdańsku. Wciąż nie wiem, co będę miała tam robić, zwłaszcza o dwudziestej. Poza śniadanio-obiado-kolacją. Pewnie wypiję kilka drinków w barze na Starym Mieście i wrócę do domu. Co ja sobie myślałam? Nikogo tu nie mam, nikogo nie znam. Nieprawda. Znam Magdę. Wciąż mam jej numer, zadzwonię, może dalej będzie aktualny, może ma wolny wieczór, może nawet noc. Z Magdą zawsze było dobrze. Gdy widziałam ją ostatni raz, o bogowie, cztery lata temu, to naprawdę było tak dawno, na pewno zmieniła numer; gdy ją widziałam, jako jedyna nie żałowała mnie po Alicji, nie litowała się, jako jedyna wiedziała, że ból trzeba wykorzystać. Pojadę do Magdy. Zadzwonię.
I już wiem, że o niczym innym aż do Gdańska myśleć nie będę, jak o jej piegowatych plecach z wystającymi łopatkami, maleńkich piersiach, całych mieszczących się w dłoni; idealnym Wzgórzu Wenery zawsze wygolonym w sposób, który irytująco nazywała Pasem Startowym. Chuda, chudziutka, zdaje się być tak delikatna, zrywając z niej ubranie boisz się, że cała się pokruszy, a przy tym pełna ognia, namiętna... i zawsze zainteresowana.
Poznanie jej było spełnieniem jednej z moich fantazji. Jechałam nad morze, jak dziś, choć trzeźwa – ale zbolała, jechałam pożegnać Alicję. Gdy weszłam do przedziału, Magda już w nim była; wypełniła pomieszczenie zapachem cukierkowych perfum, drobna, dziewczęca, w lekkiej sukience i trampkach Converse, wyglądała jak nastolatka. Otwarta, przekonująca, wyciągnęła ze mnie wszystko, opowiedziałam o tym, co się wydarzyło i wielu innych rzeczach, hipnotyzowała mnie, oczarowała. Szybko mnie uwiodła. Słuchając mojego smutku, po prostu zasunęła zasłony na drzwiach i, jak gdybym nie siedziała zaryczana, zasmarkana, odpięła sukienkę.
Zamykam oczy, wsłuchuję się w stukot pociągu, oczami wyobraźni widzę nasze jej dłonie. Jak gdyby była tutaj, teraz. Przypominam sobie, że odwróciła się do mnie tyłem, ukazując te cudowne, piegowate plecy, odsłonięte przez zamek sukienki. Że zebrała z nich włosy, podniosła do góry, spięła w kitkę. Że odpięła biustonosz i wyjęła go przez sukienkę, położyła na siedzeniu naprzeciw mnie. Kiedy obróciła się z powrotem, w jej oczach widziałam zaproszenie. Zaskoczona, nie zrobiłam nic. Zamilkłam tylko w pół zdania i siedziałam jak głupia, jak dziewica, z oczami opuchniętymi od płaczu. Zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę dopiero wówczas, gdy usiadła mi na udach, poczułam ciepło i wilgoć bijącą od jej bielizny i język rozsuwający moje usta.
Czuję na sobie jej ciało, lekkie, pachnące słodyczą, gorące; bezwiednie wsuwam dłoń pod swoje spodnie, pod majtki, napieram na łechtaczkę. Moja dłoń to jej dłoń, widzę jak zrzuca z siebie materiał odsłaniając ramiona, brzuch, piersi. Jak unosi się, chwyta mnie za kark i przyciąga do twardego sutka, jak faluje na mnie biodrami, gdy ssę, liżę, przygryzam jej pierś. Czuję, jak odpycha mnie od siebie, rozbiera gwałtownie, jakby bała się, że zmienię zdanie, albo ona je zmieni; jak każe mi wstać, opiera o drzwi, klęka i wpija ustami we mnie mokrą, wrzącą, błagającą o więcej.
Masuję łechtaczkę coraz szybciej, zapominając o tym, że w każdej chwili ktoś, konduktor, pasażer, ktokolwiek może wejść – tak, jak nie pamiętałyśmy o tym tamtego dnia. Rozcieram po sobie swoją własną wilgoć, wspominając, jak przygryzłam usta do krwi, gdy do języka dodała dwa palce, wtargnęła we mnie nagle, bez skrępowania. Magda nie krępowała się nikogo i niczego. Nauczyła mnie braku zobowiązań, tego, że seks może być tylko seksem i nie wymaga miłości, pokazała mi, że uwielbiam seks. I przede wszystkim – miała najzwinniejszy język ze wszystkich moich kochanek, a przy tym ceniła sobie miejsca publiczne.
Spędziłam z nią wówczas tydzień. Kochałyśmy się na plaży, pieściłam ją w kinie, ona mnie na parkiecie w tandetnej dyskotece. Była pełna życia, kobiecości, pozbawiona hamulców. Gdy zabrała mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi, jej dłoń, schowana pod stołem w pubie, nie opuszczała moich stringów, popijała przy tym drinka i śmiała się z żartów przyjaciół. Im więcej pytań mi zadawali, im częściej miałam coś powiedzieć, tym mocniej pocierała łechtaczkę, tym szybciej wsuwała we mnie palce. Brała to, czego potrzebowała, niezależnie od sytuacji. Przez ten tydzień nie pamiętałam o niczym poza tym, by obudzić ją mocnym wtargnięciem włączonego motylka, przy akompaniamencie chaotycznej minety. Której zresztą sama mnie nauczyła, bo choć sypiałam z Alicją wiele razy, niewiele wiedziałam o kobiecym ciele. Jak Gładka.
Wsuwam w swoją wilgoć jeden palec, pod powiekami widzę jak powoli dochodziłam, gdy przygryzła mnie lekko, wciąż klęcząc na pociągowej podłodze. Jak drżałam, trzęsłam się, gdy zagłębiła się we mnie językiem, zacisnęła palce na moich biodrach, a ja dłonie na jej włosach. Drugą dłonią rozpinam spodnie, potrzebuję więcej swobody, potrzebuję wibracji, ale nie wzięłam ich ze sobą. Widzę, czuję, jak Magda wraca ze mną na siedzenie, znów wdrapuje się na mnie, łapie za włosy i odciąga głowę do tyłu, mocno, boli. Wpija się w szyję, wgryza, zasysa; kołysze się na mnie szybko, na udach i łonie zostawia ślad swoich soków. Chwytam jej pośladki jedną dłonią, drugą wbijam się w nią; czuję, jak nadchodzi Ta Fala, mocniej zaciskam powieki, mocniej penetruję samą siebie, oczami wyobraźni będąc w niej. Dreszcz przebiega od karku, przez ramiona, plecy, biodra; otacza szyję, biust. Sztywne sutki ocierają się o materiał stanika, fala ściska żołądek, napina się w nim i wybucha, pęka, rozkwita we mnie... wrząca, zimna jednocześnie; jęczę, dyszę, wdycham samotna w pustym przedziale, dochodzę długo, mocno, dochodzę sama, dochodzę z nią.
Wysuwam lśniącą dłoń ze spodni i czuję jak wilgoć zalewa stringi i uda.
Opieram głowę o zimną szybę i oddycham głęboko, myślami leżąc na udach Magdy.
Zdyszana, zarumieniona, szczęśliwa tym kilkuminutowym, złudnym szczęściem, który daje spełnienie, wyjmuję z kieszeni telefon, odnajduję jej numer.
Serce bije jak szalone, a krocze pulsuje przebytym orgazmem, gdy słyszę pierwsze sygnały połączenia.
Odbierz.
Błagam.
Potrzebuję cię.
Po trzecim sygnale powoli spływa ze mnie podniecenie, przebija się przez nie wstręt do samej siebie, do mokrej dłoni, do mojego zapachu, unoszącego się w przedziale.
Potrzebuję cię.
- Halo?
O rany.
- Halo, Anka? To ty? - tak, to ja, ja, masturbująca się przed chwilą na myśl o tobie i choć już zaczęłam się sobą brzydzić, to gdy tylko cię usłyszałam, znów czuję wilgoć, kurwa, tęskniłam za tobą tak, że nawet sobie nie wyobrażasz, jadę właśnie do ciebie i niczego tak nie potrzebuję jak ciebie nagiej, jak ciebie wypiętej, jak wejść w ciebie i trzymając za włosy pieprzyć od tyłu tak, jak lubisz najbardziej, jak w końcu kobiety, która nie boi się seksu, nie wstydzi się, nie będzie robić mi wyrzutów i skrywać się pod kołdrą, nawet nie wiesz ile chcę ci powiedzieć, ile chcę ci dać i zabrać od ciebie...
- Tak. To ja.
- Gdzie jesteś, stało się coś?
- Dalej jesteś sama? – powiedz, że tak, nie rób mi tego, kurwa, pewnie dorosłaś i rzuciłaś w cholerę to wszystko, i jesteś w związku od dwóch lat z jakąś pizdą i jej dajesz wszystko, na pewno tak jest, wszyscy dojrzewają i mają dzieci, tylko ja, idiotka, piję i masturbuję się w pociągu do Gdańska z nadzieją, że wciąż będziesz mnie chciała, i robię z siebie debilkę przed panienką z okienka, i myślę o jej mężu.
- No tak, jestem... Anka, jesteś w pociągu? Słyszę pociąg? Anka, co się dzieje?
- Odbierzesz mnie z dworca? Będę około ósmej, na głównym, tylko teraz jestem ruda, farbowana, ale powinnaś poznać.
Serce bije mi już nie z podniecenia, ale ze strachu; stresuję się jak czternastolatka przed pierwszym pocałunkiem, że mnie wyśmieje, że jest zajęta, że było-minęło, że litowała się nade mną, że jestem dla niej jak Gładka dla mnie – porażką, pomyłką.
- Aniu, zawsze.
Zawsze.
Zawsze.
Zawsze.
Już wiem, po co jadę do Gdańska.
Jak Ci się podobało?