Bramy żądz
15 października 2024
27 min
Mało kto z gości ekskluzywnej restauracji Blasiusa zwracał na niego uwagę. Bywał tu rzadko, ale dosyć regularnie. Przychodził wieczorami, zamawiał wyłącznie alkohol i szybko się upijał. Nosił nieco zbyt ekstrawagancką jak na reputację lokalu koszulę ze złotym prążkiem, nadrabiając to faux-pas idealnie skrojonymi spodniami. Tym, co odróżniało go od przedstawicieli lokalnej polityki i biznesu były długie, sięgające połowy pleców, czarne włosy. Siadał sam do stolika, pił i przyglądał się ludziom. Czasami tylko przez przypadek zatrzymywały się na nim spojrzenia innych gości. Nikt tu nie wiedział kim jest, nikt nie miał więc żadnego interesu, aby się do niego dosiadać. On też nie szukał towarzystwa. Można byłoby pomyśleć, że interesuje go wyłącznie obserwacja.
Tego wieczora stało się jednak inaczej.
– Algos?
Dziewczyna niepasującą do sterylnego wnętrza Blasiusa stokroć bardziej niż on wyrosła nagle przed jego stolikiem zupełnie znikąd.
Spojrzał na nią niechętnie, zupełnie jakby oczekiwał kogoś innego.
– Nazywam się Roksana Holt i jestem…
– Piszesz do magazynu Dark Planet.
– Czytasz?
Miała ścięte na boba włosy z niebieskim, zwisającym znad czoła neonowym pasemkiem, czarne usta i mocny makijaż na powiekach. Koronkowa bluzka i ultrakrótka, skórzana spódniczka, spod której wystawały podwiązki od czarnych kabaretek, wzbudziły w nim pewne zainteresowanie. Z chęcią zapytałby kelnera, kto ją tu wpuścił.
– Nigdy bym nie wpadła, że znajdę cię po koncercie w takim miejscu. – W jej głosie dominowała triumfalna nuta.
– Wpadnij w sobotę do Screamu. Będą chłopaki, będą fanki, na zapleczu mamy wersalkę, będziesz miała szansę się załapać – rzucił od niechcenia, odwracając wzrok.
– Właśnie stamtąd przyszłam. Widziałam się z twoimi kolegami, ale nic nie wspomnieli o wersalce. – Zaśmiała się.
Spod jej mrocznego makijażu tryskała radość i energia.
– Widocznie nie jesteś w ich typie.
– A w twoim? – spytała prowokacyjnie, odsuwając krzesło i siadając do stolika.
– Napijesz się czegoś? – Wykonał unik. – Chcesz przeprowadzić wywiad?
– Coś w tym stylu. Po prostu porozmawiać. Zaintrygowało mnie, że nie nosisz skóry i glanów, nie masz tatuaży, ani brody, nie pijesz taniego wina i nie zabijasz czarnych kotów. – Dowcipkowała.
Podniósł głowę. Akurat obok stolika przeszła stukając obcasami elegancka kobieta z bujnymi blond lokami. Przez moment zatrzymała na nim wzrok. Obejrzał się za nią, ale opuszczała właśnie lokal w towarzystwie lekko szpakowatego mężczyzny w jasnym, idealnie dopasowanym do atletycznej sylwetki garniturze.
– Kotów nie… ale ludzi tak…
W jego głosie, chociaż odwrócił twarz w kierunku wychodzących na ulicę okien, można było usłyszeć wzburzenie. Felietonistka Dark Planet mrugnęła tylko zaskoczona oczami i nic nie odpowiedziała.
Szybki riff na strunie E o stroju obniżonym do C# doskonale oddawał trawiący go gniew. Bunt w kodzie jego dźwięków zawsze był ruchem, pogonią i ucieczką. Galop, wybijany naprzemiennie obiema stopami przez schowanego gdzieś z tyłu za zestawem perkusyjnym HellBella, stanowił kwintesencję tego ruchu. Stojący po drugiej stronie sceny Dagon grał ten sam motyw tylko oktawę wyżej, generując wkręcającą się w mózg harmonię. Spojrzał na Fenixa, ryczącego do mikrofonu gardłowym growlem, po czym wcisnął koniuszkiem buta pedał delaya.
Powoli trącił kostką wszystkie po kolei struny, pozwalając wybrzmieć mrocznemu akordowi Bsus2. Zadźwięczały talerze, a z głośników rozległ się długi, przeraźliwy ryk:
,,Sorrrrrrrrrrrrow… Feeeeeeeeeeeeear…”
Jeśliby zamknął oczy, dostrzegłby gęstą, lepką mgłę rozwiewaną przez nocny wiatr nad grobami starego, splądrowanego cmentarza…
Nadepnął przełącznik i z powrotem przyspieszył. Riff był pokręcony i łamał palce, ale uwielbiał ten numer, dlatego grali go na bis. Zawsze grali tylko jeden bis. Schodzili ze sceny wśród okrzyków z sali, skandujących:
– A–Ce–Dia!!! A–Ce–Dia!!!
Potem już tylko impreza w klubie Scream, jak zwykle, gdy występowali u siebie. Guinness, Ballantine’s i grupka fanek w skórach, i mocnych makijażach, gęstniejąca wokół nich z każdą chwilą. Fenix pierwszy brał się do roboty. Wyłuskiwał z tłumu najmłodsze, wyglądające najbardziej niewinnie. Stawiał drinka i zapraszał do loży. Lubił najpierw powygłupiać się i pogwiazdorzyć.
Był przeciwieństwem milczącego Algosa, dla którego nie miały znaczenia wiek, ani wygląd. Dla niego liczyło się tylko to, co zważy w dłoniach po rozpięciu stanika. Im więcej, tym lepiej. Lubił czuć pod palcami chropowatość sutków, tężejących z podniecenia, które narastało w piersi tych zdzir, wraz z satysfakcją, że oddają się swojemu idolowi. Zaciągał się zapachem tanich perfum, gęstniejącym wraz z rosnącą temperaturą ich krwi i dopiero gdy nasycił zmysły, sięgał im pod majtki. Rozsiadał się wygodnie w swoim ulubionym pluszowym fotelu jak na tronie i czekał, aż same obejmą go udami, i hipnotyzując widokiem podskakujących cycków, dadzą mu chwilową namiastkę szczęścia…
Nigdy nie trwało to długo. W kolejce zawsze czekał już Fenix albo HellBell, który zwykle nie poprzestawał na jednej. Po wszystkim przysiadał się do Dagona, konsekwentnie zachowującego stoicką obojętność, gdyż jako jedyny miał żonę i dziecko. Brali butelkę Ballantine’sa i dopóki jej nie opróżnili, gadali o pomysłach na nowe utwory.
– Chodźmy już stąd! – Przerwał kłopotliwą ciszę i skinął na kelnera w celu uregulowania rachunku.
Wkrótce otoczyło ich rześkie, nocne powietrze. Pomknęli w dół wąskiej uliczki starego miasta z nadzieją, że jakaś taksówka będzie jeszcze o tej porze czekała na placu Teatralnym.
– Teraz odcinasz kupony od sławy i pławisz się w luksusie? – docięła mu zjadliwie.
Parsknął śmiechem, aż odpowiedziało mu nocne echo starych, wąskich uliczek.
– Naprawdę myślisz, że grając ekstremalny metal w małych klubowych salach, można zyskać sławę i pieniądze? To pierwsze tylko w oczach napalonych gotek, takich jak ty i żłopiących tanie wina sierściuchów. To drugie, owszem. Po iluś tam latach tras i wyrzeczeń mogłem w końcu rozbić skarbonkę i kupić sobie dom w tej dzielnicy.
– Pokażesz mi go?
– Jak zamówię serwis sprzątający.
Wsiedli do taryfy i ruszyli.
– Dokąd mam cię odwieźć? – spytał.
– Do mamy. – Zaśmiała się.
Spojrzała na jego rozpiętą pod szyją koszulę i niespodziewanie sięgnęła dłonią do widocznego tam srebrnego łańcucha. Drgnął i zupełnie zaskoczony jej śmiałym zachowaniem cofnął się gwałtownie, ale wiszący na łańcuchu medalion był już w dłoni dziewczyny.
– Myślałam, że to pentagram. – Zdziwiła się. – Co to za symbol?
– Nie mów mi, że nie znasz gwiazdy thelemy? – Tym razem to on uśmiechnął się triumfalnie.
– Mister Crowley? Co symbolizuje?
– Czyń wedle swej woli.
– Ta restauracja, ta dzielnica… to jest twoja wola?
– To tylko środki na drodze do osiągnięcia celu.
– Którym jest?
– A to na pewno wywiad do Dark Planet?
To była jedna z jego pilnie strzeżonych tajemnic.
– Dziś tylko rozmowa, wywiad przy następnym spotkaniu. Może być w restauracji Blasiusa? Spodobało mi się nawet – dodała, widząc, że taksówka zatrzymuje się pod wskazanym przez nią adresem.
– Tylko ubierz się stosowniej. – Uśmiechnął się, raz jeszcze rzucając okiem na jej stylizację gotki.
Nim wysiadła, odważyła się jeszcze zbliżyć do jego ucha i wyszeptać nurtujące ją pytanie.
– Naprawdę zabiłeś człowieka?
– Naprawdę – odparł, spoglądając z bliska w jej oczy. Pomimo czarnych włosów i mrocznego makijażu te oczy były jasnoniebieskie. – Ale i tak ciągle żyje.
Kiedy wysiadła, na ustach wciąż miał uśmiech. Nim dotarł do celu podróży, nie potrafił przestać myśleć o tym, skąd wzięła się ta dziewczyna, której imię i nazwisko znał z łamów swojego ulubionego magazynu o muzyce.
Wysiadł kilka przecznic od domu. Chciał jeszcze przespacerować się nocą po dzielnicy pełnej ekskluzywnych posiadłości. Zatrzymał się przy jednej z nich. Spojrzał na stojącego w podwórzu sportowego mercedesa AMG. Był taki czas, że zapisywał numery tablic samochodów przyjeżdżających do tej willi. Willi, w której mieszkała kobieta, przechodząca obok jego stolika w restauracji Blasiusa.
Tak więc zapisywał te numery, a potem włamywał się do bazy danych i sprawdzał personalia facetów, którzy zostawali tam na noc. Byli wśród nich biznesmeni, politycy, sportowcy i artyści.
Czy on też zaliczał się do artystów? Był po szkole muzycznej drugiego stopnia. Ukończył studia z historii sztuki. Kiedy bronił dyplomu, jego zespół był już znany w półświatku ciężkiego brzmienia. W swoich kompozycjach starał się przekazać to, co leży mu na sercu. Kod szybkich, brutalnych riffów i ostrych jak sztylet solówek nie był jednak dla wszystkich zrozumiały. Czy był w ogóle zrozumiały dla kogokolwiek?
Kobietę mieszkającą w ekskluzywnej willi znał jeszcze z czasów, kiedy był nastolatkiem.
W miejscowości, z której pochodził, niedaleko jego domu zaczynał się las, a w lesie ukryte było jezioro pełne szuwarów i malowniczych zatoczek. Uwielbiał w tamtych latach spędzać czas nad wodą, nieraz całymi godzinami pływając samotnie starą łódką. W szuwarach znajdowała się porośnięta tatarakiem, piaszczysta łacha, na której odpoczywał, leżąc i słuchając plusku fal. Przy jednej z zatoczek stała mała leśna knajpka, gdzie latem można było dostać lody i piwo. Przy innych spotykał drewniane podesty wzniesione obok letniskowych willi i cumujące przy nich łódki.
Jedna z willi należała do niej…
Nowoczesna, parterowa dacza wznosząca się tuż nad stromym brzegiem. Cała jej frontowa ściana była ze szkła, zapewne po to, żeby przebywający w salonie domownicy mogli się poczuć, jakby wypłynęli na sam środek jeziora.
Ściemniało się już, gdy leniwie wiosłując, zapuścił się do tamtej zatoczki. Rozświetlone wnętrze salonu rzucało prostokąt światła na spokojną taflę jeziora. Zatrzymał się kilka metrów przed jego krawędzią. Na pomarańczowym tle poruszyły się dwa cienie. Podniósł wzrok i zastygł w bezruchu.
Była tam kobieta i był mężczyzna, stojący nago tuż przy oknie, opleciony jej ramionami i udami niczym powojem. Bujne blond loki falowały przy każdym jej ruchu, gdy unosiła się przyklejona do męskiego torsu i opadała w objęciach jego ramion.
Patrzył, jak jej nagie pośladki przywierają do szyby z hartowanego szkła, mogącego wytrzymać napór gwałtownych ruchów mężczyzny. A potem zobaczył jej twarz, gdy oparła się dłońmi o przezroczystą ścianę; i dorodne piersi, rozbujane niczym dojrzałe gruszki, trącane podmuchami wiatru.
Chłodne wody jeziora nie były w stanie ugasić ognia, którym zapłonęło jego ciało. Ognia, którego odtąd wcale nie chciał gasić. Sycił go za to coraz częstszymi wyprawami do zatoki. Nie wiedział wtedy, kim jest kobieta. Szybko przekonał się jednak, że dom musi być jej własnością, faceci bowiem, z którymi ją widywał, zmieniali się nieustannie. Ona zaś, niestrudzona w swej samiczej fantazji wciąż wystawiała nienasycone ciało na widok jego młodych oczu.
Kiedy rówieśnicy grali w piłkę i umawiali się na pierwsze randki, on kręcił się uliczkami letniskowej dzielnicy, licząc, że zobaczy ją z bliska. Wiedział, gdzie robi zakupy, gdzie jada, a gdzie chodzi na drinka. Szybko udało mu się zdobyć informacje o tym, że jest właścicielką agencji eventowej, organizującej wydarzenia rozrywkowe i kulturalne, a nad jezioro przyjeżdża tylko odpocząć. Chociaż, czego chyba nie trzeba tłumaczyć, była od niego starsza dobrych kilkanaście lat, obsesyjnie zawładnęła jego umysłem. Poznał trasę jej porannych joggingów i listę kochanków, których sprawdzał po numerach rejestracyjnych odwiedzających jej dom samochodów. Nie wiedział tylko jednego. Co zrobić, aby znaleźć się na miejscu któregoś z nich…
Dostrzegł Roksanę ze sceny.
Podczas gdy cały środek sali kłębił się w szalonym pogo, ona stała z boku, pod rampą, patrząc i słuchając w bezruchu. Na jej widok pomylił się, a potem za późno wszedł z solówką i musiał gonić resztę zespołu, improwizując coś na poczekaniu. W przerwie przed następnym kawałkiem rozpuścił włosy i kiedy scena eksplodowała wściekłą miazgą, zakręcił nimi młynek, aż całkiem zasłoniły mu widok na bawiący się tłum.
Koledzy spojrzeli na niego z uśmiechem, bo dawno tak się nie zachowywał. W ich zespole to Feniks odgrywał rolę scenicznego zwierzęcia. Kiedy tylko nie ryczał do mikrofonu, zaparty o długi gryf swojej gitary basowej tłukł włosami na wszystkie strony, jakby w głowie miał wyłącznie trociny. Jego wytatuowane ramiona, nabijane gwoździami pieszczochy, łańcuchy i czarna koszulka z wielkim, krwawym pentagramem były wizytówką Acedii. Dagon z Algosem robili swoje, czasem tylko spacerując po scenie albo rzucając jakiś gest do sali. Dagon występował przynajmniej w czarnej koszulce Morbid Angel albo Kinga Diamonda, Algos zaś ostatnimi czasy wychodził na scenę w jeansach, białej koszuli i włosach spiętych w koński ogon.
Nie zamierzał im się tłumaczyć ze swojego nietypowego zachowania. Zrobił to spontanicznie. Po prostu nie chciał, żeby dziewczyna pomyślała sobie, że jest już tylko zblazowanym sztywniakiem, odcinającym kupony od sławy.
Z tego wszystkiego nie zorientował się nawet, kiedy zniknęła gdzieś w tłumie. Zauważył ją znowu, dopiero kiedy po koncercie zeszli do klubu. Stała z tyłu w grupie czarnowłosych metalówek i obserwowała go z kpiącym uśmiechem na pomalowanych czarną szminką ustach. Przemknęło mu przez myśl, że należy do tych dziewczyn, które podobają się Fenixowi, dlatego ominął resztę fanek i podszedł wprost do niej.
– To gdzie ta wasza wersalka? – zagadnęła prowokacyjnie, ale on nie dał się podpuścić.
– Po ostatniej imprezie zostały z niej wióry.
Wziął ją pod ramię i zaprowadził do wolnej loży.
– Po tej, na której cię nie było?
– Właśnie po tej. Kupiłbym nową, ale spłacam kredyt za dom i chwilowo nie mam hajsu.
– A serwis sprzątający zamówiłeś?
Uśmiechnął się rozbawiony tym, jak łapie go za każde wypowiedziane tamtego wieczora słowo.
– Zamówiłem. Chcesz zobaczyć?
Przekrzywiła głowę, jakby zastanawiała się, czy mówi serio, czy ją wypuszcza, wypowiedział to bowiem tak żartobliwym tonem, że nagle straciła rezon. Zauważył to, dlatego, żeby nie dać jej szans na ripostę, szybko dorzucił.
– Chyba że luksusowe wille zblazowanych gwiazd rocka, to coś, czym gardzą młode wyznawczynie Szatana?
Parsknęła śmiechem.
– Widzę właśnie, jak ostatnio zaniedbujesz księcia piekieł, oddając cześć złotemu cielcowi. Tylko thelema cię ratuje. Dlatego jestem gotowa sprawdzić, czy nie blefujesz z tym luksusem.
– To jedźmy tam, póki jeszcze nic nie wypiłem.
– Twoje fanki mnie przecież zabiją wzrokiem, jak wyjdziemy razem o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze.
Nie przestawała go prowokować, przekrzywiając zabawnie głowę, jakby mówiła do małego dziecka.
– Chodź i nie gadaj tyle!
Podniósł się zza stołu i wystawiając ją na ogień zazdrosnych spojrzeń konkurentek, którym nie było dane tego wieczora zbliżyć się do swych idoli, wyprowadził z klubu tylnymi drzwiami.
Willa, którą odkupił od pewnego reżysera horrorów, nie była duża, ani specjalnie przykuwająca oko przechodniów swym architektonicznym kształtem. Otaczało ją wysokie, żeliwne ogrodzenie, oraz przestronny, ale zupełnie zaniedbany ogród. Leżała za to w dzielnicy, w której swe domy posiadali ludzie z wyższych sfer. Przy jego ulicy mieszkał pewien znany aktor, dziennikarka oraz redaktor naczelny kolorowego magazynu dla panów. Przecznicę dalej mieszkała natomiast ona…
– Nie zamówiłeś sprzątania, kłamczuchu! – zaśmiała się, kiedy jej oczom ukazało się puste wnętrze domu, zagracone i zabałaganione niczym pokój nastolatka.
– Cały ja. Z zewnątrz pozory, w środku chaos – odparł z autoironią.
Tego reżysera poznał podczas koncertów w Stanach. Oglądał jego filmy, bo zawsze lubił horrory; szczególnie te o opętaniach przez demony. Nie spodziewał się jednak, że facet na poważnie zajmuje się okultyzmem. Okultyzm był tematem pojawiającym się w utworach Acedii, ale tylko jako pewnego rodzaju sceniczny anturaż przypisany dla gatunku muzycznego, który uprawiali. Nigdy na serio nie bawili się w satanizm. Ów reżyser myślał widocznie inaczej, gdyż zaczął gorąco przekonywać go do wstąpienia w szeregi pewnej hermetycznej loży, związanej z thelemą. Na jego szyi dostrzegł łańcuch ze srebrnym heksagram.
– To klucz do zapanowania nad wszystkimi demonami. – Pouczył go, widząc zainteresowanie, jakie w nim wzbudził – Czyń wedle swej woli. To jedyne prawo.
Czyń wedle swej woli, oznaczało zmiany. Nie wstąpił rzecz jasna do żadnej loży. Postanowił za to zerwać z wizerunkiem obdartego i pijanego rockmana. Odkupił od reżysera jego willę. Skórę i glany wymienił na garnitur, a mroczne speluny na elitarne restauracje. Restauracja Blasiusa była już tylko wisienką na wizerunkowym torcie. Zaczął w niej bywać jednak nie ze snobizmu, ale z zupełnie innej przyczyny…
– To będzie świetny tytuł na wywiad z tobą – zażartowała Roksana. – Z zewnątrz pozory w środku chaos.
Nie chciała alkoholu, ale mimo późnej pory zapragnęła napić się kawy. Do kawy nadawały się jedynie korzenne ciastka, które przywiózł z Londynu. Zawartością lodówki nie zamierzał straszyć dziewczyny.
– Wywiad miał być o muzyce, pamiętaj. – Przypomniał jej obietnicę.
– Przecież nie napiszę, ile razy dziś pomyliłeś się w trakcie koncertu – zaprotestowała.
Podpuszczała go bezlitośnie, aż sam się sobie dziwił, że go to zupełnie nie irytuje.
– To napisz, że zespół na koncertach brzmi tak selektywnie, jak w studiu.
– Lepiej nie, bo ktoś gotów sobie pomyśleć, że gracie z playbacku.
Była niemożliwa.
– To zapytaj mnie po prostu, jak powstają moje utwory.
– Jak powstają twoje utwory? – Z wyzywającym uśmiechem patrzyła mu prosto w oczy, nakręcając na palec kosmyk neonowo niebieskich włosów.
Regułkę z odpowiedzią na to pytanie wyrecytował jak uczeń wezwany do tablicy.
– Idealna kompozycja musi mieć te cztery elementy. Szatan, śmierć, piekło, no i solówka, która ma być jak seks zakończony orgazmem.
– Nuda. – Udała, że ziewa. – Opowiedz coś więcej o tym seksie, bo inaczej nikt tego nie będzie czytał.
– Seks to samo zło – stwierdził, siląc się na kpiarski uśmiech.
– A ja głupia myślałam, że seks to miłość…
Nic nie odpowiedział. Zamiast tego czule dotknął jej policzka. Było w niej coś, co go pociągało. Odwaga, inteligencja, ale coś jeszcze. To jak się uśmiechała i jak na niego patrzyła pełnym światła wzrokiem.
Drgnęła, odsuwając jego dłoń. Odwróciła ją nieśmiało i zerknęła na wpół zaciśnięte śródręcze. Wzdłuż nadgarstka ciągnęła się w kierunku przedramienia podłużna blizna. Musnęła ją delikatnie, pomalowanym na czarno paznokciem.
– Ten człowiek, którego zabiłeś – spojrzała mu głęboko w oczy – ale nadal żyje… to ty?
To był chyba dzień urodzin Fenixa, a może inna okazja… nie pamiętał dokładnie… Wraz z chłopakami zapili w jakiejś szemranej spelunie na starówce. Wóda polała się bez ograniczeń, przyszły dziewczyny, ale to nie był Scream, gdzie mieli swój poufny salon schadzek.
Nie pamiętał potem nawet, jak miała na imię. Była jak inne. Młoda, cycata, narąbana, wulgarna, i pewnie brzydka. Usiadła mu na kolanach i pozwalała obmacywać się przez stanik. A kiedy wsunęła mu dłoń pod spodnie, po prostu wziął ją pod ramię i wyprowadził z knajpy.
W kawiarniach tętniło jeszcze nocne życie, po ulicach spacerowały pary. Do mieszkania miał jednak za daleko. Zataczała się po wyboistym bruku, gdy zaciągnął ją do pierwszej lepszej sieni. Było w niej ciemno i cuchnęło moczem, za to nie docierał tam gwar miasta. Pchnął ją na ścianę, podwinął krótką, opinającą tyłek spódnicę i zerwał majtki. Rozpiął spodnie, chwycił jej piersi i wziął od tyłu. Nawyk szybkiego zaspokojenia nagłej potrzeby sprawił, że wszystko trwało kilka chwil.
Właśnie dochodził, gdy usłyszał i poczuł, że dziewczyna wymiotuje. Cofnął się instynktownie, ale ręce i tak miał już obrzygane. Czy już niżej nie można upaść? – pomyślał, czując jak go mdli. Smród wymiocin, uryny i spermy to nie była scenografia dla miłosnych uniesień. To był rynsztok.
Zły i skonfundowany poczekał, aż skończy wymiotować, po czym ledwie słaniającą się na nogach wyprowadził na ulicę. Jakaś para obrzuciła ich, wytyczających się z bramy, zniesmaczonym spojrzeniem. Nie miał ochoty wracać już do kumpli. Wiedział, że musi odprowadzić gówniarę do taksówki. Na plac Teatralny nie było daleko, choć nietrzeźwy krok uczynił drogę prawdziwą wyprawą. Przechodzili właśnie obok rozświetlonej witryny jakiejś drogiej restauracji, kiedy przed wejściem zauważył ją… kobietę z willi nad jeziorem.
Spojrzał na złote logo restauracji Blasiusa, spojrzał na stojącego obok przystojnego mężczyznę w perfekcyjnie skrojonym garniturze, aby wreszcie zatrzymać wzrok nie niej. Wyglądała, jakby dopiero co wyszła od fryzjera i w jasnej sukience, takiej żeby każdy mógł podziwiać jej długie nogi i nienaganną sylwetkę, zmierzała wprost na rewię mody. Pomyślał, że tak oto wygląda kobieta sukcesu i ten świat wokół niej nigdy nie był i nigdy nie będzie jego światem. I nie dlatego, że ona jest tak doskonała, ale dlatego, że on jest pijanym i śmierdzącym wymiocinami łachudrą.
Ruszył za nią, z bezpiecznej odległości obserwując, jak energicznym krokiem zmierza w tym samym co on kierunku. Na placu Teatralnym wsiadła do zaparkowanego tam lexusa. Tuż obok stały taksówki. Do pierwszej z nich wepchnął pijaną małolatę, a kierowcy polecił jechać za tamtym samochodem.
Dzielnica celebrytów, której jeszcze wtedy nie znał, znajdowała się nieopodal centrum, w odległości może pięciu minut jazdy. Taksówka wyminęła lexusa, gdy ten skręcił na podjazd zadbanej willi. Nie zatrzymali się, ale zanotował w pamięci adres.
Odwiózł dziewczynę tam, gdzie chciała i dopiero na koniec dotarł do swojego mieszkania, wynajmowanego wówczas w bloku z wielkiej płyty.
Napuścił do wanny wody i zanurzył się w niej po szyję. Kąpiel mogła zmyć wymiociny i brud ciemnej sieni, pot i zaschniętą spermę. Nie istniały jednak środki kosmetyczne, które mogłyby sprawić, żeby stał się taki jak oni. Ci faceci, z którymi się spotykała u Blasiusa po to, by później w zaciszu swej willi uprawiać zmysłową i wyuzdaną miłość.
Wyobraził sobie nagle, że zapewne w tej samej chwili kiedy on leży bez ruchu w wannie, jakiś zadbany i pachnący drogimi perfumami dżentelmen posuwa ją od tyłu w jej własnym salonie i coś ścisnęło go w gardle.
Uniósł się, szukając wzrokiem szwajcarskiego scyzoryka, który zostawił na półce, nad umywalką, obok przyborów do golenia. Otworzył jeden z noży i sprawdził, czy jest wystarczająco ostry. Cięcie wykonane w znieczuleniu ciepłej kąpieli nawet nie zabolało. Rozsiadł się wygodnie, z zainteresowaniem obserwując, jak woda zabarwia się w czerwone, organiczne wzory, niczym abstrakcyjna akwarela. Przez chwilę jego ręce wyglądały jak płonące flary, ale po chwili oczy przysłoniła ciemność…
Na oficjalną randkę w restauracji Blasiusa Roksana nie zamierzała już przychodzić w stylizacji gotki. Zmyła z włosów niebieską farbę, oczy podkreśliła jedynie tuszem do rzęs, a usta czerwoną pomadką. W szarej, ołówkowej spódnicy, jasnej bluzce z kołnierzykiem i sandałach na niskim obcasie przypominała bardziej dziennikarkę telewizji publicznej, niż Dark Planet.
Długo przyglądała się w lustrze, zastanawiając się, czy wygląda na pewno tak, jak tego chce. Wiedziała, że przez to trochę się spóźni, ale czyż prawdziwej damie wypadało przychodzić punktualnie?
Algos tymczasem na umówione miejsce dotarł wcześniej. Taki już był. Nie potrafił czekać i zwykle przybywał przed czasem. Usiadł przy pustym stoliku i zamówił wodę. Wtedy tuż za plecami usłyszał stukanie obcasów i po chwili otoczył go zapach drogich, damskich perfum.
– Dzisiaj bez dziewczyny?
To była ona. Jego obsesja i jego przekleństwo. Odwrócił się i spojrzał w jej błękitne oczy. Zmarszczki mimiczne ułożyły się wokół nich w sposób nadający jej twarzy wyraz przyjaznego uśmiechu.
– Czekam właśnie na nią – odparł po chwili zawahania.
– Szkoda. – Ściągnęła usta w trąbkę. – Bo przychodzę z propozycją biznesową i pomyślałam, że omówimy ją u mnie w domu.
Przełknął gęstą ślinę, patrząc z niedowierzaniem. Pomyślał, że musi mieć idiotyczny wyraz twarzy i pokręcił głową. Nie mógł przecież jej ot, tak spławić. Każdego, ale nie ją.
– Co to za propozycja?
– Związana z twoim zespołem. To co? Pójdziesz ze mną.
Każdemu by odmówił. Był przecież umówiony z Roksaną. Każdemu, ale nie jej.
Ulice, którymi ruszyli wolnym krokiem, przybrały kształt jej nóg, przydrożne klomby zapachniały aromatem jej perfum, a jesienne drzewa oblekły się w kolor jej włosów. Wszystko poza nią przestało istnieć.
Wnętrze salonu powitało ich skandynawskim minimalizmem i sterylnością. Sprawiało wrażenie sali konferencyjnej, w której organizuje się spotkania w interesach. Na stole w srebrnym wiaderku chłodził się szampan, a obok czekały dwa puste kieliszki. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś przygotował to specjalnie na tę okazję.
– Organizuję pewne muzyczne wydarzenie. – Rozpoczęła, kiedy usiadł we wskazanym mu fotelu. – Podeszła w międzyczasie do stołu, prawie bezdźwięcznie otworzyła szampana i rozlała do kieliszków. – Spektakl łączący różne muzyczne światy i wrażliwości. – Podała mu kieliszek, sama zaś stanęła naprzeciw, opierając się biodrem o stół. Poczuł się jak pracownik korporacji wezwany przed oblicze pani prezes, stanowczej, pewnej siebie i świadomej swoich oczekiwania względem niego. – Elementami spektaklu będzie tak muzyka klasyczna, jak i zupełnie ekstremalne brzmienia. Jesteś zainteresowany?
Opis przedsięwzięcia był dosyć enigmatyczny. Wraz z Acedią skutecznie bronili się dotychczas przed mainstreamem, ale czy mógł jej odmówić?
– Dobrze zatem. – Uśmiechnęła się niczym nauczycielka zadowolona z postępów ucznia. – Pozwól ze mną. Chciałabym zobaczyć próbkę tego, co potrafisz.
Opróżniła kieliszek i ruszyła do drzwi. Nie wiedział, co ma myśleć. Chaos w głowie narastał. Czy zamierzała go egzaminować? Bezwolnie wstał z fotela i niczym lunatyk podążył za nią.
Pomieszczenie, do którego go zaprowadziła, przypominało scenę jakiegoś offowego teatru. Centralne miejsce zajmowała okrągła, nakryta czarną tkaniną płaszczyzna, nad którą zwieszały swe głowy kameralne reflektory. Ściany, niczym w sali baletowej pokrywał cały rząd luster. Pierwszą rzeczą, na której zatrzymało się jego spojrzenie, była natomiast umieszczona w statywie gitara. Przepiękny PRS o mieniącym się perłowo turkusowym korpusie i gryfie z markerami w kształcie szybujących jaskółek. Czy wszystko to czekało specjalnie na niego? Nie wierzył, że to dzieje się naprawdę.
– Mam coś zagrać? – zapytał niepewnym głosem.
– Tak. Zagraj coś – rzuciła od niechcenia i stukając obcasami po drewnianych panelach podeszła do czarnego okręgu, na którego skraju usiadła, zakładając nogę na nogę. Welurowa narzuta ugięła się pod nią, tak jakby ów czarny okrąg był po prostu wielkim, miękkim legowiskiem.
Posłusznie podszedł do stojaka i wziął do rąk instrument.
– Poczekaj. – Powstrzymała go w ostatniej chwili. – To, co planuję, nie będzie jedynie muzycznym koncertem. Chcę, żeby to był dziki performance, a ciebie widzę w nim w roli kapłana mrocznego misterium. – Wstała i zbliżywszy się, spojrzała mu zagadkowo w oczy. – Pokaże ci twój kostium.
Wzięła go pod ramię i zaprowadziła do kolejnego pomieszczenia, pełnego szaf i luster. Z jednego z wieszaków zdjęła długą, szkarłatną peleryną. Gruby aksamit, z którego była uszyta, przywodził na myśl teatralne kostiumy. Po chwili postawiła przed nim okrągłe pudło, w jakich trzyma się eleganckie, męskie kapelusze. Kiedy jednak podniosła wieko i poleciła zajrzeć do środka, z zaskoczeniem stwierdził, że to nie kapelusz jest tym, co ma założyć na głowę.
W pudle ukryty był łeb kozła. Prawdziwy łeb, z rogami, pyskiem pełnym zębów i oczami o kwadratowych źrenicach. Cały pokryty był ciemnym futrem i wyglądał ni mniej, ni więcej jak głowa Baphometa, używana w trakcie czarnych mszy przez wyznawców Szatana.
– I jak ci się podoba? – spytała, uśmiechając się kokieteryjnie. – Załóż to, proszę. – poleciła. – Wcześniej jednak zdejmij wszystko z siebie. Wszystko! – podkreśliła ostatnie słowo, nie pozostawiając mu żadnych wątpliwości. – Jak będziesz gotowy – dodała, opuszczając garderobę – przyjdź do mnie.
Co miała znaczyć cała ta maskarada? – bił się z myślami. Czy naprawdę chciała, żeby wystąpił na koncercie ubrany w coś takiego? Koledzy z zespołu zabiliby go przecież śmiechem. Nigdy nie bawił się w diabelskie przebieranki ani w okultystyczne rytuały. Nawet thelemą zainteresował się wyłącznie jako psychologiczną doktryną o dążeniu do celu. Dlaczego zatem posłusznie zaczął rozbierać się ze swoich najlepszych, szytych na miarę spodni i najnowszej, kupionej u Armaniego koszuli? Mówiąc: wszystko, chodziło jej również o bieliznę. Mag w szkarłatnym płaszczu nie mógł przecież nosić pod spodem białych majtek! Przejrzał się w lustrze, po czym przymierzył na głowę kozi łeb. Przypomniały mu się teledyski i okładki płyt kapel, których kiedyś słuchał. To samo zobaczył w znajdującym się przed nim zwierciadle: kicz i tandetę.
Drzwi do pomieszczenia z gitarą były zamknięte, dlatego zapukał. Chociaż nikt mu nie odpowiedział, nacisnął klamkę. To, co zobaczył w środku, przyprawiło go o mocniejsze bicie serca. Wewnątrz wszystkie światła były zgaszone, poza jednym punktowym reflektorem, rzucającym biały snop na koliste legowisko. Na jego czarnej, aksamitnej płaszczyźnie namalowany został ogromny pentagram.
Zobaczył ją siedzącą na jego krawędzi. Nogi, założone jedna na drugą, okrywały czarne pończochy, spięte podwiązkami ze skórzanym pasem. Duże piersi, ujęte w ramy otwartego, nabijanego ćwiekami, paskowego biustonosza, połączonego z zaciśniętym na szyi chokerem, celowały wprost w niego stożkami brodawek.
W którymś z wypełniających ściany luster błysnął srebrnym refleksem wiszący na jego koziej szyi medalion thelemy. Czyń według swej woli. Czy oto właśnie stanął przed celem, do którego zmierzał tyle lat? Czy wszystko to było wynikiem jego woli?
Uśmiechnęła się uwodzicielsko, podkreślonymi krwistoczerwoną szminką ustami i rzuciła krótkie polecenie:
– Zagraj coś!
Wziął ze stojaka gitarę i uważając, żeby nie strącić z głowy koziego łba, założył ją na szyję. Włączył wzmacniacz i przekręcił gain do oporu. Chwilę zastanawiał się, czy zagrać coś własnego, ale zdecydował się na jakiś bardziej wpadający w ucho rockowy standard. Wybór okazał się trafny, z satysfakcją zauważył bowiem, jak wstała, zarzuciła bujnymi lokami i kręcąc do melodii biodrami, usadowiła się w środku wielkiego pentagramu. Grał jak w transie, nie spuszczając z niej wzroku. Miał wrażenie, jakby melodia przejęła władzę nad jej ciałem, które zatańczyło do jego nut. Niczym zahipnotyzowany obserwował, jak ujmuje w dłonie obie piersi i unosi je do góry, aby po chwili długim, trójkątnym językiem, który wysunął się z jej ust niczym z paszczy żmii, liznąć podniecone sutki. Patrzył, jak jej palce suną następnie wzdłuż żeber i brzucha do ukrytego między zaciśniętymi udami trójkąta.
Podciągnął gwałtownie struny i muskając je opuszkami, wydobył z gitary przeszywające flażolety, od których zarezonowały tafle ogromnych luster. Wygięła się w tył jak rażona prądem i warknęła gardłowo:
– Zrób to jeszcze raz!
Powtórzył trik, patrząc jak wsuwa palce w głębiny swej kobiecości. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Odłóż gitarę i chodź tutaj! – nakazała, spoglądając spod długich, doklejonych rzęs.
Posłusznie wykonał polecenie, a gdy się zbliżył, wyciągnęła ręce i rozchyliła jego pelerynę. Spod spodu wychylił głowę dowód jego płonących pragnień, który niezawodnie zapalał się, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, z pokładu łódki unieruchomionej w płytkich wodach zatoki.
Dotknęła go szpiczastym koniuszkiem języka i zmysłową, ale nieuznającą sprzeciwu perswazją wciągnęła do wnętrza pentagramu. Miękkie legowisko ugięło się pod nim z cichym jękiem sprężyn. Błysnęły w zimnym świetle reflektora białe piersi i szeroko rozrzucone ręce, wpisujące się w przekątne pięcioramiennej gwiazdy. Ugięte w kolanach nogi rozchyliły się przed jego oczami niczym bramy żądz, odsłaniając karminowe wargi. Miały ten sam kolor co jej usta i gdy ich dotknął, poczuł smak szminki. Błyszczący czerwienią pigment rozmazał się zaraz po udach i brzuchu, jakby krwawiła.
Wyprężyła się lubieżnie i chwytając go za rogi, docisnęła do swego łona, zaplatając stopy nad jego karkiem. Jedynie oczami wyobraźni mógłby zobaczyć czarną, włochatą kozią głowę wynurzająca się spomiędzy mlecznobiałych, kobiecych ud. Jej ciało wiło się jednak niczym kłębowisko węży, wyślizgując się z objęć, jakby chciało dać mu do zrozumienia, że nie posiada nad nim żadnej władzy. Rzucił się za nią w pogoń poprzez ramiona pentagramu. Błysnęły wypięte pośladki, których wreszcie dopadł i posiadł bez chwili zawahania.
Echo wiedźmiego jęku rozkoszy odezwało się gdzieś z ukrytych w mroku kątów. Rozejrzał się zdezorientowany, ale zewsząd otoczyły go lustra. Z każdego z nich spoglądał kudłaty Satyr, z koźlim łbem, kopulujący więdnące ciało przekwitłej czarownicy.
Czy na pewno właśnie to chciał zobaczyć?
Zerwał się na równe nogi tak niespodziewanie, że odwróciła głowę i zaśmiała się na jego widok. To, co zobaczył w lustrzanych odbiciach, było czystą groteską. Nie mógł na to patrzeć. Ściągnął kozi łeb i cisnął nim na podłogę. Owinął się aksamitną peleryną i nawet nie siląc się na szukanie porzuconych w garderobie ciuchów, wybiegł na ulicę.
Wiatr rozwiał jego długie włosy.
Do domu miał raptem kilka kroków, ale zamiast tego pobiegł opustoszałą o tej porze szosą w kierunku miasta. Chaotyczne myśli pędziły w jego głowie niczym ołowiane chmury zwiastujące burzę. Czy słowa ,,Czyń wedle swej woli” miały znaczyć tylko tyle, że w ich myśl stał się tresowanym błaznem, odgrywającym żenująca rolę przed bawiącą się nim heterą?
Ani się spostrzegł, jak znalazł się na stalowym, prowadzącym do starego miasta, moście. Usiadł na balustradzie i spojrzał z wysokości, na sunącą leniwie gdzieś daleko w dole rzekę. Nachylił się w jej stronę, napełniając nozdrza lepkim zapachem wilgoci. Gdyby zamknął oczy i mocniej się wychylił…
Nie zdążył jednak dokończyć myśli. Czyjś mocny uścisk objął jego ramię i pociągnął w tył. Siła była tak duża, że przeleciał nad balustradą jak szmaciana kukła i wylądował na kamiennym trotuarze.
Podniósł zdezorientowany wzrok i zobaczył stojącą nad nim Roksanę. Z trudem ją rozpoznał w oficjalnym kostiumie i delikatnym makijażu.
– Przepraszam, że się spóźniłam.
Spojrzał na nią raz jeszcze. Nie robiła mu wyrzutów, mimo że przecież zawiódł ją, ulegając podstępnym, diabelskim sztuczkom. Uśmiechała się tak, jak tylko ona to potrafiła, pełnym słońca w środku nocy uśmiechem.
– Muszę mieć na ciebie oko – rzekła. – Jesteś niebezpieczny. Dla siebie samego.
– Kim jesteś? – zapytał głupio, podnosząc się z ziemi.
– Piszę do Dark Planet. Zapomniałeś? Zapomniałeś chyba też to, co sobie obiecałeś wtedy w wannie. Wtedy gdy zrozumiałeś, że życie jest tylko jedno i sam zadzwoniłeś po pogotowie…
Patrzył na nią, niczego nie rozumiejąc. Skąd o tym wiedziała? Ze wstydu nikomu tego nie powiedział. Nikt oprócz sanitariuszy i lekarzy z SOR–u nie poznał prawdy.
– Kim jesteś? – powtórzył pytanie.
Zaśmiała się.
– Przepraszam, że się śmieje – odparła niespodziewanie – ale mamy taką rodzinną historię. Jak byłam mała, dostałam od babci malowany na szkle obrazek anioła stróża. Kiedy przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania, chciałam powiesić go na ścianie w moim pokoju. Weszłam na krzesło, a wtedy krzesło złamało się i z aniołem w ręku runęłam na podłogę. Obrazek roztrzaskał się w drobny mak. Potłuczone szkło powbijało się w moją skórę tak, że mama musiała jechać ze mną do szpitala, żeby je chirurgicznie pousuwali. Ale czy usunęli wszystko? Mama do dziś żartuje, że kawałek rozbitego anioła stróża utknął we mnie na zawsze.
Wziął w ręce jej dłonie, jakby musiał koniecznie upewnić się, że nie jest duchem, ani snem. Nie była jednak ani jednym, ani drugim. Objęła go ramieniem i rzekła perswadującym tonem.
– Chodź! Odprowadzę cię do domu.
Jak Ci się podobało?