Ballada o trzech nieznajomych, czyli rzecz o winie, karze i odkupieniu

23 listopada 2019

43 min

Za każdym razem namawiam do przeczytania przedmowy, jednak tym razem bardziej, choćby ze względu na tagi, które wymagają nieco objaśnienia:
- czy poniższe opowiadanie jest horrorem? Raczej nieco staromodną, choć osadzoną współcześnie, opowieścią grozy, nieprzesadzającą (no, prawie) z juchą lejącą się z ekranu,
- czy jest w nim mniej niż zwykle u mnie seksu? Tak. Do tego stopnia, że golizna jest raczej dodatkiem, niż głównym wątkiem, a właściwa scena erotyczna jest… erotyczna, niedosłowna, jakby wyjęta z zupełnie innego stylowo tekstu. Stąd uprzedzam fanów pornorypanki, żeby potem nie rzucali „2/10, too less boobs”
Niemniej przeczytajcie, oceńcie sami wedle własnych upodobań, skomentujcie, czego tylko dusza (byle nieopętana) zapragnie!

Od razu odpowiem także na zarzuty, które zapewne się pojawią:
- przyznaję, miewam problemy z odpowiednim podziałem zdań wielokrotnie złożonych, ale czasami coś mi nie do końca gramatycznie, za to bardzo przyjemnie logicznie się ułoży. Wybaczcie i uznajcie, że tak miało być, że licentia poetica i tak dalej
- jako że ostatnimi czasy obrywało mi się za słownictwo urągające kulturze osobistej, w zamian za nie zamieszczam zajedwabiste wulgarneologizmy! A spróbujcie napisać, że nie pasują, to wam następnym razem zapodam krzyżówkę Pasikowskiego, Vege i gangsta rapu! O!
- na koniec wiem, że na „nie rozumiem tego i tamtego” powinno się grzecznie odpowiedzieć i wyjaśnić, że to miało być tak, a tamto inaczej. Ale odpiszę tylko: to nie mój problem, że nie ogarniacie. Nie musicie. Serio. I mam głęboko uzasadnione powody, by tak postąpić, omówione z zainteresowanymi osobami. Po temacie. Wszystkich zaś pozostałych przepraszam, jeśli poczuli się urażeni.

Wracając do samego opowiadania, polecam zwrócić też uwagę na słowa cokolwiek istotnej dla akcji piosenki, której tytuł (i tłumaczenie zamieszczonych wersów) podam na końcu opowiadania. Możecie jej Szanowne Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy wysłuchać od razu, poddając się nastrojowi, ale ryzykując spoilery (ostrzegam lojalnie!), albo po lekturze, by porównać podobieństwa i różnice.

*

Składam oficjalne wyrazy wdzięczności Ravenheartowi za poświęcony czas i wynikłe z tego cenne uwagi! Postaram się poprawić na przyszłość! Zdaję sobie jednak sprawę, że niektóre błędy mogły umknąć czujnym oczom, stąd z góry za nie przepraszam.

Dziękuję także Meridzie Niewalecznej za laleczkę. Znaczy…

PS Ekstra podziękowania dla właściciela rekwizytu ze zdjęcia, który nie omieszkał się o owe podziękowanie upomnieć! A masz!

Tymczasem życzę, mam nadzieję, interesującej lektury!

 




 

Przesycony wilgocią świt nieśmiało budzi się do życia, osiadając rześkimi kroplami na mych włosach, skórze i ubraniu. Czy raczej tym, co z nich pozostało. Choć bezksiężycowa ciemność wciąż nie pozwala na sięgnięcie wzrokiem dalej niż na wyciągnięcie ręki, jestem aż nadto świadomy swego stanu. W gruncie rzeczy całkowicie i absolutnie beznadziejnego. Adrenalinowy szał przeminął na tyle, że wyraźnie czuję nie tylko wszechobecne siniaki, zadrapania czy przede wszystkim oparzenia. Oraz, jakby było ich mało, mój własny nóż, tkwiący po rękojeść pod żebrami. Zostawić go nie mogę, bo wraz z każdym kolejnym oddechem rozrywa mnie obezwładniający ból. Wyciągnąć także nie, bo w żaden sposób nie dam rady zatamować nieuniknionego krwotoku. Chociaż czy ma to jakiekolwiek znaczenie, skoro i tak pluję czymś, co zdecydowanie nie jest tylko śliną? 

 

A miało być tak pięknie. 

 



 

A miało być… nie, nie miało. Od samego początku cała ta sprawa śmierdziała gorzej niż wybite szambo w bezwietrznie upalny, letni wieczór. Po jaką ubogą ulicznicę musieliśmy drałować aż do miejsca, którym nie wiadomo nawet, kto obecnie rządził, a dokładny przebieg granic międzypaństwowych pozostawał kwestią mocno umowną? Tym bardziej, skoro sprawa była tak ważna, dlaczego wysłano nas tylko dwóch? Z czego jednego naprawdę istotnego, a drugiego, w mojej skromnej osobie, robiącego co najwyżej za szofera i zadochrona? Gdy tylko wrócimy, będę musiał o to zapytać. Najlepiej od razu szefa wszystkich szefów. 

O ile w ogóle wrócimy, bo najwyraźniej kręciliśmy się w kółko po okolicy, gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo od dawien dawna się nie pokazywał. I to jeszcze czym? Prosiłem i wyzywałem na przemian, żebyśmy wzięli jakieś mało rzucające się w oczy, typowe dla tych stron wozidło. Ale nie, decydenci polecili nam jechać pachnącym nowością, czarnym porszakiem, jakby mającym w zamyśle nam prestiżu. Szkoda tylko, że przy okazji całkowicie zaprzeczającym jakże koniecznej w naszej sytuacji dyskrecji. Może i w międzyczasie wszystko się posypało, ale trzeba było zaryzykować, zostać na głównej drodze i drzeć ile fabryka dała, a nie przemykać zapomnianymi przez Boga i ludzi zapupiami w nadziei, że nikt nas nie przyuważy. Co gorsza, owe zapupia doprowadziły nas… no właśnie, dokąd?

Zamontowana fabrycznie w aucie nawigacja, choć teoretycznie najlepsza z najlepszych, nie pokazywała absolutnie nic. Druga, mimo że zaiwaniona, znaczy kupiona legalnie na fakturę wprost z wojskowego magazynu, podawała jakieś absurdalne współrzędne. A o złapaniu przez telefony czegokolwiek poza francą od lokalnych tirówek można było zapomnieć. Chociaż wiele bym dał, żebyśmy spotkali takową, choćby najbardziej francowatą z francowatych, bo przynajmniej powiedziałaby, w jakim kraju się znajdowaliśmy. Ale skoro nie widzieliśmy nigdzie tabliczek, ani tym bardziej nie zgarnęli nas pogranicznicy, zakładałem, że jeszcze nie w docelowym. Niemniej może i dobrze, że panowie mundurowi nie zaszczycili nas swą obecnością, bo wytłumaczenie się, co robimy autem za jakieś trzy czwarte bańki w samym środku niczego, byłoby najmniejszym z naszych problemów. Zwłaszcza w kontekście wartej wielokrotnie więcej, wybitnie nielegalnej i jakby nie patrzeć śmiertelnie niebezpiecznej zawartości bagażnika.

Tymczasem, najwyraźniej zmęczony rzucanymi od dłuższego czasu prostytutkami, prąciami i innymi podobnymi grzecznościami, mój wielce ważny współpodróżny polecił zatrzymać auto na środku dróżki, wysiadł i postanowił pobiegać po okolicznych pagórkach, szukając zasięgu. Względnie szczęścia w życiu, kto go tam wiedział. Odsapnąłem, starając się resztkami woli nie zostawić go na pastwę losu.

 

Ostatecznie czy był to taki zły pomysł? Kto zaczął się wykłócać o towar z kontrahentem, mimo że przecież interes został przyklepany przez instancje wyższe, a nasza wizyta miała stanowić jedynie formalność? On. Kto, gdy jakoś załagodziłem sytuację, postanowił tak bestialsko wyżyć się na podesłanych w ramach podziękowania paniach negocjowanego afektu, że…Też on!

Przyznaję, nie byłem świętoszkiem. I nie będę ukrywał, że w wolny wieczór także postanowiłem skorzystać z obecności równie urodziwych, co chętnych do współpracy niewiast. Tyle że w naszym przypadku owa współpraca nie odbiegała od ogólnie przyjętych zasad współżycia męsko-damskiego. Ba, rzekłbym nawet, że układała się bardzo grzecznie, a chwilami wręcz… może nie kulturalnie, bez przesady, ale przynajmniej wesoło. Zwłaszcza gdy w przerwach koniecznych na odzyskanie sił podśmiewaliśmy się z niezbyt wyszukanych, ale jednak zabawnych dowcipasów. Że jedna ma łóżkowa kompanionka miała gigantyczne wręcz cycki, których nijak nie potrafiła utrzymać w ryzach, druga lubowała się w wyjątkowo niegrzecznych zabawach ponętnościami trzeciej, niewątpliwie tym faktem ukontentowanej, a mój bohaterski zaganiacz zaganiał bohatersko… Sami wiecie. A jeśli nie, wasza strata.

I tak spędzaliśmy przyjemnie czas do momentu, w którym za drzwiami nie rozległy się trwożne krzyki, podbite rozpaczliwym łomotaniem. Wiele dalece paskudniejszych rzeczy widziałem w życiu, ale rozczochrana, bryzgająca krwią z konkretnie przestawionego nosa, młodziutka dziewczyna, poruszyła mnie do głębi. Nawet bez jej chaotycznych tłumaczeń podejrzewałem… o nie! Tego, co zastałem w drugim pokoju, nie spodziewałem się żadną miarą. Chociaż właściwie powinienem, będąc przecież aż nadto świadomy możliwości nędznej kreatury, omyłkowo tylko nazywanej człowiekiem, będącej sprawcą upodlenia kolejnych trzech kobiet.

Jedna z nich, której strój zastępowały splątane w węzeł pończochy kneblujące usta, miotała się po podłodze, próbując bezowocnie wyswobodzić skute za plecami ręce. Druga, przywiązana do ramy łóżka w wybitnie niewygodnej pozycji z wypiętym wysoko, pokrytym jakąś lepką obrzydliwością tyłkiem, widząc mnie stojącego w drzwiach zwiesiła tylko głowę z milczącą rezygnacją. Czy może raczej wstydem? Poczuciem winy? Tylko dlaczego? I wtedy spojrzałem na klęczącą tak, że twarz miała ustawioną przy wciąż wulgarnie rozchylonych pośladkach poprzedniczki, ostatnią ofiarę sadystycznego dramatu. Która rosnącą w oczach, siną gulą na policzku i zarzyganym od szyi aż po brzuch ciałem, zmusiła mnie do odwrócenia wzroku we wściekłym poszukiwaniu bydlaka, którego miałem ochotę zatłuc na miejscu. Zwłaszcza że coraz wyraźniej docierało na mnie co, komu i gdzie musiał naprzemiennie na siłę wciskać.

Kto więc na koniec, przyparty do ściany nie tylko przeze mnie, ale i naszych gospodarzy, ewidentnie niezadowolonych z faktu zamiany ciał jakże sowicie opłaconych pań w kotlety siekane, wyciągnął spluwę? Z jednoznacznym zamiarem jej użycia? Po którym to urągającym zasadom gościny geście musieliśmy czym prędzej wycofać się na z góry ustalone pozycje? A jakże, on! 

Zakichany kurtyzana jego mać Pitbul! Nigdy się nie dowiedziałem, kto go tak ochrzcił, ale faktycznie, zarówno z nieskażonej myślą mordy, jak i tym bardziej manier (czy raczej ich braku), jako żywo przypominał nieułożonego, tępego jak odwrotna strona siekiery, skokszonego do dobrych stu pięćdziesięciu kilo, kundla. Na moje nieszczęście na tyle ważnego w stadnej hierarchii, czego nigdy nie byłem w stanie pojąć, że mogłem sobie co najwyżej pomarzyć o wciśnięciu gazu do dechy. O bardziej drastycznych rozwiązaniach nie wspominając.

 


 

Korzystając z okazji, po raz kolejny włączyłem milczące jak zaklęte radio, starając się złapać jakąś stację, która może powiedziałaby nam chociaż mniej więcej gdzie byliśmy. Miałem już zrezygnować, gdy znienacka, wśród bezładnych, przerywanych piskami trzasków, usłyszałem słowa tak czyste, jakby śpiewano mi je wprost do ucha:

Outside the city walls, where the darkest thickets grow

Returning home from foreign lands, we dreamt of our near homes*

Hej, przecież ja to znałem! Ale jakim cudem, czy w tym przypadku raczej odgórnym zarządzaniem samego władcy piekielnych czeluści, nagle w eterze pojawiło się zawodzenie opętanej bękarcicy Black Sabbath i Jethro Tull?! Kto poza podobnymi mnie, jakże nielicznymi amatorami, słuchał kapel grających muzykę sięgającą swymi mrocznymi korzeniami dobre pół wieku wstecz? Nie wspominając o treści, niemalże idealnie opisującej me obecne położenie.

Dalsze rozważanie owego osobliwego problemu przerwało mi gwizdnięcie Pitbula, machającego chaotycznie to w moją stronę, to gdzieś w kierunku… I wówczas ją zobaczyłem. Zgarbioną, zmaterializowaną znikąd sylwetkę, drepczącą powolutku pośrodku drogi. Wyskoczyłem z auta i, by nie spłoszyć naszej jakże oczekiwanej wybawicielki, zawołałem już z daleka:

–  Przepraszam! Zgubiliśmy się i szukamy głównej… – nie widząc żadnej reakcji, powtórzyłem. Mając nadzieję, że tym razem użyję właściwego języka. – Dobryj deń, my…

I zamarłem. Nawet z odległości zauważyłem puste, niewidzące oczy, przysłonięte nasuniętą nisko na czoło chustą, wyszywaną w wielokolorowe, nieco już spłowiałe motyle. Jakby całkowicie ignorując moja obecność, postać kroczyła dalej, więc nie widząc innego wyjścia, wyciągnąłem rękę w jej kierunku i…

– Stój! 

Obróciłem się błyskawicznie, odruchowo kierując dłoń ku skrytej pod kurtką kaburze.

 

Zamrugałem parę razy, ale widok nie znikał. Na skarpie ponad drogą, ledwie kilka metrów ode mnie, stała kobieta. Czy raczej siedziała. Na koniu. Bokiem. 

– Zabraniam jej nie dotykać! Ona i tak w niczym wam nie pomoże! – głos był czysty, dźwięczny i mocny. Oraz absolutystycznie władczy. – Mówcie mi zaraz, kim jesteście i czego tu szukacie?

– My… – poczułem się jak zasmarkany uczniak, rugany przez belferkę starej daty – czy może nam pani powiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy? Chcemy dojechać do…

Zawahałem się, czy dokończyć. Im mniej postronni będą wiedzieć, tym lepiej dla wszystkich. Tym bardziej że doczłapał do nas Pitbul, sapiąc jak rozklekotany parowóz.

– Czekaj, ja pogadam! Paniusiu, musimy być dzisiaj wieczorem w… – mówiąc to, podniósł głowę, najwidoczniej chcąc zrobić odpowiednio groźne wrażenie. Przegrywając pojedynek, zanim na dobre go zaczął.

 

Górująca nad nami dama, odziana w łososiową… pąsową… jaskraworóżową, plisowaną suknię ze sznurowanym gorsetem rzuciła tylko groźnym spojrzeniem i poprawiła się dostojnie na damskim siodle. Pozornie niedbałym ruchem odgarnęła złociste włosy, spływające miękkimi falami spod atłasowego toczka i ledwo zauważalnym gestem pokierowała smoliście czarnym rumakiem tak, że precyzyjnie przestąpił z nogi na nogę, prezentując idealnie pełnokrwisty profil.

– Wkrótce zacznie zmierzchać, stąd nie widzę sensu tłumaczyć wam dalszej drogi, bo i tak ją zgubicie pośród głuszy! – odchyliła głowę ku chylącemu ku zachodzącemu słońcu i nagle zmieniła ton na grzeczny, niemalże przyjazny. – Zapraszam w me skromnie progi, gdzie będziecie mogli godnie wypocząć po trudach podróży. Bądźcie pewni, że jadła, napitków i… innych uciech nie zabraknie! Podążajcie za mną, moi panowie!

Spojrzałem podejrzliwie na Pitbula, a on jeszcze bardziej tępo niż zwykle na mnie. Odeszliśmy parę kroków, dyskutując nerwowym szeptem i zerkając co chwila na wyraźnie niecierpliwiącą się amazonkę, będącą wisienką na torcie nonsensu, polukrowanym absurdem, który zapodał nam los. Starałem się po kolei zastanowić nad każdym aspektem cokolwiek podejrzanej sytuacji, ale...

Nawigacja padła. Telefony też. Bo tak. Właściwa droga nie dawała się odnaleźć nawet najprostszym sposobem, czyli upartą jazdą na wprost. Do tego znikąd objawiła się nam babina rodem z opowiastek, którymi straszy się dzieci, a zaraz po niej… nie dało się ukryć, że także kobieta. Wyjątkowo atrakcyjna, w stroju jak do pokręconego, mangowego cosplaya, mówiąca językiem znienawidzonych lektur szkolnych, której ostatnie słowa brzmiały jak zaproszenie do udziału w co najmniej orgietce. Tak, to wszystko musiało jakiś głębszy sens!

Pozostawało pytanie, czy mieliśmy jakikolwiek wybór? Jedyną alternatywą wydawało się spędzenie nocy w samochodzie, by z rana, bez choćby butelki wody i z mocno ograniczonym zapasem paliwa, dalej błądzić po omacku. Niby rozmawialiśmy w języku Jaremy, a nie Chmielnickiego, więc teoretycznie byliśmy coraz bliżej celu, co powinno mnie uspokoić ale w takim razie kiedy, jak i gdzie przekroczyliśmy granicę? Nie dochodząc do żadnych sensownych wniosków, zachowaliśmy się na poziomie bohaterów horrorów klasy Ó i ostatecznie przyznaliśmy naszej niespodziewanej towarzyszce rację. Na co ona tylko uśmiechnęła się niewymuszenie, trąciła karosza palcatem i z gracją zjechała po skarpie, płynnie przechodząc na szutrówce w elegancki kłus.

Niby wszystko wydawało się zmierzać ku dobremu, ale czułem niepokojąco narastające, osobliwe uczucie przestrachu, przesyconego nerwowym oczekiwaniem. Jakbym doskonale wiedział, że za chwilę stanie się coś bardzo, bardzo złego, ale żadną miarą nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Może sprawiły to sunące nad nami ponuro trupiosine chmury, z wolna przysłaniające swymi strzępami krwiste niebo? Lub nienaturalna, tak gęsta, że aż namacalna cisza, której nie przerywało nic poza oddalającym się tętentem kopyt? Próbując się uspokoić, sprawdziłem jeszcze dyskretnie ile naboi pozostało mi w magazynku i czy ukryty w bucie nóż wyciąga się tak gładko, jak powinien. I przekręciłem kluczyk.

 


 

Słońce zdążyło zajść, a my wciąż podążaliśmy za podskakującym rytmicznie, końskim zadem. Już miałem ponownie się zatrzymać, nawet na środku pola, i przemówić Pitbulowi do resztek rozumu doskonaloną przez wieki, wciąż niezawodną metodą lepy na ryj. Trudno, najwyżej będę musiał się gęsto tłumaczyć po powrocie, ale na razie wciąż nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy ani jak długo potrwa dalsza jazda. I wówczas, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dziurawa szutrówka zamieniła się w bitą równo ciosanymi kamieniami drogę, na której końcu otwarła się otoczona szpalerem wysokich drzew polana. 

Czy właściwie ogromny, zwieńczony stylowym dworkiem kolisty plac, którego nazwanie „żywcem wyjętym z obrazka” nie byłoby żadną przesadą. Przejechałem ostrożnie po łuku kamiennego mostka zwieńczonego kutymi poręczami, zdobionymi mieniącymi się złowrogo w świetle reflektorów rogatymi łbami z jednej i zębatymi, wysuwającymi rozdwojone jęzory paszczami z drugiej strony. I dalej, wzdłuż rzędu staromodnych latarni, rzucających ciepłe refleksy na fontannę, w której wśród tryskającej wody stary satyr starał się bezowocnie obłapić swymi sprośnymi łapskami umykającą chyżo rusałkę.

 

Tymczasem nasza przewodniczka zatrzymała się przed kolumnowym, zwieńczonym podobnie rogato-zębiastym motywem gankiem i zeskoczyła lekko z wysokiego przecież siodła, puszczając rumaka całkowicie swobodnie. Po czym przeszła ku szerokim, podwójnym drzwiom, gdzie uściskała się czule z wychodzącą naprzeciw niej kobietą i w jej towarzystwie podeszła do auta, z którego wciąż wahaliśmy się wysiąść. Podobieństwo rysów ich twarzy było tak uderzające, że nie budziło wątpliwości, że są rodziną. Pozostawała kwestia, jaką. Gospodyni była dobre pół głowy wyższa, równie złote włosy spinając w elegancki kok z tyłu głowy, ale przede wszystkim w geometrycznym, śliwkowym żakiecie i ołówkowej spódnicy wyglądała jak wyjęta żywcem z „Dynastii”. Wydawała się także młodsza, jednak nie na tyle, by różnica wieku pozwalała na relację matki z córką. Chyba.

Rozejrzałem się podejrzliwie ostatni raz, zapytałem Pitbula, czy na pewno wie, co robi (ja zaś wiedziałem doskonale, jakże bezbrzeżnie durne było to pytanie, ale musiałem je zadać) i wysiadłem z auta, w odpowiedzi na co pierwsza z napotkanych dam lekko dygnęła.

– Raczcie wybaczyć panowie, że nie przedstawiłam się wcześniej, lecz nie było atmosfery ku temu. Jestem Ariadna.

O ile jej uśmiech wyglądał autentycznie szczerze, o tyle ewidentna pociotka Alexis Carrington spojrzała na nas, jakbyśmy wyjątkowo nieuprzejmie przerwali jej wyjątkowo ekscytujące kupno kolejnej kolii z brylantami. Względnie wibratora. Co najmniej platynowego.

– Aida – niechętnie wyciągnęła dłoń – co prawda nie spodziewaliśmy się gości, ale skoro zostaliście już zaproszeni... proszę za mną.

 

Dwór już z zewnątrz wyglądał okazale, ale dopiero wnętrza, po prawdzie przypominające bardziej niewielki pałacyk, niż ziemiańską włość, ujawniały pełnię wspaniałości. Żarzące się w marmurowym kominku polana trzaskały cicho, wypełniając pomieszczenie urokliwym ciepłem. Zdobne kinkiety oświetlały lśniące wypolerowanym drewnem posadzki, pokryte wzorzystymi tapetami ściany gęsto obwieszono wszelkiej maści bronią biała, trofeami myśliwskimi oraz obrazami, a ponad głównym salonem górował rozłożysty, migoczący miriadami iskier żyrandol. Podkreślający swym oszałamiającym blaskiem wielki, owalny stół wsparty na masywnych, rzeźbionych nogach. Uginający się od, jak przyobiecała Ariadna, ciężaru złoconej zastawy, wypełnionej po brzegi wszelkimi leśnymi dobrami, od grzybów po dziczyznę. 

Wiedziałem, że powinniśmy razem z Pitbulem najpierw pogawędzić niezobowiązująco oraz kulturalnie podpytać choćby o sam powód zaproszenia, ale nie daliśmy rady zachować konwenansów. Wstyd przyznać, skuszeni oszałamiającym aromatem parujących półmisków podkreślonych żywicznym zapachem płonącego drewna, z miejsca rzuciliśmy się na kuszące bogactw wiktuałów niczym wygłodniałe szczeniaki. Mimo że starałem się pomiędzy kolejnymi co smakowitszymi kęsami rozglądać w poszukiwaniu co ciekawszych (względnie niepokojących) szczegółów, udzielająca się atmosfera rozluźnienia przytępiała zdrowy rozsądek. Tym bardziej że Aida, po początkowej niechęci, wzięła przykład z… członkini rodziny, rozchmurzyła się i sama zaczęła zagajać rozmowę. I nawet jeśli niektóre pytania musieliśmy dyplomatycznie zignorować, dyskusja toczyła się zaskakująco jak na okoliczności przyjemnie i swobodnie.

 

Wtem z zewnątrz dobiegły podejrzane, niedające się do końca zidentyfikować hałasy. Ariadna kiwnęła tylko ramionami, za to Aida znów ściągnęła usta w nieprzyjemnym grymasie i odwróciła głowę w stronę drzwi. Przez które, nie czekając na zapowiedź, przeleciało miniaturowe, pokrzykujące tornado.

– Te, siostry, nie mówiłyśta, że goście będą! Bym się ogarnęła, a nie wpadam tera jak jaki dzik w żołędzie!

Niby sprawa pokrewieństwa została wyjaśniona, ale cenę za tę jedną odpowiedź stanowiła istna lawina kolejnych pytań. Głównie dotyczących usiłującej ucałować usilnie broniącą się przed karesami Aidę, ubranej w granatową sukienkę do kolan osóbki. Niziutkiej, młodziutkiej i całkiem przyjemnie krąglutkiej, która po ostatecznie zwycięskim dobraniu się do jednej siostry szybciutko wymieniła czułości z drugą. I z miejsca dosłownie doskoczyła do mnie.

– Wyjedwabistą furkę macie! Dacie się potem karnąć? A w ogóle to… Aida, nie zezuj! Wiem, że trza się przywitać! – przewróciła pomalowanymi w zakręcone, wychodzące aż na skronie wzory, oczyma – mówta mi Aurora!

Zachichotała, odstawiła parę nieskoordynowanych pląsów i poddała autodefenestracji. Aida sapnęła groźnie, Ariadna udała, że nie wydarzyło się absolutnie nic godnego wspomnienia, Pitbul z wrażenia upuścił pożerane właśnie, ociekające tłuszczem gęsie udo. A ja gapiłem się jak ostatni kretyn w otwarte na oścież okno, które posłużyło Aurorze do jakże taktownego opuszczenia salonu. Starając się dociec, dlaczego serce waliło mi jak oszalałe?

 

Podziękowałem grzecznie za ucztę i pod byle pretekstem wyszedłem na dwór. Względnie na pole, zależnie co kto uważał. Drżącymi dłońmi przetarłem znaczone coraz wyższymi zakolami, zimne od potu czoło i dla odmiany rozpalone, pokryte szpakowatą szczeciną policzki, próbując nie dostać zawału. Byłem pewien, że po tysiącu złych i jeszcze gorszych uczynków, od lat znaczących koleje mego życia, stałem się ledwie pustą skorupą, niezdolną do głębszych uczuć. A tymczasem… Próbując się jakoś opanować, wygrzebałem z kieszeni zmięte Biełomorkanały, zapaliłem i wciągnąłem smolisty, wypalający płuca do żywego dym, krztusząc się jak stary suchotnik.

– Od palenia tego gówna masz śmiech jak świnia kaszel! – zza auta wyłoniła się rozbawiona Aurora.

– To ja się śmiałem? – pomyślałem na głos.

– Brzmiało w sumie podobnie – parsknęła – ale serio, wywal ten szajs, bo zdechnąć można! To co, powiesz mi w końcu, skąd żeśta się tu wzięli?

– Cóż, przejeżdżaliśmy w pobliżu, spotkaliśmy Ariadnę i jakoś tak wyszło.

Dla dodania pozornej obojętności wypowiedzi mało elegancko przydepnąłem peta, lecz tak naprawdę rozpaczliwie szukałem wyjścia z przerastającej mnie sytuacji.

– Ale będzieta chociaż do rana, co?

– Raczej tak, będzieta. Znaczy, będziemy – wydukałem, starając się w miarę możliwości mało bezczelnie przyjrzeć najwspanialszej kobiecie, którą w życiu… 

A nie, czekaj. Miałem przyjemność z, nie przesadzam i nie chwalę się bezpodstawnie, setkami pod bardzo wieloma względami wspanialszych od niej. Z czego przynajmniej parędziesiąt poznałem z bardzo intymnej strony. Tymczasem Aurora była w gruncie rzeczy do bólu zwyczajna, różniąc się chyba wszystkim, czym tylko się dało, od swych sióstr. Ariadna w każdym swym geście i słowie była tak autentycznie staromodna, że byłbym w stanie uwierzyć, że pochodziła przynajmniej z czasów międzywojnia, o ile nie wcześniejszych. Aida, dumna i wyniosła, wyglądała i zachowywała się jak właścicielka multimiliardowej fortuny, jawnie traktując wszystkich z góry. Przy czym obie emanowały namacalną wręcz godnością, kulturą i obyciem, obok których ich najmłodsza kuzynka nawet nie przechodziła.

Niska i krępa, z miejscami nieco zbyt obfitym tłuszczykiem, na dodatek odkładającym się nie w biuście, a głównie dokoła ciężkawych bioder. Miała albo nigdy nieleczoną, wyjątkowo ostrą postać zespołu nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi, albo brała wyjątkowo dobry towar, grubo przekraczając dozwolone dawkowanie. Kiwała się na, co dopiero wtedy zauważyłem, bosych piętach, ewidentnie szukając zajęcia dla rąk. Odgarniała mechanicznie asymetryczną, opadającą niesfornie, kasztanową grzywkę. Drapała się po jak na mój gust zdecydowanie zbyt wysoko podstrzyżonym boku głowy. Nieprzyjemnie strzelała stawami króciutkich, pulchnych paliczków. Aż w końcu, wyraźnie znudzona przeciągającym się milczeniem, podniosła perkaty nosek, odsłoniła wcale nie idealne ząbki i wbiła we mnie spojrzenie nieproporcjonalnie dużych oczu. Udowadniając po raz kolejny, że gdzieś w trakcie nauki zasad poprawnego posługiwania się językiem ojczystym, nie wspominając o kulturze osobistej, bardzo nie uważała.

– Dobra, zawijam się, bo mi zara dupala przewieje!

 

No i diabli wzięli me starania. Aurora była… a niech się dzieje, co chce! Żywym srebrem, tak cudnie przeuroczym, że aż nie do uwierzenia. Skrzącym się milionem iskierek klejnocikiem. Bez cienia wątpliwości najwspanialszą kobietą… dziewczyną… istotką, jaką w życiu spotkałem. 

 


 

Pitbul nie był specjalnie zadowolony, gdy odciągnąłem go od stołu w samym środku kolejnej porcji popisów, które urządzał przed wyraźnie prowokującymi go do tego Ariadną i Aidą, ale musiałem z nim pilnie obgadać parę co ważniejszych spraw. Na czele z nieplanowanym przecież, nieustannie wzbudzającym we mnie niepokój pobytem w dworku. Niestety bezcelowe okazały się me tłumaczenia i gdy pan kazał, sługa musiał, więc ostatecznie samemu dosiadłem się do rozbawionego towarzystwa. Popiłem, podjadłem, podowcipkowałem i poprzypatrywałem się naszym wciąż nieodgadnionym w swych zamiarach gospodyniom. By w końcu, zawiedziony nieco przedłużającą się nieobecnością najmłodszej z sióstr, poprosić o możliwość udania się do pokoju. Koniecznie z toaletą po drodze. 

– Proszę się nie kłopotać szanowny panie, wszystko jest dopięte na ostatni guzik! Zapraszam za mną! – Ariadna podążyła drobnym kroczkiem w głąb korytarza, przywołując mnie gestem.

 

Zdążyłem się już zorientować, że nie gościłem w pierwszej lepszej wsiowej chałupie na uboczu, ale przecież całe moje mieszkanie było mniejsze niż to jedno pomieszczenie! O przepychu nie wspominając. Przy czym najmocniej zaskoczyło mnie nie ogromne łoże z baldachimem, równie pokaźna szafa z bogato intarsjowanymi drzwiami czy porozstawiane wszędzie aromatyczne świece, lecz… wanna, niewidoczna na pierwszy rzut oka zza ażurowego przepierzenia. Stojąca na niewysokich, zaopatrzonych w pazury nóżkach, błyszcząca elegancko polerowaną miedzią.

Bez pytania o pozwolenie zrzuciłem dalekie od świeżości ubranie i zanurzyłem się po szyję w aksamitnie kremowej, gorącej pianie. Starałem się nie dorabiać dziwnych teorii, niemniej zastanowił mnie kolejny osobliwy fakt, że jak do tej pory nie dostrzegłem nigdzie ani jednej osoby z niezbędnej przecież służby. Przecież woda nie nalała się sama, świeczki nie pozapalały ani tym bardziej stół na dole nie zastawił! Ale, poddając się nastrojowi, odetchnąłem tylko intensywnie pachnącą jałowcem, szałwią i sam nie wiedziałem czym jeszcze, gęstą parą i rozejrzałem, zatrzymując wzrok na staromodnych przyborach do golenia na niedalekim stoliczku. Pędzel i mydło nie stanowiły dla mnie żadnego novum, w przeciwieństwie do oprawnej w szylkret brzytwy, ale po wyjątkowo dogłębnym przemyśleniu stwierdziłem, że co mi szkodzi? Kto nie naraża nigdy się na szwank, ten głównej stawki nie wygrywa! Czy jakoś tak.

Kilkanaście minut i co najmniej tyle samo zacięć później poprosiłem zwierciadełko, by pokazało, któż najpiękniejszy był na świecie. Bo na pewno nie ja. O tyle dobrze, że zestaw zawierał jeszcze kryształ ałunu i wysokoprocentową wodę kolońską, bo bez nich wyglądałbym jak ofiara przemocy domowej. Wyszorowany, pachnący i dobrą dekadę odmłodniały wyszedłem z nieprzyjemnie stygnącej już wody, dosuszając włosy. Owinąłem wilgotny ręcznik dokoła bioder i zacząłem zastanawiać czy mam powrócić na salony, a jeśli tak to w jakim stroju, gdy ktoś energicznie zapukał do drzwi. Po czym, nie pytając o pozwolenie, otworzył je i wparował z przytupem do środka.

 

– Rozumiem, że jesteś u siebie, ale… – speszyłem się nagłą wizytacją.

– A co ja, gołego faceta nie widziałam? – nikt inny jak Aurora spojrzała na mnie z politowaniem, podszytym jednak nieukrywaną ciekawością. – Nic nie mówię, ale popraw se tę szmatkę, bo ci widać! – zachichotała.

Cóż za gówniara! Bezczelna, jawnie impertynencka, z rażącymi brakami w kindersztubie i… wywołująca pod wspomnianym ręcznikiem naprawdę konkretną konfuzję samą swoją obecnością. A że była, o ile mogłem ocenić, z górką dwukrotnie młodsza ode mnie? Nie takie zaciągałem do łóżka i o ile dobrze pamiętam, im któraś miała z początku większe obiekcje, tym finalnie wylewniej mi dziękowała. Zachęcony wspomnieniami nabrałem ochoty, by zrzucić swe jakże tymczasowe odzienie i stanąć przed Aurorą w pełnej krasie. A potem wziąć ją choćby siłą, nie zważając na wszystko i wszystkich.

Szybciutko odepchnąłem tę myśl z co najmniej stu różnych powodów, lecz nie mogłem sobie odmówić na koniec odrobiny prowokacyjnej złośliwości:

– Będziemy tak tu stali, czy przyszłaś do mnie z jakąś konkretną propozycją?

Na te słowa Aurora wbiła we mnie badawczy wzrok i zastanowiła się chwilę. Wyjątkowo długą i pełną napięcia. W końcu spojrzała na tykający na ścianie zegar, zerknęła przez moment ku drzwiom i sięgnęła do szyi. Ściągnęła przez głowę cieniutki, złoty łańcuszek, na którego końcu wisiał pęczek kluczyków. Tak misternie wykonanych, że można było je wziąć jedynie za ozdoby i jednym z nich pomajstrowała w niewidocznym na pierwszy rzut oka otworze w drzwiczkach sekretarzyka. Wyciągając zeń nie ozdobną papeterię, ale dwa kielichy o szerokich czaszach, do których rozlała ciemnobordową, niemalże czarną zawartość rżniętej w krysztale karafki.

– Tylko nie wychlej wszystkiego naraz, bo… – zawahała się – mocne jest. Diabelsko bym powiedziała.

Z nie wróżącym niczego dobrego uśmiechem przytknęła usta do brzegu pucharu, pociągając solidny łyk. Jakby na dowód, że jej drogocenny dar nie zawierał w sobie ni krzty trucizny. A mówił mędrzec: nie wierz nigdy kobiecie!

Napitek smakował… oryginalnie. Niczym faktycznie solidnie wzmocnione wino, hojnie podlane miodem i dalece zbyt szczodrze podprawione korzeniami, których piekący posmak podrażniał podniebienie. Odstawiłem kielich i spojrzałem na Aurorę, tym razem spokojnie i bez żadnych niezdrowych podtekstów, chcąc ostatecznie dowiedzieć się, jakie ma (względnie jej siostry mają) wobec mnie plany. 

 

Już otwierałem usta, gdy ogarnęło mnie przedziwne, rozchodzące się stopniowo po całym ciele ciepło. W jednej chwili wszelkie troski, zmartwienia i problemy przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, zalane falą nieziemskiej błogości. Liczyłem się tylko ja, bogato urządzony pokój z ogromnym łożem i ona. Aurora. Liczył się już tylko… Nie, nie mogłem! Nie tutaj, nie teraz, nie w taki sposób! Przecież tyle, co dałem odpór zdecydowanie zbyt sprośnym i jakże niegodnym człowieka honoru myślom! A tymczasem nagle poczułem się niczym bezwolna łechtaczka… laleczka voodoo, którą ktoś bezlitośnie dźgał zatrutą pożądaniem szpilą. 

Liczył się już jedynie nieskrępowany absolutnie niczym, wrzący namiętnością seks. 

 


 

Bez namysłu rozplątałem węzeł ręcznika i odsłoniłem się bezwstydnie przed niezapowiedzianym gościem w pozie godnej kulturysty. Mającego może swoje lata i będącego w nie najlepszej już formie, ale wciąż zwartego i gotowego do natychmiastowego działania. I, co nie mniej istotne, obdarzonego przez naturę stanowczo powyżej średniej środkowoeuropejskiej. Aurora przechyliła głowę, taksując zaintrygowanym wzrokiem me ciało, ze szczególnym uwzględnieniem okolic naprężonej męskości. Przygryzła wargi, jakby rozważając nie co, ale w jaki sposób chciałaby zaraz zrobić, podeszła do mnie na odległość oddechu i przekręciła się plecami.

– Rozepnij – szepnęła nieoczekiwanie czułym głosem.

Niezgrabnie odnalazłem uchwyt suwaczka i jednym płynnym ruchem opuściłem sukienkę do kostek. Nie wiedząc właściwie dlaczego, w najmniejszym nawet stopniu nie zaskoczyła mnie całkowita nieobecność bielizny, czego jednak nie mogłem powiedzieć o szafirowym motylku, wymalowanym pomiędzy łopatkami. Nieśmiało przeciągnąłem palcami po tatuażu, kreśląc linie na jaśniutkiej skórze, po czym, zachęcony własną odwagą, przylgnąłem do sięgającej mi dosłownie do wysokości barków kobietki. Objąłem ją od tyłu wpół, pochyliłem głowę i pocałowałem podcięte króciutko włosy na szyi. Wędrowałem ustami w kierunku malutkich, niemalże dziecinnych uszu, to zawracałem ku plecom, za każdym kolejnym okrążeniem docierając niżej. W końcu przyklęknąłem, objąłem ramionami gruszkowate biodra i przytuliłem twarz do krągłych pośladków. Obsypywałem je drobniutkimi całuskami, smakując pokrytą jedwabistym meszkiem skórę, podczas gdy Aurora dreptała w miejscu, stopniowo obracając się do mnie przodem.

 

Poczułem dotyk drobnych paluszków, przeczesujących rzedniejące włosy. Niewinnie gładziutkie łono, w którego kojące ciepło wtulałem policzek. Wstydziłem się, ale nie byłem w stanie powstrzymać szczerego wzruszenia, zbierającego się w kącikach oczu. I nawet płynące wprost z głębi serca uczucie, którym pragnąłem obdarzyć niespodziewanie postawione na mej drodze, stojące przede mną nago wcielenie cudowności, nie było w stanie obmyć mej przeżartej grzechem duszy. 

Uniosłem mętny wzrok, zamierając na widok intensywnie niebieskich, wpatrujących się we mnie oczu. Zamrugałem wilgotnymi powiekami, ale ich nieludzki kolor nie znikał. Z jakimże czarnoksięstwem miałem do czynienia? Powstałem, drżąc w przestrachu, ale Aurora tylko przytrzymała me spłoszone dłonie i uspokoiła w niedający się pojąć sposób, nie pozwalając na ucieczkę. 

Podprowadziła mnie ku krawędzi łóżka, pchnęła na nie bezpardonowo i dosiadła. Bez pytania, bez proszenia, bez jednego słowa i choćby cienia gry wstępnej. Mimo całkowitego braku przygotowania i naprawdę solidnego rozmiaru wszedłem gładko w jej nieoczekiwanie mokrą, otwierającą się przede mną jakże chętnie kobiecość.

Całkowicie poddałem się wszechogarniającemu pożądaniu. Chwyciłem bezwiednie za podskakujące coraz energiczniej biodra, chcąc się wyprostować, ale Aurora zaskakująco silnie przycisnęła mnie na powrót do łóżka. Wysunęła się na moment, oparła mi ręce na barkach i znów nabiła na śliską męskość, tym razem kucając nade mną szeroko rozstawionymi nogami. Zadarłem głowę, wpatrując się oniemiały w doskonale niedoskonałe ciało. 

W pełne, wbijające mnie z impetem w puchowy materac, godne antycznej bogini płodności uda. 

Uroczo apetyczny, wydatny brzuszek, pod którym rozwierały się ociekające lepką wilgocią, różowiutkie płatki, które mógłbym wylizywać choćby do rana. Zachwycać się ich delikatną fakturą, upajać do nieprzytomności oszałamiającym zapachem, delektować smakiem utraconego raju...

Mięciutkie fałdeczki malutkich, lecz nie dających się ukryć, falujących boczków. 

Nieproporcjonalnie małe, szpiczaste piersi. Prześliczne, rozchodzące się lekko na boki lisie noski, dla których ucałowania oddałbym wszystko, co kiedykolwiek posiadałem.

Krótką, mocną szyję. Pożądliwie rozchylone, lśniące spienioną śliną usteczka i wdzięcznie zadarty nosek.

 

Pogrążyłem się w smoliście czarnej, gęstniejącej z każdą chwilą głębinie perwersji. Zapragnąłem, by Aurora przywołała swe jakże chętne siostry, byśmy już we czworo oddali się spełnianiu najskrytszych pragnień. We wszelkich możliwych, nawet najbardziej wymyślnych konstelacjach, używając do tego absolutnie każdego fragmentu ciała. Ze szczególnym uwzględnieniem tych, których zazwyczaj nie łączy się ze sobą w jedną całość. Ba, nawet obecności Pitbula bym nie odmówił! Nie, że nagle go polubiłem, ale mógłby okazać się niezbędny choćby do aktu podwójnej penetracji, który bardzo chętnie wypróbowałbym na Auro… O nie! Przenigdy! Była przecież jakże przesłodko niewinną, choć faktycznie nieco nieokrzesaną dziewczyną, w której urokliwym spojrzeniu mógłbym tonąć raz po raz, aż do końca swych dni. 

 

W ogromnych, otwartych na całą szerokość, płonących neonowym błękitem, przerażających oczach bez źrenic, których blask rozlewał się aż na abstrakcyjny, lśniący srebrem wzór na skroniach. A może nie był to makijaż, a także trwały tatuaż? W tym momencie nie miało to żadnego znaczenia.

 

Zanim choćby pomyślałem o spanikowaniu, Aurora podłożyła mi rękę pod kark i ostro przyciągnęła do siebie.

– Dojdź we mnie. Teraz. Teraz, powiedziałam! – wycharczała, odrzucając głowę do tyłu w szaleńczym spazmie.

Rozorywana paznokciami do żywego skóra paliła mnie żywym ogniem. Męskość, zniewolona w sadystycznym ścisku imadła opętanej kobiecości, pulsowała niemożliwym do zniesienia bólem. Przymknąłem powieki, resztkami sił starając się nie zemdleć. I jednocześnie w żadnym wypadku nie dopuścić do wytrysku. 

Bezskutecznie. Aurora, czując w sobie me nasienie, odchyliła się jeszcze mocniej, opierając się na wyciągniętych do tyłu rękach. Mimo ewidentnego, podkreślanego dzikimi, nieartykułowanymi odgłosami orgazmu, nie przestawała mnie zwierzęco ujeżdżać. Wiedziałem, że w takim tempie zaraz odpłynę do reszty, a wtedy nic już mnie nie uratuje. Resztkami sił i woli złapałem ją za nogi i jakimś cudem zrzuciłem nie tylko z siebie, ale i łóżka.

 


 

Nie była to najmądrzejsza decyzja. Wściekle nienawistne oczy uniosły się znad podłogi. Na tyle szybko, ile byłem w stanie, poderwałem się z materaca, uchylając jednocześnie przez ostrymi pazurami, przecinającymi powietrze w miejscu, gdzie sekundę wcześniej miałem twarz. Na następny unik zabrakło mi i czasu i siły. Gnana obłąkaniem Aurora wskoczyła na mnie, powalając z powrotem na materac, tym jednak razem w celach wybitnie nieseksualnych. Chociaż… 

– Widziałam, jak na mnie patrzysz i jak do mnie mówisz! – jej głos przypominał zgrzytanie zapieczonych zębatek zepsutego zegara. – I już żem takie nadzieje z tobą wiązała! Nawet siostry urobiłam, że masz być tylko mój! Ale musiałeś stchórzyć! Musiałeś, złamasie! Ze mną byś przeżył rzeczy, których nawet se nie wyobrażasz! Za jedno twoje spojrzenie bym ci obciągnęła na kolanach na środku fontanny! Za jeden gest dałabym sobie wsadzić, co byś chciał i w jaką dziurkę byś se tylko umyślił! Oddawałabym ci się dzień po dniu, noc po nocy, a każde życzenie byłoby dla mnie rozkazem! Każde, rozumiesz?! A ty wszystko spie…

Przydusiła mnie kolanem i zaczęła maniakalnie okładać zaciśniętymi piąstkami po głowie. Kolejne uderzenia bolały co prawda coraz mocniej, ale i wreszcie przebudziły stłamszony instynkt samozachowawczy. Myśl, człowieku, myśl! Skoro czułem się jak po jakimś ruskim krokodylu, może faktycznie celowo dodano coś do wina? Jeśli tak, należało się tego jak najszybciej pozbyć! Tylko jak najpierw sprawić, żeby… Nad czym ja się w ogóle zastanawiałem? Skoro dawałem sobie radę z wytrenowanymi, głowę wyższymi od siebie bysiorami, to jaki niby problem stanowiła niziutka, na oko połowę lżejsza kobietka? Nawet jeśli wyglądała i zachowywała się jak szajbnięty pomiot Belzedupa?

 

Szarpnąłem się, uwalniając ręce i z całej siły złapałem zaskoczoną mą reakcją Aurorę za nadgarstki. Kilka przećwiczonych ruchów później leżała oszołomiona na brzuchu, z wypiętą wysoko dupcią. Cudownie krąglutką, wygoloną do gładka, wręcz zachęcającą leciutkim rozchyleniem, by ją posiąść... Co ja miałem w głowie?! Musiałem przecież jakimś cudem oczyścić organizm ze świństwa mącącego ciało i umysł, potem odnaleźć Pitbula i pomyśleć jak wydostać się z tej jaskini szaleństwa! A nie zastanawiać nie tyle czy, ale w jaki sposób zgwałcić będącą teraz na mojej łasce i niełasce kobietę! Chociaż, czy byłby to mój pierwszy raz...

Przytrzymałem jej ręce wzdłuż pleców i usiadłem całym ciężarem na wyprostowanych nogach. Mimo całej tej chorej, wciąż nie do końca zrozumiałej sytuacji i niedawnego spełnienia, zorientowałem się, że bardzo szybko powracam do pełni formy. Grubą, długą oraz jeszcze twardszą męskością rozchyliłem pośladki Aurory, która najwyraźniej zorientowała się, co ją czeka, bo zaczęła miotać się jak oszalała. Rzucając w moją stronę obelgami, których z wrodzonej grzeczności i oraz nie będę przytaczać. Dla absolutnej pewności trafienia wycelowałem jeszcze raz, przygotowując się do jednego, mocnego pchnięcia, którym zamierzałem za chwilę dosłownie rozerwać zupełnie nieprzygotowane do tego ciało. Jeden, dwa i…

 


 

Trzy!

Cios w potylicę momentalnie pozbawił Aurorę przytomności. Upewniłem się, czy nie przesadziłem z siłą, ale skoro mimo braku reakcji wciąż oddychała, ułożyłem ją bezwładną na materacu. W pozycji bezpiecznej, żeby niczym się nie zakrztusiła ani przypadkiem nie spadła z łóżka. I przykryłem miękkim pledem. 

Pochyliłem się nad wanną i nie namyślając długo, wepchnąłem sobie palce do gardła, wywołując torsje. Po opróżnieniu żołądka odkręciłem kran i wypiłem tyle wody, ile dałem radę w siebie wmusić, odczekałem chwilę i powtórzyłem wszystko jeszcze raz.  Przysiadłem na podłodze, oparty plecami o chłód ściany, starając się starając się odetchnąć. Gdy nagle, zupełnie nie wiadomo jak ani skąd, we wciąż szumiącej od  resztek podejrzanego trunku i ledwo powstrzymywanych emocji głowie, rozległy się żadną miarą niepasujące do panującego nastroju słowa. Natarczywe i niedające się w żaden sposób odgonić, brutalnie zmuszające do zadumy, refleksji i kolejnego, natychmiastowego zaciśnięcia oczu. 

Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czymem zasmucił albo w czym zawinił? Jak to czym? Całym swym gówno wartym życiem! Gdybym zmarnował jedynie własne, mógłbym się jeszcze jakoś wytłumaczyć, ale… nie było przykazania, którego bym nie złamał. Bez wyjątku. Nie uszanowałem wysiłku ojca swego i matki swojej, zasad jakich starali się mnie nauczyć ani tym bardziej uniwersalnych prawd płynących z wpajanej mi latami wiary. Łgałem jak pies, niemal zawsze dla prywaty, a nie pro publico bono. Pożądałem żony bliźniego i to po wielokroć. Rzeczy, które jego były, tym bardziej. A co najgorsze… bez wyjątku, powiedziałem!

Ciążyły mi na sumieniu ludzkie istnienia. Niektóre wypalone, do cna zużyte, którym jedynie przyspieszyłem i tak nieunikniony, marny koniec. Ale i pełne sił, ufności i nadziei, z perspektywami na świetlaną, szczęśliwą przyszłość. Oplatały mnie nici cudzych losów, które gwałtownie przeciąłem nożem, rozszarpałem ołowiem, porozrywałem na strzępy gołymi rękoma. Tych byłem jeszcze w stanie się doliczyć, lecz co ze wszystkimi ludźmi, którym tylko i aż nasypałem piachu w tryby życia? Jak wielu z nich zostało pokonanych przez narkotyki, hazard czy prostytucję, którymi jakże skutecznie ich skusiłem, w efekcie niszcząc nie tylko siebie, ale i swe rodziny? Byłem kreatorem wdów, twórcą sierot, architektem nędzarzy…

 

Otarłem oczy mokre od gorzkich łkań odkupienia, o którym wiedziałem, że nigdy nie nadejdzie, i spojrzałem na leżącą na łóżku Aurorę. Tym razem ze strachem. A co, jeśli się ocknie? Może jednak lepiej ją… albo najpierw naprawdę skorzystam z tyle, co zarzuconej okazji na zaznajomienie się z jej tyłeczkiem, a dopiero potem…

Nie! Tej granicy nie byłem w stanie przekroczyć. Bardzo możliwe, że ledwie kwadrans wcześniej Aurora chciała w ataku furii mnie skrzywdzić, być może nawet zabić, ale nie mogłem odpłacić jej tym samym. Dlaczego? A czy wszystko i zawsze musiało dać się logicznie wytłumaczyć?

 

Zebrałem się w sobie na tyle, ile pozwalały warunki, wciągnąłem ubranie i odbezpieczonym pistoletem w dłoni wyszedłem na korytarz, przekręcając za sobą klucz w zamku drzwi.

Poruszałem się cichutko, analizując rozkład pomieszczeń i sprawdzając uważnie, czy aby kolejny mijany cień nie przejawiał skłonności skrytobójczych. Dwór niby nie był specjalnie rozległy, ale wciąż nie znalazłem nawet śladu po Pitbulu i rodzeństwie Aurory. A może naprawdę wystarczyłoby, żebym tylko ja dotarł do samochodu? Niedawne złośliwe rozważania na środku zagubionej drogi były tylko złośliwymi rozważaniami i nie miały większego znaczenia, ale teraz całkiem serio walczyłem o życie. Tym bardziej że zacząłem przyglądać się obrazom na ścianach, na które wcześniej nie zwróciłem specjalnej uwagi.

Ich tematyka była generalnie zbliżona. Na jednym elegancko ubrana kobieta poniżała pejczem klęczącego ulegle, skrępowanego mężczyznę w średnim wieku. Drugi przedstawiał dla odmiany młodziutką, rudowłosą dziewczynkę, przykutą nago do wielkiego krzyża, którą dojrzała władczyni smagała długim, najwyraźniej wyjątkowo ostro zakończonym, zostawiającym krwawe pręgi na niemal białej skórze biczem. Na trzecim kolejny mężczyzna, tym razem u szczytu formy, wisiał bezwolnie głową w dół, przywiązany za nogi do haka zamocowanego w suficie. A, jakże by inaczej, kobieta w długiej sukni klęczała przy nim, podrzynając mu półksiężycowym nożem gardło i zbierając spływającą posokę do szerokiego dzbana. Dalej wisiał czwarty, piąty i dziesiąty. Z wymuszonym seksem w najbardziej wyuzdanych pozycjach i z użyciem najwymyślniejszych akcesoriów. Z bólem i cierpieniem, torturami, rozczłonkowywaniem...

Nieodzownie wymagającą pobytu w psychuszce wyobraźnię autora można byłoby jeszcze jakoś wytłumaczyć, gdyby nie jeden drobny, lecz znaczący fakt. Obrazy nie były obrazami, a fotografiami. Tak dokładnymi i ostrymi, że przy odpowiednim przyjrzeniu się można było dostrzec na przykład krople wspomnianej krwi, plamiące podłogę.

Przeszedłem przez opuszczony, skryty w pełzającym poblasku dogasającego kominka salon, dzielnie ignorując obfite pozostałości uczty zalegające na stole. Już miałem zamiar skręcić ku wyjściu, gdy usłyszałem głuche hałasy, dochodzące… spod podłogi? Szybko odnalazłem ciasne, kręcone schodki, prowadzące do obitych nitowaną blachą, ciężkich drzwi. Pchnąłem je bardzo powoli, pilnując by nie wydały najcichszego nawet skrzypnięcia i ostrożnie wsadziłem głowę do znacznie większego niż to na górze, pomieszczenia. W którym o tyle, ile byłem w stanie rozpoznać w stłumionym świetle, zrobiono wszystkie wiszące piętro wyżej zdjęcia. 

 

Do tego samego drewnianego krzyża z tak samo rozpostartymi członkami przywiązany był zakneblowany i najwyraźniej nieprzytomny, mój pożal się Boże towarzysz podróży. Zgadza się, mimo że choć jawnie go nienawidziłem, nagle prawdziwie i szczerze zrobiło mi się go żal. Czy raczej tego, co z niego zostało, bo obecnie przypominał nie człowieka, a bardziej rozszarpaną miazgę, spływającą kleistą breją o ohydnej barwie brudnego bordo. Naprzeciwko której, na szerokim szenilowym szezlongu, spoczywała Ariadna. Całkowicie naga, z rozchylonymi szeroko nogami, pomiędzy które wciskała gigantycznego, wyglądającego z daleka na wytoczonego z kości słoniowej, fallusa. Podczas gdy Aida, dla odmiany odziana w zapięty wysoko pod szyją, podkreślający jej posągowe proporcje kostium z czarnej skóry, przecierała jej ciało chustą, maczaną w… Mogłem być oddalony o dobre kilkanaście metrów i nie widzieć wszystkiego dokładnie, ale naprawdę nie trzeba było geniusza, by domyślić się, czym była rubinowa, spływająca powoli po ciele ciecz. Zlizywaną przez Aidę długim, wijącym się językiem, z bosko zaokrąglonych piersi własnej siostry.

I wtedy coś we mnie pękło. O ile wciąż próbowałem nie żałować decyzji pozostawienia Aurory przy życiu, względem jej krewniaczek nie odczuwałem już żadnego zrozumienia, nie mówiąc o litości. Odetchnąłem głęboko, otarłem dłonie z potu, i opuściłem kryjówkę, szybko skracając dystans. Po drodze moją uwagę przykuł jeszcze całkiem spory, metalowy stół, na którego blacie starannie porozkładano wszelkich rozmiarów i kształtów narzędzia. Mogące służyć zarówno do wykonywania precyzyjnych operacji chirurgicznych, jak i podziału tuszy w rzeźni. Z których niejedno najwidoczniej całkiem niedawno zostało zastosowane w praktyce. 

W momencie, w którym Aida wreszcie spostrzegła mnie kątem emanującego ciemnofioletowym blaskiem oka, zatrzymałem się błyskawicznie w wytrenowanej do perfekcji pozycji. Ariadna odwrócić jarzącego się jaskrawym różem wzroku już nie zdążyła.

 


 

Cztery wystrzały później dwie kobiety z przedziurawionymi klatkami piersiowymi spoczywały martwe na podłodze. Dla pewności zbliżyłem się do każdej z nich i pociągnąłem za spust jeszcze po razie, tym razem celując w głowy. Schowałem pistolet i podszedłem do Pitbula, starając się rozeznać w jego faktycznym stanie. Jeszcze dychał. Ledwo, bo ledwo, ale jednak. Z zauważonego wcześniej, iście perwersyjnego w swym przeznaczeniu kąciku czystości, zabrałem wilgotne ręczniki i zacząłem przecierać nimi ciało kompana. 

Dość szybko okazało się, że obmyta z zakrzepłej już częściowo, krwistej brei skóra, była może pocięta, poprzypalana i chyba nawet tu i ówdzie pogryziona, ale rany w większości przypadków okazały się raczej niegroźnie. I że zawartość apteczki z auta powinna wystarczyć do opanowania sytuacji. Może poza jednym, bardzo konkretnym miejscem, w którym to znajdujący się pewien niezwykle istotny element męskiej anatomii wymagał pilnej interwencji zespołu transplantologicznego.

Nie mogąc już nic więcej zrobić, odwiązałem kostki towarzysza i zabrałem się na nadgarstki, przy okazji zastanawiając, jak wytargam go, niemal zupełnie bezwładnego, na górę. Gdy nagle i niespodziewanie ten ocknął się na tyle, by otworzyć oczy. Lśniące bezduszną czerwienią. Przez moment łudziłem się jeszcze, że kolor był jedynie wynikiem podrażnienia, ale uderzenie tyle, co uwolnioną pięścią w szczękę odrzuciło mnie aż na stojący pod ścianą regał, zastawiony gęsto wypełnionymi mętnożółtą cieczą słojami. Pływającej w nich zawartości, wyglądającej niczym upiorny zestaw części zamiennych do homunkulusa, wolałem się nawet nie przyglądać.

Tym razem nie miałem ani chwili na zbędne deliberacje i widząc szarżującego na mnie szaleńczo Pitbula, mogłem zrobić tylko jedno. Strzelać do momentu, w którym pazur wyciągu wydarł z komory ostatnią, pustą łuskę, zatrzymując tym samym zamek w tylnym położeniu. 

 

Wstałem, wsunąłem bezużyteczną już broń za pas i hamując wzbierające pośród słów uważanych powszechnie za urągające kulturze osobistej wymioty, poszedłem w stronę wyjścia. Teraz tylko musiałem czym prędzej dotrzeć do samochodu, wcisnąć gaz do dechy i… wtem zatrzymał mnie ostry chrobot, jakby ktoś skrobał żelazem po kamieniu. Obróciłem się. 

Miałem rację. Niestety.

Aida, z nie dającą się nijak ukryć przestrzeliną na środku czoła, podążała w moją stronę chwiejnym, ale nieubłaganym krokiem. Ciągnąc po posadzce metalowy pręt z obręczami na końcu, którego oryginalnego przeznaczenia nie miałem najmniejszego zamiaru poznawać. Ów abstrakcyjnie przerażający, absolutnie niemożliwy przecież widok zszokował mnie do tego stopnia, że ocknąłem się dopiero gdy z podłogi podniosła się także Ariadna. Z dziurą ziejącą w miejscu oka, dzierżąca w dłoniach bat… bicz… było mi już wszystko jedno. 

Zatrzasnąłem drzwi, zatarasowałem je stojącą pod ścianą komodą i pędząc na złamanie karku, dotarłem w końcu do auta. Tylko po to, by definitywnie pozbyć się resztek nadziei. Szyby były porozbijane, opony przebite, broń świętej pamięci kompana zniknęła bez śladu ze schowka, a jakże cenny pakunek, stanowiący podstawowy powód naszej wyprawy, z bagażnika. Jakby tego było mało, spod niedomkniętej maski wystawały poszarpane kable. Żebym jeszcze przyuważył gdzieś tę przeklętą, czarną jak otaczająca mnie noc chabetę i spróbował ją jakoś dosiąść, ale nie.

Pozostawało pytanie, czy w ogóle miałem jeszcze do czego wracać? Nawet, gdyby udało mi się uciec, co samo w sobie było mało prawdopodobne, jak zwierzchnicy zareagowaliby na moją wersję wydarzeń? Jakby ona w ogóle brzmiała? „Różowa baba na czarnym kucu zwabiła nas do zaczarowanego dworku, gdzie mnie wykorzystała taka mała, napalona jędza ze świecącymi oczami, a dwie inne obcięły Pitbulowi fajfusa. Skutkiem czego wszystkim obecnym zrobiłem kuku. Do tego krasnoludki popsuły mi auto i podprowadziły towar, więc jesteście ładnych parę melonów w plecy. To jak, mogę już iść do domu?”. Całkiem legitnie, jakby rzekła (lub nie?) Aurora.

 

Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie by spanikował, uciekał na oślep albo zrobił coś równie… normalnego? Ale ja miałem już wszystkiego dosyć. Parsknąłem idealnie podsumowującym moją sytuację, absurdalnym rechotem i szybko rozważyłem wszystkie złe i jeszcze gorsze możliwości. Otworzyłem bagażnik, wytargałem ze środka zapasowy kanister z benzyną i metodycznie zacząłem oblewać nią ganek, drzwi i ciągnącą się za nimi sień. Gdy skończyłem, pozostało mi już tylko użyć zapalniczki i chwycić za nóż, czekając aż ktoś, lub coś, spróbuje umknąć z rozprzestrzeniającego się gwałtownie pożaru.

 


 

Zbyt gwałtownie, bym mógł jeszcze pomóc Aurorze. Zostawionej samej, pewnie wciąż nieprzytomnej, na pastwę szalejących płomieni. Tylko co z tego? Jej opętane siostrzyczki chciały na pewno zabić mojego kompana, a ona sama najprawdopodobniej i mnie. Zresztą, nawet gdyby nie miała aż tak morderczych zamiarów, musiała przecież doskonale zdawać sobie sprawę, co działo się w przeklętych katakumbach! A może nie dość, że wiedziała, to jeszcze czynnie brała udział w owych zwyrodniałych praktykach? Niech ginie! Niechaj sczeźnie do szczętu w burzy ognia piekielnego, do którego rozpętania sama walnie się przyczyniła! Niech…

 

Wpadłem wprost w chmurę duszącego dymu, biegnąc na pamięć. Korytarz wciąż był na tyle przejrzysty, że nie miałem problemu ze znalezieniem właściwych drzwi, ale wiedziałem też, że najpewniej będę musiał rejterować już oknem. Nie tracąc czasu na szukanie klucza, utorowałem sobie drogę butem i… wpadłem w progu na Aurorę. Całkowicie przytomną, ewidentnie zdezorientowaną, jakby nie patrzeć wciąż nagą. I nadal ze spojrzeniem, które mroziło krew w żyłach. Chociaż może faktycznie lśniącym jakby mniej intensywnie? Nie mając zamiaru niepotrzebnie dłużej roztrząsać tej kwestii, złapałem ją za rękę.

– Pali się, musisz uciekać! – stwierdziłem oczywisty fakt – Korytarzem już nie wrócimy, chodź przez okno!

– Ale nie…

– Nie dyskutuj, do chwosta karmazyna! – złapałem za klamkę.

Czy raczej chciałem złapać. Że też wcześniej nie zwróciłem uwagi na brak możliwości otwarcia okien w całym pokoju, podobnie jak podejrzanie grube szyby. Uderzyłem w nie nadającym się już tylko do tego pistoletem. Bez rezultatu. Wyciągnąłem nóż i zacząłem walić w taflę uformowaną w ostry stożek, zaprojektowaną specjalnie w takim celu rękojeścią. Szkło co prawda pokryło się miejscowo siateczką pęknięć, lecz nic ponadto. Uderzyłem w nie jeszcze kilkukrotnie razy pięścią, ale finalnie odwróciłem się zrezygnowany, spoglądając na czarne kłęby walące drzwiami. Trudno, raz kozie i wszystkim innym rogatym śmierć! Zamoczyłem ściągniętą z łóżka narzutę w zawartości wanny, nad którą wolałem się specjalnie nie zastanawiać, i podałem zdezorientowanej Aurorze.

– Owiń się i wstrzymaj oddech.

Samemu obwiązałem usta wilgotnym ręcznikiem, wziąłem w ramiona jakże drogocenny pakunek i skoczyłem w płomienie.

 


 

Żyłem? Musiałem spokojnie usiąść i pomyśleć nad ową wielce ważną kwestią, ale generalnie udało mi się zachować wszystkie główne funkcje życiowe. Powiększyłem i tak bogatą kolekcję skaleczeń i obtarć, oczy okrutnie mnie piekły, a ledwie kilka nieistotnych oparzeń nie stanowiło wielkiego problemu. Rozległych, spływających osoczem spod spieczonej żywym ogniem skorupy ran, które starałem się schłodzić pod przecudownie zimną wodą, perlącą się w fontannie. Podziwiając równocześnie kulminację ognistego spektaklu w postaci walącego się dachu, strzelającego snopami iskier ponad korony drzew.

Czy Aurora żyła? Bez wątpienia, choć wbrew pozorom jej, a nie swojego stanu obawiałem się najbardziej. Zdawałem sobie sprawę, że mogła nie pojmować wszystkiego, co się wydarzyło, ale…

– Żyją? – spytała beznamiętnym głosem, ledwo słyszalnym pośród hałasu pożogi. – Moje siostry?

– Auroro, chcę, żebyś wiedziała… – zacząłem niepewnie.

– Ty żeś je zabił? – spojrzała na mnie całkowicie zwyczajnymi, ludzkimi oczami. Bardzo, bardzo smutnymi.

– Ja. Wybacz mi. Musiałem. One…

Odetchnąłem i wyznałem jej prawdę. Całą. Gdy skończyłem, Aurora nie wiedzieć dlaczego zamiast uciec, spróbować się zemścić albo zrobić cokolwiek innego, weszła do fontanny. Zupełnie się nie spiesząc ani nie przejmując moją obecnością, spłukiwała brud z nieproporcjonalnie małych, trójkątnych piersi, zbyt szerokich bioder i ciężkawych ud. Piękniejszych od wszystkiego, co w życiu widziałem. Wyczesywała palcami obsypane popiołem włosy, a nawet, na co bezwzględnie musiałem odwrócić wzrok, podmyła się. Ni mniej, ni więcej. 

I dopiero po zakończeniu wszelkich niezbędnych ablucji zbliżyła się do mnie. Pomogła ostrożnie ściągnąć nadpaloną koszulę, zamoczyła ją w wodzie i przemyła mi odrapane plecy, posiniaczony brzuch, oparzenia na rękach i karku, spierzchnięte usta… Przysiadła mi na kolanach, kładąc dłoń na policzku. Odsłoniła wcale nieidealne ząbki dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, gdy staliśmy przy samochodzie. Przytuliła się do mnie wciąż wilgotnym, oblanym gorejącą łuną ciałem, ewidentnie starając się nie dotknąć mnie w żadne wrażliwe miejsce. Nie przerywając uśmiechu, przylgnęła do mnie ustami, zostawiając po sobie subtelnie słodkawy posmak.

– Czyli zostałam sama – nie byłem pewien czy zapytała, czy jedynie stwierdziła oczywisty fakt.

– Masz przecież mnie! – zaprzeczyłem odruchowo, choć wiedziałem jakże pusta i fałszywa była to deklaracja.

– Przepraszam – nieoczekiwanie spuściła wzrok – ale nie mogę inaczej. Teraz to ty wybacz mnie.

 

Pojąłem słowa Aurory dopiero wówczas, gdy znienacka chwyciła mój własny nóż i wbiła go we mnie z taką siłą, że zatrzymała się dopiero na króciutkim jelcu. Po czym powstała, odwróciła oczy i bez słowa zaczęła iść w kierunku dworu. Powolutku, krok za krokiem, jakby celowo napawając się nieuniknionym. W końcu, sparaliżowany bólem, przestałem rozróżniać jej sylwetkę na tle płomieni, by po chwili usłyszeć narastający, przeraźliwy krzyk, od którego powietrze zawibrowało, rozsadzając bębenki w uszach.

Niczego więcej nie byłem już w stanie sobie przypomnieć.

 



 

Przesycony przenikliwą wilgocią świt nieśmiało budzi się do życia ponad spalonymi resztkami dworku, którego pierwotnej wielkości i chwały można się miejscami już tylko domyślać. Rozświetla skruszone nad samą ziemią nędzne resztki kolumn niegdysiejszego ganku, gęsto porośnięte dziko wybujałymi na żyznym popiele krzewami. Przenika przez puste oczodoły nielicznych, pozostałych pośród zawalonych ścian okien, z których gdzieniegdzie wystają gałęzie pnących przez lata ku niebu drzew. Po kolejnych paru minutach wydobywa z cienia stertę gruzu na środku placu, będącą niegdyś zdobną fontanną, w której nikt nikogo już niecnie nie pochwyci. Pod którą siedzę zrezygnowany, czekając ratunku, który nigdy nie nadejdzie.

Wpatruję się w owe wszystkie dziwy z niedowierzaniem, wypieranym przez narastający z przerażającą konsekwencją strach. Wiem przecież, gdzie się znajduję i doskonale pamiętam, co się wydarzyło. A może jednak nie? I wszystko dokoła jest li tylko snem? Marą? Halucynacją? Nie zmienia się jedynie jedno. Wszędzie wciąż panuje upiorna, przerywana co najwyżej wątłym szelestem liści, cisza. Najwyraźniej kompletnie niezainteresowane mymi rozterkami słońce rozgania speszoną jego natarczywością mgłę, wycofującą się trwożnie za kamienny most, w którego poszczerbione resztki wpatruję się coraz mniej przytomnie. Czekając ratunku, który… tylko czy na pewno? 

Z początku nie mam pewności, ale każde kolejne uderzenie wybrzmiewa coraz wyraźniej. Ktoś ewidentnie wchodzi na mostek z drugiej strony. Dostrzegam jakby kaptur, czy raczej… nie, jednak chustę, wyszywaną w kolorowe motyle, wieńczącą niską, krępą sylwetkę, opartą na podbitej metalem, stukoczącej lasce. Chcę ją przywołać, ale słowa więzną mi w gardle, a nerwowe skurcze poprzecinanych mięśni nie pozwalają na najdrobniejszy nawet gest. Postać zmierza ku mnie może i powoli, ale konsekwentnie, nie zbaczając z obranego kursu ani na krok. Jakby doskonale wiedziała, gdzie jestem, choć przecież nie powinna.

Przyklęka z nieukrywanym wysiłkiem naprzeciwko mnie, opiera laskę o zgięte kolano i rozwija węzeł trzymający nakrycie głowy. Uwolnione spod ciężaru, lśniące srebrem włosy opadają asymetryczną, puszystą grzywką na pozbawione tęczówek, zasnute mlecznobiałym całunem, ogromne oczy. Wpatrujące się we mnie niewidzącym, przenikającym na wskroś wzrokiem sponad uroczych, choć przecież przeoranych starczymi zmarszczkami, pełnych policzków, podniesionych w delikatnym uśmiechu spękanych warg.

 

Nie muszę prosić o odwrócenie, by wiedzieć, że jeszcze jeden motyl, barwy szafiru, przysiadł poniżej jej karku. Nie muszę rozumieć jak ani dlaczego zniszczony głośnik w równie zniszczonym samochodzie nagle ożywa, wypełniając martwą głuszę jednymi z ostatnich słów tego samego utworu, od którego wszystko się zaczęło. Podsumowujących idealnie wszystko, do czego doszło, choć żadną miarą nie powinno:

At once the room it filled with blood, and the horror of their cries

This night a murder banquet, a feast of ruined lives**

Nie muszę się wstydzić, że w odpowiedzi na troskliwe ciepło dłoni na policzku wilgotnieją mi kąciki oczu. Tym bardziej nie muszę czuć wstydu z powodu dzikiego wrzasku, wyplutego z ust wraz z fontanną spienionej krwi, gdy nóż tkwiący głęboko w ciele zostaje wyrwany jednym, szybkim ruchem. Nie muszę nawet obwiniać siebie, że nie zauważyłem wcześniej, że laska jest tak naprawdę pochwą szpady. Której lodowato lśniące, smukłe ostrze, rozcina skórę na moim gardle. Tym razem nieznośnie wolno, przebijając się przez krtań i zalewając płuca spływającymi przez tchawicę pulsującymi potokami gorącej lepkości, aż ostatecznie dociera do…

Niczego już nie muszę. Odkupiłem winy. Jestem wolnym, szczęśliwy i spełniony. Dzięki Tobie, bogini ostatniego brzasku mego życia.

 



 

Cytaty pochodzą z utworu Blood Ceremony „Ballad of the Weird Sisters”

 

* Poza murami miasta, gdzie wzrastają najciemniejsze zarośla

Wracaliśmy z dalekich krain, marząc o naszych bliskich domach

** Natychmiast pokój wypełnił się krwią i ich przerażającymi krzykami

Podczas owego nocnego bankietu mordu, uczty zrujnowanych żyć

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Zdjęcie w tle: Agnessa Novvak 

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę, będzie mi niezmiernie miło gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

18,234
9.94/10
Dodaj do ulubionych
Podziel się ze znajomymi

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.94/10 (22 głosy oddane)

Pobierz powyższy tekst w formie ebooka

Komentarze (17)

Krystyna · 23 listopada 2019

+1
-1
Cha! Autorko, nie zamierzam komentować opowiadania; treści, stylu itp.

Więc nie ważcie się napisać choćby słowa krytyki.


Odniosę się WYŁĄCZNIE do przedmowy, a bardziej do słów skierowanych w moim kierunku - trudno, abym nie domyśliła się, kogo konkretnie masz na myśli.
Fakt, poprosiłaś o pomoc,a ja zgodziłam się. Potem się z tego wycofałam i wytłumaczyłam dlaczego; to opowiadanie mocno odbiega treścią, językiem od twoich dotychczasowych, zahacza o tematykę, która mnie nie interesuje, a co za tym idzie NIE CZYTAM. Napisałam tobie, że gdybyś wcześniej zdradziła mi treść, nie podjęłabym się czytania, a co za tym idzie pomocy.
Cieszę się, że znalazłaś pomoc u innych - szczerze.
Życzę jak najprzychylniejszego odbioru przez czytelników, Krystyna 🙂

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 23 listopada 2019 ·

+1
-1
@Krystyno - nikogo z oczywistych powodów nie wymieniam w przedmowie, ale jak widzę "uderz w stół...". Gdyby ktoś poprosił mnie grzecznościowo o np. przesłuchanie piosenki, którą nagrał, nie miałoby to dla mnie znaczenia, że słucham metalu, a dostaję hip-hop. Nie moja bajka, ale ocena byłaby na tyle obiektywna, na ile to możliwe. Ktoś mi ciebie polecił w samych superlatywach jako ekspertkę, ty odpowiedziałaś pozytywnie i obiecałaś pomóc, a potem szkoda ci było poświęcić pół godziny. Takich rzeczy się nie robi. Bo nie. Moje naprawdę wyważone zdanie na ten temat było w przedmowie, a teraz zostało jeszcze przycięte, skoro i tak temat wypłynął. Ja nie mam od siebie już niczego do dodania.

A teraz może zajmijmy się treścią, zwłaszcza że w ostatniej chwili wpadł mi w oczy błąd związany z edycją (kilka akapitów było ze sobą zamienionych) i choć jest to już poprawione, to nadal jakiś mały babol może się gdzieś kryć.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

BlueNight · 23 listopada 2019 ·

+1
0
@Agnessa przyznaje bez bicia nie tego się spodziewałem, ale klimatycznie pierwsza klasa.
Według mnie naprawdę dobrze napisany horror w gotycko-romantycznym stylu, Tylko czekałem, aż gdzieś wyskoczy Dracula siedzący okrakiem na potworze od Mary Shelley. Jednym słowem bardzo ciekawy diabelski dwór. Ode mnie 10, bo lubię czytać rzeczy nowe i czysto literacko ciekawe.

Co do zdań wielokrotnie złożonych, w paru miejscach skrócenie ich i ponowne przepisanie mogłoby nieco uprościć tekst w odbiorze, bez moim zdaniem, strat na charakterze. Co prawda styl strumienia myśli ma swój sens, jednak mimo wszystko. Czasem można się zagubić 😉

Raczej w ramach komentarza bardziej niż krytyki, w twoich narratorach wybitnie widać, że pisała ich kobieta.

Do tego ładny zabieg z drogą donikąd. Przedziwna, fantastyczna rzeczywistość, która wychodzi, gdy bohaterowie skręcą w nie tę drogę, co trzeba.

U ciebie diabeł nie mówi dobranoc, tylko czeka ze śniadaniem.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 23 listopada 2019 ·

0
0

Co do zdań wielokrotnie złożonych, w paru miejscach skrócenie ich i ponowne przepisanie mogłoby nieco uprościć tekst w odbiorze, bez moim zdaniem, strat na charakterze. Co prawda styl strumienia myśli ma swój sens, jednak mimo wszystko. Czasem można się zagubić



Do strumienia myśli to mi daleko 😀 Od pewnego czasu staram (STARAM! 😀 ) się pisać oszczędniej od samego początku, bo przerabianie gotowego tekstu przynosi raczej średnie efekty. Pomyślę, co jeszcze mogę w tym temacie poprawić.


Raczej w ramach komentarza bardziej niż krytyki, w twoich narratorach wybitnie widać, że pisała ich kobieta



Krytykować może każdy i dowolną rzecz w tekście. Byle z uzasadnieniem i konstruktywnie poproszę 😉
Za to bardzo mnie interesuje, jakie są przesłanki ku temu, że nawet jeśli tworzę bohatera męskiego, to ma on... kobiecą proweniencję? Jak to nazwać w ogóle?
Moja obawa była raczej odwrotna, związana z tym, że w kolejnym opowiadaniu przyjmuję męski punkt widzenia.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 23 listopada 2019

+1
0
Zaskoczenie rozumiem, bo i mnie nieraz autentycznie zdziwił proces twórczy 😉
Ale szacunek? Ojtamojtam nie przesadzajmy. To stuprocentowo amatorska pornopisanina i nie dorabiajmy do niej teorii. Chociaż widzę też, że powolutku koniecznej wiedzy i (uwaga, moje ego wyleciało z ekranu! 😀 ) umiejętności mi przybywa.

PS Ale zamiast komcia zagłosujcie też dziesięcioma gwiazdeczkami, co wam szkodzi! 😀

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

BlueNight · 23 listopada 2019 ·

+1
-1
@Agnessa mój nick jest trochę angielski, ale @Ravenheartem nie jestem 😉 Chyba nie ukradłem mu awatara... Nic nie poradzę, że lubię kruki, chyba muszę sobie jakiegoś wilka znaleźć. Mam nadzieję, że to jednak nie zmieni twojego podejścia do komentarza.

EDIT: Chyba nieco lepszy i mniej mylący. Wybacz podszywanie 😉

Wiesz co, dlatego napisałem, że w kobiecym stylu opisu męskiego punktu widzenia nie ma nic negatywnego. Jest po prostu bardziej kwiecisty i jakby nie mógł się zdecydować, czy jest dość prostolinijny, czy przerysowany, czy uczuciowy i wyegzaltowany. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Dobry bohater książki romantycznej, bo znajdziesz w nim wszystko.
Tak, jak mi się raczej nie uda ubrać kobiecego punktu widzenia, by brzmiał on jakby pisany przez kobietę i męski punkt widzenia czasem wychodzi.

Spokojnie z tymi obawami. Nie przerabiaj tekstu, bo jest bardzo dobry. Po prostu mam tendencję do zrzędzenia i przesadnego czytania między wersami.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 23 listopada 2019

+1
-1
Nie odbieram tego jako zarzutu, ani po prawdzie jako wady. Zainteresowało mnie tylko na ile widać (lub nie) płeć autora / autorki w tekście. Przeciez facet może napisać rozbuchane emocjami romansidło, a kobieta ostrą siekę. Chyba. Nie zastanawiało mnie to nigdy. Piszę tak, jak lubię i jak mi pasuje i tyle.

Rozumiem w publicystyce, albo czymś takim, ale fikcji literackiej? Czy ja wiem? Chociaż co ja tam w ogóle wiem 😀

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

BlueNight · 23 listopada 2019

+1
0
@Agnessa ależ oczywiście. Jeśli chcesz coś w wiktoriańskich klimatach, gdzie to jest wykorzystane jako ogromną zaleta, to rzuć okiem na "Jonathana Strange'a i Pana Norella" Susanne Clarke.

Bardziej romantycznej w stylu z tamtej epoki książki ze świecą szukać, a podejrzewam, że może ci się spodobać.

W ogóle motyw 3 sióstr jest przedni. Grecy, Wikingowie, Słowianie mieli swoje, nawet Hamlet.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 24 listopada 2019 ·

+1
-1
Ja nic nie sugeruję, ani teorii spiskowych nie uskuteczniam, ale coś mnie zastanawia... Wyświetlenia lecą, ale wystawionych ocen jest sporo mniej niż zwykle przy takiej liczbie odsłon. Nawet odrzucając ostatni przypadek "Pociągu" gdzie z kolei był rzut ocen.
I teraz nie wiem, czy to z powodu kultury osobistej Czytelników, którzy nie chcą mnie dobijać 2/10 😀 czy są tak zszokowani, że wyłączają w przestrachu 😀 czy co? Aż się boję odpowiedzi 😀

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Diabełwgłowie · 24 listopada 2019

+4
-1
@Agnessa, tego nie zmienisz. Ludzie nie oceniają, bo mają to w nosie. Jedno z moich opowiadań ma osiemdziesiąt tys. odsłon i trochę ponad setkę ocen, co i tak jest nieźle jak na standardy na Pokątnych, ale kompletnie nie odzwierciedla ilości wejść. Oczywiście, wejście nie jest równoznaczne z przeczytaniem opowiadania, ale nawet gdyby dziesięć procent tych, którzy weszli, przeczytała całość, to ocen i komentarzy powinno być sporo więcej. Specyficzna literatura, oraz to, że sporo czytelników chce zapewne być totalnie anonimowymi ludźmi powoduje zapewne niechęć do pozostawiania po sobie jakiegokolwiek śladu. Moim zdaniem nie ma co zagadnienia drążyć, bo nic to nie zmieni 🙂

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 24 listopada 2019 ·

+1
-1
To było tak półżartem 😉 chociaż... zwykle na początku pod opowiadaniem był wyrzut ocen. Czy lepszych, czy gorszych, to inna sprawa, ale zawsze. Może przez aktywność w komentarzach, może przez moje zachęty, może tematykę, może przez prostą relację do ilości odsłon, kto wie? Później ta liczba spadała, podejrzewam że dlatego, że i tak jedna ocena przy kilkudziesięciu oddanych nie zmieniłaby specjalnie średniej i Czytelnicy nie głosowali, chyba że w okolicach tejże. Patrz casus "Pociągu" gdzie większość opinii z dołu skali pojawiła się w ciągu dosłownie 3 dni od publikacji, a po ustabilizowaniu oceny na poziomie około 8/10 zanikły zupełnie.

Niemniej wzmożony ruch tak przez pierwszy tydzień, może dwa, dało się zaobserwować. A tutaj nic. Stąd mnie to zainteresowało. Oczywiście nie znaczy to, że wolę pięć "trój" niż jedną "dychę" 😀 ale mam ciekawy temat (jako umysł ścisły 😉 ) do analizy.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Dorota · 17 grudnia 2019

+1
0
Bardzo dobre opowiadanie i chyba najlepsze z twoich zamieszczonych na Pokątne.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 17 grudnia 2019 ·

0
0
Ach, bo wpadnę w samozachwyt! 😀 Dziękuję oczywiście, ale czy naprawdę ten tekst jest najlepszy? Może gdyby popracować nad stylem, przesunąć nieco akcenty czy choćby przemeblować (jak zwykle u mnie) przydługi wstęp, to tak. Ale w takiej formie - wątpię. Choć przyznaję, że wrażenia przy pisaniu były przednie, a i zebrane doświadczenie powinno zaprocentować w przyszłości 🙂

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Dorota · 17 grudnia 2019

+1
-2
@Agnessa Novvak
Napiszę coś jutro, bo szczerze mówiąc resztę przeczytałam po łebku. Ruda też jest super, chociaż widać, że celowo przeciągałaś moment kopulacji. Faktycznie facet, by się nie zastanawiał, tylko by zerżnął rudą w pierwszym akcie, a dopiero po, miałby rozterki duchowe, (jeśli w ogóle), że zdradził żonę. Twoje opowiadania cechuje, żywiołowość, temperament i wymyślone na poczekaniu słownictwo. Nie trzeba się zastanawiać nad jego znaczeniem, bo ich sens sam się nasuwa z kontekstu. Pisz, poprawiaj swój warsztat i nie przejmuj się jedynkami czy dwójkami. Nawet na Pokątnych widać, że większość czytelników nie potrafi zrozumieć treści, niektórych opowiadań. Korwin Mikke, szacuje, że 70% populacji to idioci i sądzę, że się nie myli. Ja uważam, że bystrych osób jest dużo mniej. Widać to szczególnie na rynku finansowym, gdzie większość zawsze się myli i traci nieraz ciężkie pieniądze w kilka chwil. Jeśli swoje to jeszcze pół biedy, ale jak się lewarują na Forexie lub na opcjach kredytem to nieraz tracą cały dorobek swojego życia.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Dorota · 18 grudnia 2019

+1
-2
Przeszłam przez sagę naszych praojców – jest super, ale i tak wolę twoje ostatnie opowiadanie – może ze względu na niesamowitą scenerię i wymierzenie niegodziwcom sprawiedliwości w świecie nierzeczywistym. - Coś odmiennego od zwykłej prozy życia. Kilku opowiadań niestety ze względu na brak czasu nie udało mi się jeszcze przeczytać. Swoją drogą, zaczęło się chyba we Francji, że kobiety zaczęły sobie szukać młodszych partnerów, którzy zaakceptowali ten stan i udają, że im to odpowiada – szufladkując go, jako cuckold, albo odchodzą i próbują się odnaleźć w nowych związkach. Ciekawa jest sprawa również uchodźców w krajach zachodnich. Głośno jest o gwałtach, a nie piszę się, że spora część dziewczyn i kobiet, jeśli nie szuka z nimi stałych związków to chętnie uprawia seks pozamałżeński. To nie przypadek, że sprowadzono głównie samców.

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Dorota · 18 grudnia 2019

0
0
I kolejny błąd - zamiast "którzy" miało być "dawni"

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Agnessa Novvak · Autor · 18 grudnia 2019

0
0
Dziękuję raz jeszcze @Doroto za obszerne komentarze, niemniej mam dwie prośby:
- komentuj dane opowiadanie pod nim. Jeśli nasunęła ci się anegdota (bardzo ciekawa zresztą, ta o Francjo) względem Adama i Ewy, to opowiadań o nich jest nadto 😉 A jeśli bardzo chcesz i jesteś na świeżo po lekturze tego cyklu, zerknij sobie na wersję zremasterowaną na... innym portalu. Nie mogę tu powiedzieć jakim 😛 ale znajdziesz go choćby przez moją stronę autorską na FB i porównasz, jak wiele (lub nie) je dzieli. Mam wielki sentyment do oryginału z Pokątnych, ale jest w nim niedoróbek, błędów i nielogiczności, że głowa mała 😀 Nowa wersja jest nawet podzielona inaczej, na mniejsze epizody.
- zapraszam też do zerknięcia na poezję, bo czasami i tego typu wena mnie najdzie. Dwa wiersze są tutaj (pojutrze pojawi się trzeci), a inne są... wiesz już, gdzie 🙂

A jeśli masz jakieś uwagi do "Ballady" to pisz śmiało tutaj 🙂

Czy napewno chcesz usunąć ten komentarz?

Teksty o podobnej tematyce:

pokątne opowiadania erotyczne
Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.

Pliki cookies i polityka prywatności

Zgodnie z rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies.
Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowej lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych i w celach analitycznych.
Więcej informacji na ten temat znajdziesz w regulaminie serwisu.